Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

A kiedyś zgoda była

Magdalena Łukasiuk, Krystyna Pohl, Piotr Polechoński
Przez długie lata rzeź wołyńska była tematem tabu. Nie wolno było o niej ani mówić, ani pisać. W Polsce zmiana nastąpiła w latach 90. Ukazało się wiele opracowań historycznych i wstrząsających relacji ocalonych.

Wielu historyków twierdzi, że do tragicznych wydarzeń przyczyniła się polityka II Rzeczypospolitej, która dyskryminowała ukraińską ludność, mogło je też wywołać podsycanie polsko-ukraińskich antagonizmów przez Niemców i Rosjan.
Dzisiaj (11 lipca) w ukraińskiej Pawliwce (dawny Poryck) odbędą się uroczystości związane z 60. rocznicą rzezi wołyńskiej. Wezmą w nich udział prezydenci Polski i Ukrainy, Aleksander Kwaśniewski i Leonid Kuczma. -Też tam będę - zapowiada Władysław Szwed, jeden z tych, którzy ocaleli z rzezi, dziś mieszkaniec Szczecina. - My, dawni kresowiacy, dziś starzy ludzie, mamy nadzieję, że z ust prezydenta Kuczmy usłyszymy przeprosiny.
Sześćdziesiąt lat temu Władysław Szwed miał siedemnaście lat. Mimo upływu czasu pamięta tamte miesiące naznaczone trupami, pożarami i przejmującym strachem. Właśnie w niedzielę, 11 lipca 1943 roku doszło do największych zbrodni na Wołyniu. Oddziały UPA (Ukraińskiej Powstańczej Armii) zamordowały tysiące ludzi, zniszczyły i spaliły sto miejscowości. Wiele tragedii rozegrało się w wiejskich kościołach i kaplicach. W sumie na Wołyniu zginęło ponad 60 tys. Polaków, a w akcjach odwetowych około 20 tys. Ukraińców.

A kiedyś zgoda była

Władysław Szwed z rodzicami i rodzeństwem mieszkał w niewielkiej wiosce Ukraińców o nazwie Andresówka. W pobliżu były jeszcze Helenówka i Stefanówka. Wszystkie należały do gminy Werba.
- Przed wojną, w trzydziestym dziewiątym obok siebie żyli Polacy, Ukraińcy i Żydzi - wspomina Władysław Szwed. - Czymś normalnym były małżeństwa polsko-ukraińskie. Wszystkie dzieciaki bawiły się razem. Chodziliśmy do jednej szkoły w Werbie. Do nas na lekcje religii przychodził ksiądz, do Ukraińców pop, a Żydzi jeździli do rabina do Włodzimierza. Cztery lata temu po raz pierwszy po wojnie pojechał odwiedzić tamte strony. Po wioskach i miasteczku Werba nie ma śladu.
- Chodziliśmy do różnych świątyń, inaczej się modliliśmy, ale na co dzień nikt tych różnic nie dostrzegał - opowiada pan Władysław. - Byliśmy sąsiadami, razem obchodziliśmy święta i rodzinne uroczystości. Na początku wojny mieliśmy wspólnego wroga - Niemca. Potem, gdzieś tak wiosną w czterdziestym trzecim, gdy powstała UPA, zaczęło się źle dziać. W wioskach coraz więcej spotykało się uzbrojonych ukraińskich patroli. Ukraińcy współpracowali z Niemcami. Nasiliły się ukraińskie rewizje w polskich domach. Stawały się coraz bardziej brutalne. Najpierw były pobicia, a potem coraz częściej dochodziło do mordów. Cudem ocalałem z tej drugiej fali rzezi.

Trupy na podwórku

Był styczeń 1943 roku. W Andresówce i pobliskich wioskach Polacy utworzyli oddziały samoobrony. Wspomagali je partyzanci 27. Dywizji Armii Krajowej. Mimo tej ochrony część ludności na noc uciekała do oddalonego o 4 kilometry Włodzimierza. Wtedy, 14 stycznia, rodzice Władysława wraz z jego dwiema siostrami i dwójką młodszych braci też pojechali furmanką do Włodzimierza. Mieszkali u piekarza Zajączkowskiego. Bracia byli w partyzantce, a siedemnastoletni Władysław został pilnować gospodarstwa. Był opiekunem ośmiu Żydów, których rodzina Szwedów przechowywała w schronie pod stodołą. - W wiosce było nas dziesięciu takich wyrostków - opowiada. - Rano Niemcy podpalili chałupę sąsiadów Kazanków. Całą rodzinę, 15 osób, ustawili pod płotem. Powiedzieli, że jak usłyszą strzał albo wybuch, to wrócą i wszystkich zatłuką. Odjechali. Szybko pobiegliśmy do sąsiadów, zaczęliśmy gasić pożar, a oni mówią, że w płonącym domu pod podłogą są granaty i zaraz wybuchną. Wyciągnęliśmy je w ostatniej chwili. I wtedy patrzymy a od strony Helenówki i Stefanówki biegną ludzie i krzyczą, że Ukraińcy wszystkich mordują i palą zagrody. Stało się jasne, że podpalenie chałupy Kazanków przez Niemców było sygnałem dla Ukraińców.
Pierścień ukraińskich oddziałów zaciskał się wokół wsi. Szwed i paru mieszkańców zdążyli dobiec do lasu. Za plecami mieli smugi dymów. Pan Władysław dotarł do rodziców i następnego dnia rano z ojcem przyszedł do wioski. To, co ujrzeli, do dziś napawa go przerażeniem. Opowiada łamiącym się głosem. - Im bliżej wioski, tym więcej trupów leżało na polach i przy drodze. Głównie kobiety i dzieci. Głowy, plecy rozpłatane siekierami, ciała pokłute widłami, wydłubane oczy. Pamiętam martwą kobietę i siedzące przy niej trzyletnie dziecko. Zziębnięte, płaczące, umazane krwią. Ukraińcy często powtarzali, że na Lachów i Żydów szkoda kul. Na naszym podwórku naliczyliśmy 18 ciał. To mieszkańcy Helenówki i Stefanówki, którym odcięto drogę ucieczki. Kilkoro malutkich dzieci miało główki roztrzaskane o maszyny rolnicze.
Wioski zostały spalone. Ocalało kilka gospodarstw - wśród nich należące do Szwedów. W kryjówce przeżyli Żydzi. Po tych tragicznych wydarzeniach Szwedowie podjęli decyzję o ewakuacji. Nazajutrz na furmankę załadowali wycieńczonych Żydów, resztki dobytku i pojechali do Bielina, tam byli polscy partyzanci.

Mordy w kościołach

W kaplicy w Chrynowie, niedaleko Włodzimierza, Ukraińcy zabili ponad 150 osób, głównie kobiety i dzieci. Do zaskoczonych i bezbronnych strzelali z broni maszynowej. Wierni w popłochu uciekali ze świątyni. Nie zdążyli. Teren wokół kaplicy był usłany trupami. Część rannych usiłowała skryć się na plebanii lub w pobliskim zbożu. Tam dopadali ich oprawcy i dobijali siekierami. Tak między innymi zginął ksiądz Jan Kotwicki.
Kilka kilometrów dalej, w Porycku (obecnie Pawłowka) doszło do podobnej zbrodni. Gdy zaczęła się msza, ktoś krzyknął, że cały kościół jest otoczony przez uzbrojonych Ukraińców. Wpadli do świątyni. Strzelali, a potem ławka po ławce dobijali rannych. Zabijali uciekających. Przeżyli ci, którzy udawali trupów. Po zbrodni Ukraińcy usiłowali podpalić kościół. Spalili wiele polskich domów. W tamtym dniu w miasteczku Poryck zginęło ponad 220 Polaków.

"My" i "wy"

Marię Hudymową, dziś koszaliniankę, eme rytowaną nauczycielkę, z języka ukraińskiego egzaminowały dzieci, które uczyła po wołyńskich wioskach. To było przed wojną. Kilka lat później rodzice tych dzieci mordowali sąsiadów za to, że byli Polakami. Pani Maria stosów zmasakrowanych ciał mężczyzn, kobiet i dzieci nigdy nie zapomni. Jako członek Armii Krajowej obwodu w Buczaczu, a potem jego komendant (została nim po zamordowaniu jej ojca, a zarazem poprzedniego komendanta) często odwiedzała tereny, tuż po dokonanym pogromie. Próbowała pomóc tym, którzy przeżyli i zapamiętać tych, których bestialsko zabito. Chciała też zrozumieć: dlaczego? Bo jeszcze kilka lat wcześniej, gdy na początku lat 30. rozpoczynała pracę jako młodziutka nauczycielka, była pewna, że doskonale zna ludzi, wśród których wyrosła. Urodziła się w miasteczku Czortków, kilkanaście kilometrów od Buczacza. Jej ojciec był urzędnikiem państwowym. Po ukończeniu seminarium nauczycielskiego uczyła ukraińskie dzieci. - Nie przypominam sobie wrogości. Dzieci ze śmiechem poprawiały mój ukraiński, a ja śmiałam się z nimi - opowiada pani Maria. - Ukraińcy, Polacy, Żydzi żyli obok siebie szanując swoją inność.
Jednak im bliżej było wojny, tym coraz częściej pojawiali się "my" i "oni". Było to wszystko nienazwane, niesprecyzowane, nieokreślone. Wspólne wioski nagle zaczęły składać się z dwóch części ("naszej" i "waszej") a chłodne spojrzenia i milczenie witały ją w progu wielu zaprzyjaźnionych dotychczas domów. Zamiast głośnych rozmów i wspólnego śmiechu - szepty w osobnych grupach. Zdaniem Marii Hudymowej winę za ludobójstwa na Wołyniu ponoszą młodzi intelektualiści ukraińscy, którzy zaczęli wówczas wykuwać swój wyjątkowo agresywny nacjonalizm, zatruwając nienawiścią wszystkich, których się dało. Szkoły średnie i wyższe, greckokatolicki kler - to tutaj kształtować się miała nowa elita narodu ukraińskiego. A jeżeli pojawiła się elita, nie mogło zabraknąć też idei. Była nią niepodległa Ukraina. Wizja ta była na tyle piękna, że dla wielu uzasadniała jej realizację za wszelką cenę. Nawet - jeżeli nie przede wszystkim - za cenę życia tysięcy Polaków.

Kara za polskość

- Pojedyncze napady zaczęły się zaraz po wkroczeniu na Wołyń żołnierzy sowieckich. Którejś nocy, tuż po wyjściu z mojego mieszkania, została zastrzelona przez nacjonalistów młoda, polska łączniczka. Po chwili przyniesiono ją do nas i położono na stole. I leżała tak wśród nas, a my musieliśmy zastanawiać się, jak w czasie godziny policyjnej dotrzeć do jej domu i zabrać ważne dokumenty dotyczące organizacji. To był jeden strzał. Dostała prosto w serce - cicho wdycha koszalinianka. Jeszcze dzisiaj czuje ten obezwładniający strach, że można stracić życie tylko dlatego, iż jest się Polakiem lub Polką. Potem zaczęły się pogromy. Z początku blask płonących polskich wiosek to było wydarzenie. Nasza rozmówczyni pamięta, jak dotarła do jednej z pierwszych spacyfikowanych miejscowości. Pomimo podeszłego już wieku, cyfry nadal kłują w oczy: zamordowanych zostało tam 160 osób. Zastrzelonych, zarąbanych siekierami, przerżniętych piłami, spalonych żywcem. - Okrucieństwo było wprost nieludzkie - przypomina sobie Maria Hudymowa. Czasami śni jej się niemowlę, które wśród stosu trupów w izbie nadal ssało pierś martwej matki.

Odwetów nie było

Później łuny wybuchały coraz częściej, a w 1943 roku cały Wołyń zamienił się w jeden wielki pożar. Nazwy najechanych wiosek cisnęły się niczym trudny do zliczenia tłum. Podobnie jak liczby kolejnych ofiar: 60, 89, 43, 120, 150, 280. Przychodzili w nocy trzema falami. Pierwsza zabijała, druga grabiła, trzecia paliła. Wtedy nie było już dla nikogo tajemnicą, że to zaplanowana akcja, mająca na celu likwidację polskiego narodu. Maria Hudymowa pamięta swoją bezradność, bo oddziały AK były zbyt słabo uzbrojone, mniej liczne niż UPA i zbyt rozproszone, aby skutecznie ochraniać ludność.
Twierdzi, że odwetów nie było, a jedynie samoobrona i starcia z ukraińskimi partyzantami. Sowieci, a potem Niemcy, specjalnie się nie wtrącali. Walka Polaków z Ukraińcami była im na rękę. Wołyń spływał krwią niemal do 1947 roku. Wówczas to wojska sowieckie i polskie rozbiły oddziały UPA, a ukraińską ludność cywilną wyrzucono z domów i deportowano na Ziemie Zachodnie. W 1946 roku do Koszalina wraz z mężem, oficerem Armii Berlinga, przyjechała też Maria Hudymowa. Zapewnia, że nigdy nie czuła nienawiści do narodu ukraińskiego. - To nie naród jest winny, ale konkretni ludzie, którzy za swój program polityczny przyjęli mord innego narodu. - powtarza była komendantka AK. Za to ma wspomnienia. Pobytu w więzieniu, do którego w 1945 roku wtrącili ją Sowieci. W celi kilka miesięcy przesiedziała razem z sekretarką Stepana Bandery, jednego z najokrutniejszych ukraińskich dowódców. Po pewnym czasie to wszystko, co było poza murami, przestało być ważne. Zostały dwie młode dziewczyny pomagające sobie ze wszystkich sił, aby tylko przetrwać bestialskie przesłuchania. Dzieliły się wodą, jedzeniem, kocem. Jak siostry.

Skłamali i ocaleli

Rodzina 72-letniego dziś Michała Sawosza ze Stargardu cudem ocalała z banderowskich pogromów. Mieszkali w powiecie Luboml, koło miasta o tej samej nazwie, we wsi Sawosze. Stało tam może trzydzieści chałup, połowa - polskich, połowa - prawosławnych. W Sawoszach Polak czy Ukrainiec, do wojny różnic nie było. Sawosze od Kątów dzieliło półtora kilometra, rzeka Hapa i kanał przeciwczołgowy zbudowany przez Rosjan. Właśnie Kąty Ukraińska Powstańcza Armia wymordowała i spaliła na początku. W 1943 r. Michał Sawosz miał 12 lat. Była noc z niedzieli na poniedziałek, 25 na 26 lipca. Starszy brat nad ranem wrócił "z panien", zapukał w okno. - Pali się!
Ojciec, matka, jeszcze jeden brat i Michał wybiegli przed dom. Kiedy usłyszeli z oddali "Job waszu mać, Polaki!", zaczęli uciekać. - Moja rodzina i służąca sąsiada uciekaliśmy do zagajnika, który nazywano Płoskie - opowiada Michał Sawosz. - Ojciec i bracia przed nami, ja z matką zostaliśmy nieco w tyle. Biegliśmy przez wysokie, odrastające ze ściętych olch, młode pędy. Matka miała na głowie białą chustkę i chyba dlatego jeden z banderowców, na koniu i z karabinem, nas zauważył i dopędził. Zapytał po ukraińsku: "Co wy za naród?" "Ukraińcy" - skłamała matka. "Wracać do domu, Polaków bijem" - uwierzył i odjechał.
Potem słyszeli, że jedną kobietę w polu zastrzelili. Wiedzieli także, że ukraińscy nacjonaliści z siekierami i nożami przeszli przez Kąty. Ponieważ noc była ciepła, kilku mieszkańcom, którzy spali w stogach siana w budynkach gospodarczych, udało się uciec. Przed świtem UPA spaliła wioskę. Niemcy przyszli później złupić zapasy i zabrać zwierzęta.

Zakrwawiona chusta

Tej samej nocy Ukraińcy urządzili rzeź w Jankowcach, Ostrówce i Woli. W Ostrówce był kościół i szkoła. Do tych budynków spędzili mężczyzn. Potem ich zamordowali. Kobiety i dzieci pognali pod las i kazali się kłaść na ziemi, jedno obok drugiego i strzelali do nich.
Jeszcze zanim wstało słońce Michał wraz z rodziną dotarli do Starego Jagodzina. Zamieszkali u brata matki o nazwisku Weremko. Zaraz za nimi przybiegła do wioski kobieta. Ludzie ją obskoczyli, a ona wyciągnęła przed siebie białą, splamioną krwią chustkę. - Patrzcie, tyle po mojej rodzinie zostało - łkała. Ponoć nosiła tę chustę przy sobie do śmierci.
Od tej pory wszyscy Polacy codziennie wieczorem zjeżdżali wozami w dół wsi, nad rzekę. Niektórzy byli uzbrojeni. W wiosce na straży zostawało dwóch mężczyzn. Niedaleko biegły tory kolejowe z Lubomla prowadzące przez Chełm aż do Lublina. Po jednej stronie leżały Kupracze, Stary i Nowy Jagodzin; po drugiej stronie Terebejki i Rymacze. Polacy z tych wiosek zorganizowali się w partyzantkę i skryli w lesie, niedaleko Starego Jagodzina. Do partyzantów chodził starszy brat Michała. Do samego końca wołyńskiego pogromu Ukraińcy parę razy podchodzili te wioski, ale udało im się całkowicie spalić Nowy Jagodzin. Byli ostrożni, bo wiedzieli, że obiektów wojskowych przy torach strzegli Niemcy. Bali się, że ich ostrzelają.
Ojciec Michała co kilka dni wracał do Sawoszy, by dojrzeć gospodarskich budynków i podkarmić świnię. Najpierw polskie domy we wsi spalili Ukraińcy, potem to samo z ukraińskimi zrobili polscy partyzanci. Ostały się jedynie trzy kryte blachą budynki, w tym także Sawoszów. Jednak rodzina pana Michała nigdy do domu nie wróciła. Jeszcze w czasie wojny zostali wysiedleni do Polski.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gp24.pl Głos Pomorza