Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Czułam się jak trumna

Zbigniew Marecki
Pani Iwona wciąż nie może spokojnie patrzeć na ciuszki, w które miała ubierać Natalkę.
Pani Iwona wciąż nie może spokojnie patrzeć na ciuszki, w które miała ubierać Natalkę. Fot. Sławomir Żabicki
Na Natalię rodzina czekała z niecierpliwością. Ojciec kupił mebelki. Mama zgromadziła w szafie dziecięcą wyprawkę. Dziadkowie wyobrażali sobie, jak rozpieszczają pierwszą wnuczkę. Radość była przedwczesna: dziecko zmarło, zanim przyszło na świat: udusiło się w matczynym łonie. Matka obwinia lekarzy, lekarze - zły los.

11 października o godzinie 18 Iwona Ostrejko-Buksakowska, 21-latka ze Słupska pojawiła się na oddziale patologii ciąży w Ustce. Właśnie mijał 40 tydzień i czwarty dzień jej ciąży. Czuła, jak Natalia, bo tak miała się nazywać jej pierworodna córka, rusza się w jej brzuchu.
- Ma pani skierowanie? - zapytała pielęgniarka na oddziale.
Miała. Wystawił je Jacek Piliszczuk, jej lekarz prowadzący z przychodni rejonowej w Słupsku. - Tętno dziecka nie jest zbyt wyraźne. Lepiej będzie, jak pójdzie pani do szpitala. W domu może się jeszcze coś stać. Tam się panią zaopiekują - mówił, wypisując skierowanie.

Skierowania i powroty

Zresztą zrobił to nie pierwszy raz. Gdy była w 35 tygodniu ciąży na patologię trafiła aż na 6 dni. - Miałam skurcze do porodu. Zatrzymali je tabletkami. Gdy ustały, powiedzieli, że mogę rodzić, ale potem zdecydowali, że mam jeszcze wracać do domu - opowiada pani Iwona.
Drugi raz na patologię skierował ją lekarz dyżurny z przychodni, gdy przestraszyła się, bo czuła, że dziecko za mało się w niej rusza. - Wieczorem wszystko wróciło do normy. Mała zaczęła szaleć, więc następnego dnia wypuścili mnie do domu - wyjaśnia.
Trzeci raz na patologię trafiła w 38 tygodniu ciąży. Lekarz prowadzący z przychodni wysłał ją tam, aby przeszła badanie dopplerowskie, które sprawdza, czy obieg płynów w organizmie dziecka przebiega normalnie. Wypadło dobrze, więc znowu wróciła do domu.

Rutynowe badania

11 października, gdy na izbie przyjęć położna przeczytała na skierowaniu, że trafiła do niej pacjentka o tzw. zawężonej wentylacji, panią Iwonę od razu skierowano na patologię ciąży. Tam zrobiono jej zapis KTG, który bada tętno dziecka. Z nim poszła do lekarza dyżurnego, który ją zbadał i wypytał o inne objawy. - Powiedziałam, że mam lekkie bóle. Nic mi jednak nie wytłumaczył. Dowiedziałam się tylko, że nie mam rozwarcia i że mam iść na salę - wspomina.
I choć w nocy znów miała bóle, nikt nie reagował. - Może coś zaczyna się dziać - zbyła ją położna, gdy zwracała uwagę na swoje cierpienia. Do północy pani Iwona rozmawiała na sali z koleżanką. Potem zasnęła.
- Ma pani nerwowego lekarza - powitał ją w sobotę doktor K., tego dnia lekarz dyżurny na patologii ciąży, z którym spotkała się tam już kilkakrotnie. W dyżurce obejrzał zapis badania KTG, które wykonano rano, spojrzał na kartę i zaordynował ponowne badanie KTG o godz. 20. - Zero komentarza. Rutynowe zachowanie. Czułam się, jakbym była zupełnie nieważna - relacjonuje swoje odczucia pani Iwona. Po godzinie od położnej dowiedziała się jednak, że lekarz zmienił swoją pierwotną decyzję: badanie KTG miało się odbyć nie o godz. 20, ale o 18.
- O godz. 14 jeszcze czułam ruchy dziecka. Było po obiedzie. Siedziałam na łóżku koleżanki, która widziała, jak dziecko wypycha mi bok. Miałam nieregularne skurcze. Co 12-15 minut. Nawet śmiałyśmy się, że w poniedziałek rosół zjem już na porodówce - opowiada pani Iwona.
Po kolacji pojawiła się położna. O godz. 18 miała wykonać zapis KTG. Już jednak nie wyczuła tętna dziecka. Panią Iwonę szybko przewieziono na USG. Okazało się, że serce dziecka nie bije. Na konsultację wezwano od razu jeszcze jedną lekarkę. Ona potwierdziła to samo.
- Wtedy lekarz dyżurny z głupim uśmiechem powiedział, że to wypadek losowy. Dla nich może tak, ale nie dla mnie. Chciałam wyć z rozpaczy i bezsilności, bo nie sądziłam, że dziecko może umrzeć, gdy znajduję się pod opieką lekarzy. Potem przeanalizowałam całą sytuację i doszłam do wniosku, że po prostu zaniedbali swoje obowiązki - uważa zrozpaczona matka.

Jak trumna

Kilka minut później lekarze oświadczyli, że ma iść spać. Dopiero następnego dnia mieli wywołać poród. - Czułam się jak trumna. To było straszne uczucie. Nie wiem, jak oni to sobie wyobrażali: że będę leżeć całą noc i myśleć, że rozkłada się we mnie dziecko, do którego śmierci dopuścili - wyrzuca z siebie głosem pełnym skrywanej rozpaczy.
Do szpitala przyjechała jednak rodzina pani Iwony. Teściowa zrobiła awanturę. Wtedy lekarze wzięli ją ponownie na USG i zgodzili się wywołać sztucznie poród. - Kazali mi się kłaść, a ja nie mogłam. Wtedy doktor K. zbadał mnie ponownie i powiedział, że łożysko mi się odkleja. Stwierdził, że trzeba robić cesarkę. Zgodziłam się - opowiada pani Iwona. Nie ukrywa żalu, że lekarze nie zaproponowali jej cesarskiego cięcia wcześniej, gdy Natalia jeszcze żyła.

Jeszcze urodzi

Długo nie wyjaśniali jej, co było bezpośrednim powodem śmierci płodu. Dopiero po cesarce powiedzieli, że dziecko miało owiniętą wokół szyi pępowinę. - Sekcja potwierdziła, że przyczyną śmierci Natalii było niedotlenienie. Poza tym było to normalne, zdrowe dziecko. Miało ponad trzy kilogramy wagi i 54 centymetry wzrostu - dodaje matka. Uważa, że dobrze się stało, że przeprowadzono sekcję, bo lekarze nie będą mogli teraz wymyślać sobie dodatkowych wymówek.
- Od dziewczyn z patologii dowiedziałam się, że zaraz po mojej cesarce zrobiono następną, a w niedzielę sztucznie wywołano trzy porody. Położne po cichu mówiły, że lekarze się przestraszyli. Szkoda, że tak późno - ocenia pani Iwona.
W poniedziałek odwiedziła ją dr Danuta Branicka, ordynator porodówki. - To był wypadek losowy. Tak się zdarza. Jest pani młoda. Jeszcze pani urodzi dziecko - pocieszała zrozpaczoną matkę. Pani Iwonie te słowa wcale nie pomogły. Przeciwnie: uświadomiły jej bezduszność lekarzy, dla których kolejna pacjentka to numer w ewidencji. - Rozumiem, że jak się pracuje wiele lat na porodówce, to traci się wrażliwość, ale to nie znaczy, że można lekceważąco podchodzić do pacjentek, zwłaszcza gdy w szpitalu pojawiają się kilkakrotnie z problemami - uważa pani Iwona. Oburza ją też to, że lekarze okłamywali ją. - Mówili mi, że na USG nie widać pępowiny. Mój lekarz w przychodni powiedział, że to bzdura. Potem w książce, którą pożyczyłam od koleżanki, przeczytałam to samo - dodaje.
Podobne, złe doświadczenie miała jej siostra, która przed dwoma miesiącami urodziła w Ustce córeczkę. Ją doktor K. chciał wypisać ze szpitala w 42 tygodniu ciąży. - Wydał jej kartę informacyjną bez pieczątki. Tylko z takim ptaszkiem, czyli nieczytelnym podpisem. Siostra poszła do pani ordynator, żeby się dowiedzieć, dlaczego nie postawiono pieczątki, bo gdyby coś jej się stało, to nie byłoby odpowiedzialnych. Wtedy pan K. w żywe oczy zaczął się zapierać, że on o niczym takim nie decydował - opowiada.
Lekarz ginekolog Jacek Piliszczuk, z którym rozmawiam w jego gabinecie w przychodni rejonowej, wydarzeń na porodówce nie chciał komentować.

Może iść do sądu

- To był nieszczęśliwy wypadek. Tak jak nagły zawał - powiedziała mi przez telefon ordynator Branicka.- Takie sytuacje się zdarzają i trudno o nie kogoś winić. Pacjentka oczywiście może mieć inne zdanie. Ma prawo iść do sądu. Wtedy będziemy musieli się tłumaczyć. Teraz więcej do powiedzenia nie mam, tym bardziej, że gdy stało się to nieszczęście, nie miałam dyżuru.
Potem odesłała mnie do doktora K. On też nie miał ochoty na rozmowę. Nawet nie życzył sobie, abym cokolwiek zacytował z tego, co mi powiedział przez telefon. - To było zdarzenie losowe. Takie sytuacje trudno przewidzieć. Czasem wystarczy kilka minut i dziecko umiera. Zdarza się też, że trafiają do nas kobiety, które przychodzą z domu z obumarłymi płodami - powiedział krótko, zanim odłożył słuchawkę.

Dziadek kupił lalkę

Tymczasem w domu pani Iwony trwa dramat. Mąż co prawda wyniósł już z domu łóżeczko, które czekało na Natalkę w sypialni. Schował także jej wyprawkę, ale ciągle nie może sobie znaleźć miejsca. Najchętniej śpi, aby bez przerwy nie myśleć o straconym dziecku. Cierpi też dziadek. Ze zgryzoty zaczął trochę pić. Kupił też lalkę, którą stawia przed sobą i płacze.
- Jakoś się trzymam - mówi pani Iwona - dzięki mamie i siostrze, które dużo ze mną rozmawiają. Gdybym to wszystko przeżywała sama, byłoby mi jeszcze trudniej.
Mimo że jest bezrobotna i razem z mężem żyją tylko z jednej pensji, a przygotowania do przyjęcia dziecka i pogrzeb sporo ich kosztowały, to już zdecydowali, że skierują do sądu sprawę przeciw lekarzom z porodówki o zaniedbanie obowiązków. Będą żądać zadośćuczynienia finansowego. - Może taka kara nauczy ich ostrożności. Bardziej jednak chodzi o ostrzeżenie innych kobiet w ciąży, żeby się zastanowiły, czy poród w Ustce jest bezpieczny - przekonuje.

Zwykle umarzają

Stanisław Szlachetka, prokurator rejonowy w Słupsku twierdzi, że przypadek pani Iwony nie jest odosobniony. Rocznie do prokuratury trafia kilka doniesień od matek, których dzieci zmarły w połogu. Wszystkie zarzucają lekarzom lub położnym błędy w sztuce lub zaniedbania. - Prawie wszystkie sprawy badamy. Powołujemy biegłych i czekamy na ich opinię. Właściwie wszystkie umarzamy - dodaje prokurator.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gp24.pl Głos Pomorza