Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dawna restauracja w Bytowie. Bristol to klasa i szyk

Sylwia Lis
Sylwia Lis
Wnętrze drugiej sali restauracji "Bristol".
Wnętrze drugiej sali restauracji "Bristol". Z archiwum Ryszarda Pawlikowskiego
- To nie żaden „Szczur” – zżyma się Ryszard Pawlikowski, którego ojciec po wojnie prowadził restaurację i hotel „Bristol”. – Serwowano tu wyśmienitą kuchnię, była muzyka na żywo. Zwracano uwagę, na odpowiednie zachowanie gości i ubiór.

Wiosna 1945 rok, ostatnie miesiące koszmarnej wojny dobiegają końca. Do Bytowa przyjeżdża z Bydgoszczy Józef Pawlikowski. Wówczas ma 49 lat. Zgodnie z wezwaniem władz ma zamiar rozpocząć działalność gospodarczą na Ziemiach Odzyskanych. Wybiera opuszczoną przez niemieckiego właściciela restaurację i hotel. Nie był to wybór przypadkowy, ponieważ ma w tym zakresie pewne doświadczenie.

Długa droga na Kaszuby

Józef Pawlikowski urodził się w Inowrocławiu w wielodzietnej rodzinie. Jego ojciec z zawodu był ogrodnikiem. Jako szesnastoletni chłopiec opuszcza dom rodzinny w poszukiwaniu pracy. Wyjeżdża do Hamburga, gdzie podejmuje pracę w niemieckiej firmie jako posłaniec. Państwo polskie jeszcze nie istnieje zatem można się przemieszczać po terenie Rzeszy. Celem młodego Józefa jest zebranie pieniędzy na opłacenie podróży statkiem do Stanów Zjednoczonych. Niestety, wybuch pierwszej wojny światowej przerwał możliwość emigracji do Ameryki. Wkrótce zostaje powołany do wojska niemieckiego. Po przeszło rocznym pobycie w okopach pod Verdun zastaje go koniec wojny.

Okres następnych 20 lat to praca handlowca. Wybuch drugiej wojny światowej zastaje rodzinę Józefa Pawlikowskiego z żoną, teściową i dwoma synami Włodzimierzem i Ryszardem w Bydgoszczy. Dzięki nabytych doświadczeń wyjeżdża z rodziną z Bydgoszczy transportem konnym w pierwszych dniach wojny. Fakt ten ratuje życie jego i rodziny. Ponieważ w pierwszych dniach września w Bydgoszczy odbywają się egzekucje ludności (tzw. Krwawa niedziela), a rodzina zamieszkiwała w pobliżu Starego Rynku przy ulicy Magdzińskiego 12, na którym odbywały się egzekucje Polaków z łapanki. Kolumny z uciekinierami były systematycznie bombardowane i ostrzeliwane przez samoloty niemieckie. Ludzie opuszczali wozy konne i uciekali w pole kładąc się na ziemi. Oddziały niemieckich wojsk w szybkim tempie zajmowały tereny i rozkazywały powrót do miejsca zamieszkania. Rodzina wraca do Bydgoszczy spod Kutna. Bydgoszcz zostaje włączona do Niemiec, wprowadzone zostają surowe restrykcje, terror oraz zakaz posługiwania się językiem polskim. Co miesiąc do mieszkań w nocy wkraczają hitlerowcy dokonując rewizji. Jednocześnie zabierając Polaków na przygotowane na ulicy ciężarówki i wywożąc ich do obozów koncentracyjnych. Jeżeli ktoś nie mógł się wykazać, że pracuje w firmie niemieckiej lub u Niemca, był bezwzględnie zabierany do obozu koncentracyjnego.

Józef Pawlikowski dzięki znajomości języka niemieckiego z okresu służby w wojsku w czasie pierwszej wojny światowej, zatrudnił się jako kelner w niemieckiej kawiarni, co uchroniło całą rodzinę przed obozem koncentracyjnym.

24 stycznia 1945 roku Bydgoszcz została wyzwolona przez oddziały Armii Czerwonej i Wojsko Polskie. Józef Pawlikowski z kilkoma znajomymi otwiera restaurację w Bydgoszczy.

Ruiny Bytowa

Władze polskie apelują do Polaków o wyjazdy na Ziemie Odzyskane, w celu osiedlania się i podejmowania działalności gospodarczej. Józef Pawlikowski decyduje się na wyjazd i w kwietniu przyjeżdża do Bytowa. Miasto jest w 70 procentach zniszczone, w dużej części przez żołnierzy Armii Radzieckiej. Bytów jako miasto nie robiło dobrego wrażenia na osobach, które szukały możliwości osiedlenia się na stałe – wspomina Ryszard Pawlikowski, syn Józefa. - Na pierwszy rzut oka widać było jakby wojna skończyła się tu wczoraj. Wypalone domy na głównych ulicach i na rynku, splądrowane mieszkania i moc pierza w mieszkaniach. Pozostałe w mieście rodziny niemieckie (około 500 osób) zajmowały ulicę przy zamku, głównie były to kobiety, dzieci i starsze osoby. Najważniejszą władzą w mieście była komendantura Armii Radzieckiej, która się mieściła w budynku naprzeciwko Domu Kultury. Budynek ten po wyjeździe żołnierzy radzieckich z miasta przejął Urząd Bezpieczeństwa Publicznego. Z każdym miesiącem przybywało do Bytowa coraz więcej Polaków. Byli to ludzie z różnych stron Polski. Niektórzy byli osobami poszukiwanymi przez władze lub w konflikcie z bliżej nieznanymi grupami. Na przykład pierwszy sekretarz partii zastrzelił się lub został zastrzelony, po wygłoszeniu przemówienia na akademii z okazji pierwszego maja. Komendant powiatowy Służby Polsce okazał się czynnym bojownikiem oddziałów UPA. Ponieważ nie było wiadomo czy te tereny jak powiat bytowski będą należały do Polski na stałe, czy to jest okres tymczasowości. Traktowali pobyt na tym terenie do wywożenia wszystkiego co się dało do Polski centralnej. Mówiło się wówczas, że to są „szabrownicy”.

Józef Pawlikowski znajduje przy ulicy Drzymały 6 opuszczoną przez niemieckiego właściciela restaurację i hotel. Prace związane z uruchomieniem restauracji i hotelu podejmuje razem z dwudziestodwuletnim synem Włodzimierzem, który w czasie okupacji pracował jako ślusarz w niemieckim warsztacie. W maju 1945 roku do Bytowa przyjeżdża pozostała część rodziny.
- Moja mama zajmuje się kuchnią w restauracji – wspomina pan Ryszard. - Przyjmuje z konieczności do pomocy w kuchni i obsługi hotelu pięć kobiet narodowości niemieckiej, które pracują u nas do 1947 roku. W restauracji serwowano dania kuchni polskiej.

Cóż takiego cieszyło się największą popularnością? Kotlet schabowy, golonka i pierogi! - Pracujący u nas Niemcy (pięć kobiet i jeden starszy mężczyzna) byli przez moich rodziców traktowani niemalże jak rodzina – zapewnia pan Ryszard. - Jako dowód, że tak było mam zdjęcie z Wigilii Bożego Narodzenia, gdzie siedzimy razem przy wspólnym stole z Niemkami. Nie było między nami bariery językowej, ponieważ cała nasza rodzina dobrze znała język niemiecki. Przyjechaliśmy bowiem z terenów, które miały być włączone do Rzeszy Niemieckiej, gdzie posługiwanie się językiem polskim było zakazane. W 1947 roku nasi pracownicy niemieccy musieli wyjechać do Niemiec. Wyjeżdżali niechętnie, bo wiedzieli jakie trudne warunki życie ich tam czekają. Niestety, nie zachowały się listy, jakie pisały te kobiety do moich rodziców z Niemiec z podziękowaniami za życzliwe i serdeczne traktowanie z jakim się u nas spotkały. Należy nadmienić, że wówczas we wszystkich strefach okupacyjnych w Niemczech panowały bardzo trudne warunki życia.

Bal na sto par

- W naszej restauracji odbywały się różne przyjęcia okolicznościowe, spotkania środowiskowe, bale sylwestrowe – opowiada pan Ryszard. - Restauracja nasza była odwiedzana głównie przez ówczesne elity miasta i osoby przyjezdne, z uwagi na stosunkowo wysoki standard jak na owe czasy, jedzenia i obsługi obwiązywały zasady przyzwoitego zachowania, nie tolerowano pijaństwa i zwracano uwagę na schludny ubiór gości. Rodzina moja była muzykalna, a zwłaszcza moja babcia Maria Tomaszewska była bardzo dobrą pianistką, to często wybrani goście przychodzili na jej koncerty. Moja mama miała nieprzeciętne zdolności kulinarne, dlatego zawsze było u nas pełno gości. Do rewelacji należały wtedy lody serwowane w okresie letnim. Były to czasy kiedy nie było zamrażarek. Zimą przywożono lód w bryłach wozami z pobliskich jezior i układano warstwami przesypując trocinami w tzw. Lodowni, to była piwnica bez okien. Latem natomiast wykorzystywano ten lód do wyrobów lodów i chłodzenia piwa.
Gdy Józef Pawlikowski zajmował się restauracją, młody Ryszard miał inne problemy.

- Kiedy we wrześniu 1945 roku miałem rozpocząć naukę w polskiej szkole, nie bardzo było wiadomo, do której klasy powinienem pójść – wspomina pan Ryszard. - Początkowo rodzice uznali, że pójdę do trzeciej klasy. Niestety, poziom w tej klasie był dla mnie za wysoki, zwłaszcza z matematyki, więc rozpocząłem naukę w drugiej klasie. Moją szkołą podstawową była szkoła ćwiczeń, która mieściła się przy Liceum Pedagogicznym. Nauczycielami byli doświadczeni pedagodzy jeszcze sprzed wojny, życzliwi w stosunku do dzieci, jednakże dość wymagający, w większości mężczyźni. Dzieci w szkole były systematycznie dożywiane, kanapkami z różnymi pastami mięsnymi i napojami jak mleko lub kakao. Pomimo tego, że dzieci pochodziły z różnych środowisk, Polacy autochtoni, Ukraincy i Polacy zza Buga, nie było wśród nas żadnych waśni i nieporozumień. Należy podkreślić, że w tych latach szczególne znaczenie miała pomoc amerykańska w ramach Planu Marshala pod nazwą Unra, docierała ona głównie do biednych rodzin. Niestety, w późniejszych latach Polska pod naciskiem Związku Radzieckiego zrezygnowała z tej tak potrzebnej nam pomocy.

Rozlewnia piwa

Wróćmy na chwilę do rodziców pana Ryszarda. Biznes Pawlikowskich rozwijał się. – W 1946 roku powstała rozlewnia piwa i wytwórnia oranżady oraz wody sodowej - opowiada pan Ryszard. - W tym zakresie wszystkie prace wykonywano od podstaw. Na początku istotną sprawą było znalezienie odpowiedniego pomieszczenia, które by spełniało niezbędne wymagania dla tego rodzaju inwestycji. Początkowo było to pomieszczenie piwniczne, potem zbudowano dwie oddzielne hale. Pierwsze czynności to był skup i zgromadzenie niezbędnej liczby butelek, do których można było napełniać piwo, oranżadę i wodę sodową. Zakup oraz skonstruowanie urządzeń do napełniania w butelki piwa i oranżady. Piwo było przywożone z browaru z Kościerzyny w beczkach, natomiast oranżadę i wodę sodową produkowano na miejscu. Maszynę do wytwarzania wody sodowej skonstruował mój brat Włodzimierz. Odpowiednią recepturę do wytwarzania oranżady uzyskano od właściwych komórek zajmujących się tą problematyką w Bydgoszczy. Rozlewnia dostarczała piwo i oranżadę dla miasta i powiatu bytowskiego. W planach było również wytwarzanie różnego rodzaju soków owocowych, nie doszły one do skutku z powodu braku czasu na jej realizację. W 1948 roku kierowanie rozlewnią przejął od mojego ojca mój brat Włodzimierz. Warto podkreślić, że już w 1948 roku ojciec mój miał plany rozbudowy restauracji o ogród letni i muszlę koncertową, a hotel miał być nadbudowany o jedno piętro.

Niestety, kolejne marzenia o rozwoju firmy nie były możliwe. - Polska tak jak inne kraje środkowej Europy miały być państwami demokracji ludowej, która miała polegać na tym, że kluczowe działy gospodarki jak banki, kolej, wielki przemysł miały być państwowe, natomiast w rękach prywatnych miały pozostać przedsiębiorstwa i zakłady przemysłowe zatrudniające do 50 pracowników - opowiada były bytowianin. - Prywatni przedsiębiorcy byli systematycznie nawiedzani przez urzędników Urzędu Skarbowego, którzy pod pozorem tzw. kontroli przynosili dodatkowe obciążenia podatkowe, co nazywali domiarem, który był w kwocie od kilku do kilkunastu milionów złotych.

- W 1950 roku przeprowadzono wymianę pieniędzy – wspomina pan Ryszard. - Wymieniano za stare 100 złotych na 3 złote nowe, ale prywatni właściciele, którzy mieli swoje konta w banku otrzymywali za stare 100 złotych tylko 1 złoty. W ten sposób na przykład mój ojciec stracił wiele milionów złotych. Na przełomie lat 1950/51 rozlewnię przejęła spółdzielnia Społem, której kierownik i pracownicy byli szkoleni przez mojego Ojca. Jednocześnie w tym samym czasie restauracja i hotel wymagały fachowego kierownictwa. Ojciec nie zgodził się kierować lokalem. Dalsze losy tej restauracji i hotelu w późniejszych latach są opisywane w wspomnieniach mieszkańców Bytowa, podobno nazywano ją „Szczur”. W latach 1950/55 spotkało naszą rodzinę szereg nieszczęśliwych i przykrych zdarzeń. 4 czerwca 1950 roku w Dzień Bożego Ciała utopił się w jeziorze Jeleń (Giling) mój brat Włodzimierz. W dniu tym panował ponad 30 stopniowy upał. Moja mama bardzo przeżywała to nieszczęście, z którym nie mogła się pogodzić. Wkrótce zaczęła chorować na tarczycę. Jej stan zdrowia systematycznie się pogarszał, pomimo podjętego leczenia w szpitalach w Gdańsku a następnie w Słupsku, zmarła w 1955 roku. W 1951 roku zmarła moja Babcia Maria Tomaszewska. Ojciec miał problemy ze znalezieniem pracy, uważano iż były prywaciarz i kapitalista ma wystarczające zasoby, aby z zarobionych pieniędzy żyć. Te przeżycia i problemy z pracą spowodowały depresje u ojca i wyjazd z Bytowa.

Co działo się przez te lata z panem Ryszardem? - Po ukończeniu szkoły podstawowej w 1951 roku miałem zamiar podjąć dalszą naukę w gimnazjum (dzisiaj ogólniak) w Bytowie, niestety, nie zostałem przyjęty z powodu braku miejsc i jako dziecko byłego kapitalisty nie mogłem liczyć na miejsce w szkole – wspomina. - Jednakże los był dla mnie łaskawy, ponieważ wśród tych którzy nie dostali się do gimnazjum były również dzieci towarzyszy partyjnych z miasta i powiatu, którzy zainterweniowali w Kuratorium w Koszalinie i utworzono dwie klasy ósme, w ten sposób znalazło się również miejsce dla mnie. Nauka w gimnazjum dawała wiele satysfakcji i zadowolenia. Były to jednak lata budowy podstaw socjalizmu w Polsce, co miało swój wyraz również w życiu naszej szkoły. Działała wtedy organizacja młodzieżowa Związek Młodzieży Polskiej (ZMP), która organizowała pochody i manifestacje po mieście. Jedną z akcji było wysyłanie uczniów na wieś w celu uświadamiania chłopom, że czas na rozpoczęcie siewów, zebrania te organizowali nauczyciele szkół wiejskich. Jednakże w niektórych wsiach uczniowie byli przyjmowani z dużą niechęcią a nawet wrogością ze strony chłopów, zwłaszcza tam gdzie chłopom odebrano ziemię i na siłę utworzono spółdzielnię produkcyjną. Były również akcje organizowane przez ZMP patrolowania miasta, czy wróg klasowy nie zrywa plakatów wyborczych. Do bardziej lubianych przez uczniów były wyjazdy do Państwowych Gospodarstw Rolnych na wykopki. Zróżnicowane było grono pedagogiczne, które składało się z takich osób jak przedwojenni oficerowie, byli partyzanci i działacze partyjni. Wśród innych przedmiotów były takie: język francuski rosyjski i łacina. W roku 1955 zdałem maturę.

Zachować od zapomnienia

Pan Ryszard mimo że w Bytowie spędził zaledwie dziesięć lat nigdy nie zapomniał o mieście, gdzie spędził dzieciństwo i okres młodzieńczy - Mój każdy przyjazd do Bytowa związany jest z uczuciem radości i smutku jednocześnie, bowiem były to dziwne czasy…

Nasz rozmówca dodaje: celem tej publikacji jest zachowanie przed zapomnieniem pierwszych trudnych lat powojennych, a także pamięci o osobach takich jak mój ojciec i wielu innych, którzy swoją pracą przyczynili się do odbudowy zniszczonego przez wojnę miasta Bytowa – przekonuje. - Jednocześnie, aby mieszkańcom miasta miejsce przy ulicy Drzymały 6 nie kojarzyło się z zaniedbanym i obskurnym barem „Szczur” Obecnie Bytów jest pięknym i dynamicznie rozwijającym się miastem, w którym chciałbym mieszkać.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Dlaczego chleb podrożał? Ile zapłacimy za bochenek?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gp24.pl Głos Pomorza