Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Bogini z wieńcem laurowym

Rafał Nagórski [email protected]
Edyta Szczygielska w towarzystwie polskiej ekipy. Wystartowało w sumie 12 Polaków, na metę dotarły tylko cztery osoby. Brawa należą się jednak wszystkim. Edyta podkreśla, że nie dałaby rady, gdyby nie pomoc przyjaciółki Magdy.
Edyta Szczygielska w towarzystwie polskiej ekipy. Wystartowało w sumie 12 Polaków, na metę dotarły tylko cztery osoby. Brawa należą się jednak wszystkim. Edyta podkreśla, że nie dałaby rady, gdyby nie pomoc przyjaciółki Magdy. Archiwum Edyty Szczygielskiej
Tylko moment startu wygląda tak samo jak w innych biegach. Część zawodników rusza ostro do przodu, walcząc o zwycięstwo. Inni spokojnie, swoim rytmem, chcąc zmieścić się w wyznaczonych limitach.

Mówi się, że w tym biegu człowiek bierze udział nie po to, by zająć dobre miejsce, ale by poznać własne możliwości. Jego uczestnicy nie otrzymują nagród pienięż­nych. Nagrodą na mecie jest czara wody, wieniec z oliwnych gałązek i możliwość ucałowania stopy króla Leonidasa, stojącego na cokole w Sparcie.

- Ale tak naprawdę to przede wszystkim niesamowita przygoda - mówi Edyta Szczygielska ze Sławna, która jako trzecia Polka w historii pokonała trasę Spartathlonu, wiodącą z greckich Aten do Sparty.
Na wielu stronach poświę­conych wyczynowemu bieganiu, można przeczytać, że ludzie, którzy przybywają do Grecji z całego świata są przez innych biegaczy uważani za szaleńców.

Bez wątpienia trasa wymaga wielkie­go hartu ducha i samozaparcia. Zawodnicy zma­gają się nie tylko z możliwościami swoich nóg, ale przemożnym zmęczeniem i samotnością na trasie, słabościami i lękami, zwłaszcza nocą w górach Peloponezu. Biegnie się przecież ponad dobę, a limit czasu to 36 godzin. Oznacza to, że na trasie trzeba uzupełniać płyny, zatrzymywać się na posiłek, walczyć z trudnościami nocy i wspiąć się na wysokość 1200 metrów niemal z poziomu morza.

- Zapewniam jednak, że nie ma tam szaleńców, ale są fantastyczni ludzie - śmieje się Edyta Szczygielska. - Jest rywalizacja, ale panuje ciepła atmosfera i radosny klimat - dodaje.

Zawodnicy przyjeżdżają do Aten we wtorek lub środę, mają kilka dni na aklimatyzację, integrację, zapoznanie się z regułami obowiązującymi podczas biegu i zasadami wspierania na trasie. Start pod pięknie oświetlo­nym Akropolem - symbolem starożytnej Grecji jest dopie­ro w piątek o 7 rano.

Do mety jednak jest strasznie daleko, a po drodze, trzeba zaliczyć aż 75 punktów kontrolnych. Na każdym z nich należy zjawić się najpóźniej o ustalonej godzinie. Niekiedy nawet drob­ne spóźnienie i przekrocze­nie wyznaczonego limitu czasowego to eliminacja. W trosce o bezpieczeństwo zawodników organizatorzy dyskwalifikują również tych, którzy wyglądają na wyczerpanych biegiem. Niektórzy rezygnują sami. Przyczyniają się do tego odwodnienie, skurcze w mięśniach, nieprawidłowa praca układu pokarmowego, niemożność przyjmowania jedzenia, czy picia, zaburzenia gospodarki wodno-elektrolitowej, bóle mięśni, stawów, ścięgien i więzadeł, wracające kontuzje, odparzenia, pęcherze... Dlatego bardzo ważna jest taktyka.

- Bałam się zrobić swoje najszybsze 100 kilometrów w życiu i zaraz po tym zejść z trasy. Założyłam więc, że będę biegła od punktu do punktu prawie na limitach, wypracowując sobie półgodzinny zapas na każdy z sześciu głównych punktów kontrolnych - na 81 km w Koryncie, na 124 km w Ne­mei, na 160 km przed przełęczą Sangas, na 172 km po zejściu ze szczytów w Nestani, na 195 km w Tegei oraz na 227 km - wspomina.

- I niemal do maksimum wykorzystam dozwolone 36 godzin. Do takiego wniosku doszłam po przeczytaniu wy­wiadu z Ireną Lasotą, która jako pierwsza Polka pokonała ten dystans. Stwierdziłam, że czas i wynik mnie nie interesują. Chciałam spróbować tylko dobiec do mety - dodaje nasza rozmówczyni.

Efekt udało się osiągnąć i to z nawiązką. Na wszystkich większych punktach kontrolnych zaoszczędzony czas biegaczka z klubu "Olszewski i Synowie" wykorzystywała na masaż i terapię manual­ną, ciepły posiłek, toaletę, zmianę ubrania i wypoczy­nek, by na koniec trasy mieć i tak ponad pół godziny zapasu. Na metę dotarła po 35 godzinach 22 minutach i 51 sekundach.

- Początkowo trasa wiodła zatłoczonymi ulicami Aten, potem przemysłowym rejonem bogatym w porty, magazyny i fabryki, następnie wzdłuż wybrzeża, pięknych zatok, skalistego klifu i plaż nad Morzem Egejskim, dalej przez malownicze miastecz­ka i wioski rybackie udekorowane straganami z owocami morza i ponownie bardzo ruchliwymi drogami w stronę przesmyku i mostu nad Kanałem Korynckim. Momentami rozgrzany asfalt znacznie podnosił temperaturę, innym razem wiatr od morza delikatnie chłodził ciała zawodników. Pierwsze­go dnia było około 30 stopni ciepła, drugiego jeszcze goręcej, a słońce i bezlitosny upał dawały o sobie znać, więc, za dnia, co 3-4 kilometry brałam kolejną butelkę wody. Jak było płasko i w dół - to biegła, pod górkę - szła, by za bardzo nie męczyć mięśni.

- Do Grecji przyjechała ze mną moja przyjaciółka ze studiów Magdalena Drzymalska z Warzna. Wcześniej towarzyszyła mi w przygotowaniach do startu. Korynt był miejscem mojego pierwszego masażu i ciepłego posiłku, a co ważniejsze spotkania z Magdą i rodakami, pomagającymi pozostałym biegaczom. Zaczęły też docierać do mnie smutne wiadomości, że nie wszyscy z nas ukończą Spartathlon. Dobrze, że wiwatujące gromadki uczniów miejscowych szkół poprawiały humor, a polskie ekipy w narodowych barwach oklaskami i okrzykami zachęcały do dalszego biegu.

Pomoc fizjoterapeutów i osób wspierających możliwa jest, ale dopiero po 80 kilometrze, i to w miejscach wyznaczonych dla serwisantów. Wcześniej jakikolwiek kontakt z biegaczami, prócz kibicowania i robienia zdjęć, jest zabroniony. Co ciekawe od momentu startu nie wolno też słuchać muzyki.

- Między 90 a 102 kilometrem miałam silne bóle w stawach biodrowych. I byłam na siebie zła, bo w ubiegłym roku przebiegłam 151 kilometrów i ani stawy, ani ścięgna podczas biegu tak mocno mi nie dokuczały. Zeszłam z powodu otarć stóp do krwi. A tutaj już tak szybko zaczęło się coś dziać - wspomina.

- Na szczęście po około 10 kilometrach kryzys przeszedł. Biegłam dalej z uśmiechem na twarzy, w radosnym nastroju i dobrym samopoczuciu. A to dzięki genialnej pomocy Magdy, dobrym radom pozostałych polskich zawodników, wspierających nas rodaków, foto­grafów, kierowców, cudownych Polek z Grecji i kibicującym ekipom z całego świata.

Przed biegiem dobrze jest solidnie zaplanować sobie właściwe odżywianie na tra­sie, uwzględnić ewentualne zmiany koszulek, skarpetek, obuwia. - Podczas biegu postawiłam na inteligencję Magdy. To ona była odpowiedzialna za całą logistykę. Ja mogłam cieszyć oczy widokami. Do Koryntu korzystałam prawie tylko z tego, co przygotowali organizatorzy. Najwięcej jadłam rodzynek i arbuza. Nie musiałam usta­lać, na którym punkcie kontrolnym zostawić czołówkę, ubrania na zmianę. Magda wiedziała, co mam od niej usłyszeć, czego i kiedy potrzebuję, na jaki posiłek czy napój mam w danej chwili ochotę. Jej pomoc i wsparcie w ukończeniu przeze mnie Spartathlonu jest nieoceniona. To nasz wspólny suk­ces - podkreśla Edyta Szczygielska.

Po około 90 kilometrach od linii startu, dołączył do niej Dario Arauz z Argentyny i to z nim biegła kolejne kilometry, aż do mety. Potwierdziły się też jego słowa: "Razem biec jest lepiej i łatwiej". Do Nemei dotarli z zapalonymi czołówkami, i dalej już nocą do przełączy Sangas prowadziły ich drogi oznakowane żółtymi strzałkami i szlaki na wzgórzach ukryte pod gwieździstym niebem. Na punktach czekały: ciepły rumianek, rosołek lub owo­ce. - Często wypoczywałam siedząc, choć chwilę z uniesionymi nogami.

W świetle księżyca, latarek i migających przy trasie lampek wspinaliśmy się krętymi, górskimi ścieżkami na wierzchołek góry na 165 kilometrze. A na zygzakowatym zbiegu towarzyszyły nam uciekające spod nóg kamienie - relacjonuje. Szczyt miał 1200 metrów wysokości, a przecież trasa prowadziła blisko morskich zatok i plaż, niewiele ponad poziom morza, więc dla niektórych był to duży wysiłek - relacjonuje Edyta.

- Mi wdrapywanie się podobało, przećwiczyłam je na trzech tegorocznych górskich ultramaratonach i podczas trenowania w Sudetach i Beskidach m.in. z Ryszardem Kałaczyńskim, wyjątkowym rolnikiem z Wituni, który tego lata przebiegł Polskę: 800 kilometrów z Zakopanego do Sopotu w 7dni. Kolejnego dnia na zawodników czekało mnóstwo podbiegów i zbiegów, mijali kolejne miasteczka i wioski.

- Tego dnia kosztowałam się ziemniakami gotowanymi w obierkach i soczystymi ogórkami - wspomina biegaczka. - Na trasie należy pamiętać o piciu i jedzeniu, choć nie za każdym razem się chce. To ważne, by nagle nie zabrakło energii.

Nasza zawodniczka miała jeden taki moment drugiego dnia biegu, gdy po opuszczeniu kilku przekąsek i skrom­nym gaszeniu pragnienia na chwilę zaczęło jej się kręcić w głowie. Na szczęście szybko uzupełniła węglowodany i płyny - mo­gła biec dalej.

Do około 217 km wszystko było pod kontrolą. - Ale ostat­nie 30 kilometrów byłam już bardzo zmęczona - opowiada. - Dodatkowo uciskający chip na ścięgno spowodował, że strasznie doskwierał mi ból. Wcześniej, gdy na 160 kilometrze zmieniłam skarpety, trochę za mocno związałam buta, w którym miałam czujnik czasu i zanim poluźniłam sznurówki, było już za późno. Ogromnym dopingiem były wtedy dla mnie rozmowy telefoniczne i sms-y z rodziną, instruktorkami z mojego klu­bu, biegaczami i znajomymi. Na 20 kilometrów przed metą zachciało mi się spać. Na 68 punkcie kontrolnym było jeszcze wszystko w porządku, ale przebiegłam tro­chę i zaczęłam niemalże zasypiać biegnąc. Na szczęście pokonywałam dystans z poznanym na trasie Dario i on mnie cucił. Mówił: gadamy, nie śpij, biegniemy i zwalniał tempo, bym nie została sama.

Ostatni kilometr przed metą biegła razem z Dario w asyście Polaków ubranych w barwy narodowe i w eskorcie policji. Słyszeli okrzyki: Polonia! Argentina! Edyta! Dario! A flagi powiewały nad ich głowami. Towarzyszyły im również gromkie oklaski innych zawodników i tłum­nie przybyłych kibiców.
- Dario wpuścił mnie na metę pierwszą i wśród tych braw i donośnych haseł, po schodkach wbiegłam pod pomnik najsłynniejszego Spartanina, króla Leonidasa - opowiada biegaczka ze Sławna. - Później był czas na greckie obrzędy. Biegacze całowali duży palec króla Leonidasa, a Greczynki w białych regionalnych szatach podawały czarę z wodą spartańską, by ugasić pragnienie oraz by się schłodzić. Następnie zakładały wieniec z gałązek oliwnych na głowę, a organizator wręczał szklany grawerton na pamiątkę.

- Honorowano nas podobnie jak olimpijczyków w starożytnych czasach. W punkcie medycznym wolontariuszki zdejmowały buty, skarpetki, myły nogi, przekłuwały pę­cherze i udzielały pomocy, jeśli była taka potrzeba. Zakładały jednorazowe kapcie i prowadziły do taksówki. W hotelu był czas na odpoczynek. Wieczorem o godz. 21 na rynku głównym w centrum Sparty odbyło się uroczyste podsumowanie Spartathlonu. Organizatorzy prezentowali zdjęcia i filmy z trasy, odbył się koncert, wyróżniono najszybszych biegaczy. W niedzielę burmistrz Sparty zaprosił wszystkich na uroczysty obiad, uatrakcyjniony żywą grecką muzyką, tańcami i piciem młodego wina. W poniedziałek czekała nas ceremonia wręczenia nagród - wszyscy zawodnicy, którzy ukończyli bieg otrzymali medale i dyplomy. Do domu wracaliśmy dopiero we wtorek więc wolny czas wykorzystaliśmy na zwiedzanie starożytnych zabytków, plażowanie, kąpiele morskie i wypoczynek.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gp24.pl Głos Pomorza