Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Był w AK, trafił na Sybir. Wstrząsająca historia

Piotr Jasina
Franciszek Walichiewicz w kwietniu 1955 roku. Do kraju wróci ze zsyłki rok później.
Franciszek Walichiewicz w kwietniu 1955 roku. Do kraju wróci ze zsyłki rok później. Archiwum
Po aresztowaniu, śledztwie i wyroku Franciszek Walichiewicz trafił do więzienia etapowego we Lwowie. A potem na Sybir. Był rok 1944. Do kraju wrócił z Krasnojarska dopiero w 1956 roku, po amnestii.

Franciszek Walichiewicz urodził się w 1900 roku we Lwowie. Z wykształcenia polonista. Był legionistą, uczestniczył w obronie Lwowa podczas I wojny światowej, w czasie odwrotu spod Kijowa wzięty do niewoli bolszewickiej.

Zmobilizowany we wrześniu 1939 roku, był komendantem AK okręgu Dawidów, Delegatury Lwowskiej. Aresztowany w sierpniu 1944 roku przez KGB został skazany na 10 lat więzienia i dożywotnią zsyłkę na Syberię za rzekome czytanie i kolportowanie polskiej prasy podziemnej.

W więzieniu etapowym
Na wstępie tradycyjnie zafundowano więźniom rewizję, szukanie wszy, łaźnię. Po czym nasz bohater trafił do 6. korpusu - podobnych było jeszcze 12. Po kilku dniach zebrano dwie grupy skazańców. Wkrótce jedni powędrowali do Woroszyłowgradu, drugich zesłano nad Peczorę. Ze starej paczki zostało na Pełtewnej zaledwie kilka osób.

Żeby przetrwać, musiał szybko poznać zasady życia w nowej społeczności. A była ona bardzo zróżnicowana: banderowcy, Polacy z AK, dezerterzy radzieccy, Volksdeutsche, uciekinierzy z niewoli niemieckiej. Także złodzieje i bandyci.

Błatnyje
Najbardziej uprzywilejowani w obozie, wśród więźniów kryminalnych, byli błatnyje - będący pod ochroną tzw. zakonu, czyli prawa złodziejskiego. Na ogół nie pracowali, jeśli już, to nie wolno im było piastować jakichkolwiek funkcji, aby tym samym nie szkodzić współwięźniom z "rodziny".

Nie mogli współpracować z klawiszami. Nie było większej hańby dla błatnego niż donosicielstwo - takich zwali "stukaczami". Panowała wśród nich silna hierarchia i ślepe posłuszeństwo młodszych wobec starszych. Sława błatnego wędrowała z nim od więzienia do więzienia, dopóki ktoś go nie "utrącił" albo on sam się nie "zsuczył", tzn. naruszył zakon. Wówczas zostawał z niego wyłączony.

Błatnyje pod sobą mieli żuczoków - młodych przestępców, którzy po raz pierwszy dostali się do łagru. Błatnyj znaczył tyle dla żuczoka, co dla zwykłego śmiertelnika bohater narodowy.

Głównym zajęciem błatnych była gra w karty i picie wódki, jeśli ją mieli oczywiście. Ponieważ groszem raczej nie śmierdzieli, grali o tzw. triapki: dobre buty, płaszcze skórzane, wojłoki itp. Czasami szło o czyjeś życie, a wyrok musiał być wykonany. Zdobywaniem triapek zajmowali się zazwyczaj żuczoki.

Podchodzili na przykład do właściciela porządnych butów i proponowali mu w zamian stare kalosze - nazywało się to "diadia machniom". Jeśli zagadnięty zbyt długo się namyślał, dostawał wycisk i oddawał za darmo. Z błatnymi warto było trzymać.

Franciszek Walichiewicz zaprzyjaźnił się z Paszką Bondarenko ze Stalina w rejonie Donbasu. Mimo młodego wieku (25 lat) był on już starym błatnym. Chronił naszego bohatera. Dlatego żuczoki nie mieli dostępu do jego worka z rzeczami. A on trzymał w nim również zdobycze karciane Paszki, aby nie przykolegowali się do nich klawisze.

Do kart Paszka miał wielką słabość. Któregoś wieczoru poszedł grać do obcego korpusu, biorąc ze sobą ostatni koc. Wrócił nad ranem w samej bieliźnie i starych kaloszach. Przegrał nawet swoją czapkę kubankę. Następnego dnia wybrał się znowu. Karta się odwróciła i przyszedł z workiem triapek. I tak wkoło Macieju.

Sprawiedliwa pięść
Bójki były na porządku dziennym. Zwłaszcza w czasie akcji "diadia machniom". Mocny cios w zęby z reguły przekonywał. Gorzej, gdy żuczoki trafili na twardziela. Kiedyś - nasz bohater był już wówczas na Uralu - przyprowadzono do ich celi gościa w wieku około trzydziestki.

Był słusznego wzrostu, dobrze zbudowany, w marynarskiej koszuli. Chuligani kazali mu zdjąć buty, za które dali łapcie. Nowy oddał bez protestu. Po czym tamci dobrali się do staruszka, "kasując" mu kawałek słoniny, bochenek chleba, trochę bielizny i sweter. Dziadek prosił tylko, aby zostawili mu kożuch, mówiąc, że jest chory. Na próżno. Zabrali i zanieśli swojemu błatnemu.

Pietka, tak się zwał nowy marynarz, przyglądał się temu z boku. Nagle wstał i podszedł do kąta, gdzie siedzieli błatnyje.

- Oddaj starikowi, coś wziął - zagadnął stanowczo do jednego z nich. Ten nie bardzo się do tego kwapił. Pietka więc przyłożył mu z nogi w klatkę, aż zadudniło. Po czym przywalił prosto w oko. Nie mniej dostało się kompanom. Marynarz wziął ich worki i na środku celi wysypał z nich wszystko. Każdy mógł odebrać to, co było jego. W takiej to kompanii czekali na zsyłkę.

Z opowieści Sybiraka: W drodze do Piermi

ZE WSPOMNIEŃ FRANCISZKA WALICHIEWICZA

To był dzień straszny i koszmarny. Przyjechali krasnopagonniki - żołnierze odprowadzający etapy. Byli wyzuci z wszelkich uczuć. Kilku z nich przepasało się prześcieradłami i zaczęła się przedetapowa rewizja - szmon.

Wywoływali po nazwiskach. Każdy musiał się rozebrać do naga i dać swoje rzeczy do rewizji osobistej. Po czym owijał wszystko w koc i przechodził do innej celi. Tu byli już Rosjanie, Ukraińcy, Tatarzy, ludzie z Kaukazu i wiele innych narodowości. Panowało prawo silniejszego.

Jedni drugich grabią. Zabierają rzeczy osobiste i żywność. Po kilku godzinach można dostać obłędu. A na duszy ciężko. Siedzimy na swoich woreczkach jak na stacji kolejowej i czekamy, kiedy nas wyprowadzą. Gwar, krzyk, przekleństwa. Wywołują po numerach. Ustawiają nas po pięciu, według alfabetu. Na dworze mży, mglisto.

Wyprowadzają nas na ulicę i sadzają na jezdni. Około 1000 mężczyzn i 300 kobiet. Liczą, liczą i czytają...

Od czasu do czasu ktoś dostaje drewnianym młotkiem po plecach. Ciągle słyszy się przekleństwa. Na chodniku rodziny więźniów, być może po raz ostatni widzą swoich najbliższych. Moich pewnie nie będzie. Nikt mnie nie pożegna... tylko to zadeszczone niebo i szare mury Lwowa.

* * *
Ruszamy, dookoła nas konwojenci z gotowymi do strzału karabinami. Za ostatnimi piątkami idą żołnierze z psami na smyczy. Pozamykane bramy domostw. To dla bezpieczeństwa, by nikt nie próbował uciekać. Idziemy ulicą Kleparowską, potem Górdecką.

Koło kościoła Elżbiety zrobiło mi się bardzo smutno. Przechodziłem tędy kiedyś jako legionista, potem jako obrońca Lwowa, w 1939 roku jako zmobilizowany żołnierz na wojnę. Teraz idę jako skazaniec pod karabinem i pytam samego siebie, za co?

* * *
Doszliśmy do stacji i stanęliśmy wzdłuż pociągu. Ładują według numeracji. Znalazłem miejsce na górnych narach. Obok mnie pułkownik Bernakiewicz z Armii Krajowej. Jest nas dwóch Polaków w wagonie, pozostali to Ukraińcy, Rosjanie, jeden Węgier. Zimno i ciemno. Na środku żelazny piecyk i trochę węgla na podłodze. Koło drzwi duży, nowy szaflik.

Obok drugich, zbita z czterech desek, drewniana rura, która wychodzi na zewnątrz. To nasza toaleta. Z trudem rozpalamy w piecyku. Zaczęło dymić. Późno przynoszą w wiadrach niby-zupę z niby-kaszą i wlewają do szaflika. W wagonie jest zaledwie kilka misek, zrobionych z puszek po konserwach. Jest i kilka drewnianych łyżek. Nasze własne, metalowe, odebrano nam podczas rewizji. Naczyń ani łyżek się nie zmywa. Nie ma wody.

* * *
Na stacji staliśmy dwa dni. Przez odrutowane kolczatką okna widzieliśmy, jak rodziny zesłańców czekały cierpliwie, kiedy pociąg odjedzie. Ruszyliśmy w drogę w dzień wigilijny. Dziwny smutek osiadł na duszy. Już po raz drugi wieczór wigilijny spędzam bez najbliższych. W wagonie panowała cisza. Słychać było tylko rytmiczny stukot kół o żelazne szyny, a co pewien czas kroki konwojenta na dachu.

Głód ściskał żołądek, a na dodatek nie było okruszyny tytoniu by zapalić. Za stacją Gorki warunki jeszcze się pogorszyły. Przestali wydawać chleb. Ludzie coraz głośniej zaczęli się domagać jedzenia, a w Kirowie już walili w drzwi wołając: chleba, chleba! Mróz był coraz większy.

Niejednemu w czasie snu czapka przymarzła do ściany. Im bliżej Uralu, tym gorzej. Kiedy przyjechaliśmy do Piermi (Mołotowa), na dworze było minus 40 stopni. 6 stycznia, po dwóch tygodniach drogi, dotarliśmy wreszcie na miejsce.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gp24.pl Głos Pomorza