Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Epidemia jest już w Polsce poza kontrolą. Stoimy między młotem a kowadłem

Witold Głowacki
Witold Głowacki
Szpital wojewódzki w Lublinie.
Szpital wojewódzki w Lublinie. Fot. Lukasz Kaczanowski/Polska Press
Lekarz z prowincji: - Dostaliśmy respiratory transportowe. Lekarz z Warszawy: - Nie wyrabia instalacja tlenowa. Druga fala epidemii jest w Polsce jak żywioł, nad którym już nikt nie panuje. Choć nikt nie chce tego jasno przyznać, poszliśmy drogą podobną do szwedzkiej, nie mając jednak służby zdrowia choćby w połowie tak silnej i doinwestowanej jak szwedzka

Po dwóch miesiącach nierównych zmagań z drugą falą epidemii koronawirusa Polska znalazła się w sytuacji niemal patowej. Zamiast iść „ostrą granią” miedzy lockdownem a granicami wydolności służby zdrowia, o której mówią nam rządzący, jesteśmy zdecydowanie bardziej między młotem a kowadłem. Na wprowadzenie lockdownu nas nie stać, epidemii nie jesteśmy w stanie powstrzymać. Ale to nie koniec, bo nie jesteśmy stanie skutecznie leczyć wszystkich chorych. Bo czy wystarczy do tego zepsuta instalacja tlenowa, albo respirator transportowy?

Polska służba zdrowia już sobie nie radzi - a dzienne liczby zachorowań na poziomie powyżej 20 tysięcy oznaczają, że kryzys będzie się tylko pogłębiał - nie tylko w obszarze samej walki z koronawirusem, ale i we wszystkich innych dyscyplinach medycznych. W efekcie będzie więcej i więcej chorych i ofiar chorób - z których część nie zdoła uzyskać należytej pomocy. Już teraz statystyki zgonów mówią nam, że od początku października w każdym tygodniu umiera znacznie więcej Polaków niż w analogicznym okresie w poprzednich latach. Tylko część tych nadmiarowych zgonów pokrywa się ze statystykami dotyczącymi COVID-19. Pozostałe to albo zgony związane z niepotwierdzonym testami zakażeniem koronawirusem, albo też skutki coraz gorszego dostępu do diagnostyki i opieki medycznej w wypadku wszystkich innych chorób.

Sposobem na zatrzymanie tej fali zgonów mogłoby być szybkie wprowadzenie „narodowej kwarantanny” - jak, zapewne przez wrodzoną uprzejmość, rząd określa totalny lockdown. To jednak oznaczałoby kolejny szok dla gospodarki, dla niektórych branż prawdopodobnie wręcz zabójczy, utratę setek tysięcy miejsc pracy i w efekcie gigantyczne koszty społeczne i ekonomiczne - być może dorównujące tym, które niosą ze sobą niekontrolowane postępy epidemii.

Co gorsza, wprowadzając teraz lockdown, nie uchronimy się przed niebezpieczeństwem jeszcze jednej, trzeciej fali koronawirusa. Ona zaś wystąpiłaby mniej więcej w marcu, może w kwietniu. Zdecydowanie za wcześnie, by móc liczyć na szansę masowego zastosowania w Polsce którejkolwiek z powstających obecnie szczepionek.

Stoimy zatem w obliczu sytuacji, w której nie ma dobrych wyborów. I w której pozostaje nam liczyć na to, że dotychczasowe obostrzenia pozwolą zbić dzienne poziomy zachorowań do kilkunastu tysięcy - wtedy być może służba zdrowia pracując powyżej swych możliwości zdoła przeprowadzić nas w okolice progów odporności stadnej i

Wieści ze szpitali są przerażające. Polska służba zdrowia już w październiku przekroczyła swój próg wydolności w walce z COVID-19. Od tego czasu trwa żonglowanie dostępną pulą środków. Do walki z COVID-19 przesuwani są lekarze, personel medyczny i sprzęt. Całe szpitale i ich oddziały są zamieniane na jednoimienne. Tymczasem pula środków jest zamknięta - a z próżnego i Salomon nie naleje. Każde zwiększenie liczby miejsc dla pacjentów z koronawirusem skutkuje obniżeniem jakości usług medycznych dla chorych na pozostałe choroby. Dotyczy to nawet szpitali tymczasowych, powstających bez wykorzystania dotychczasowej szpitalnej infrastruktury. Jak to możliwe? Otóż to bardzo proste. Szpital Narodowy przejął część warszawskich lekarzy oferując bardzo korzystne stawki finansowe. Wszyscy jego pracownicy medyczni przeszli do szpitala na stadionie z innych placówek - a tam skąd odeszli, nie ma ich kto zastąpić. To samo dzieje się w tej chwili w Płocku. Tam szpital tymczasowy powstający w świetle kamer na terenie Orlenu drenuje z lekarzy, pielęgniarek i innych pracowników medycznych pozostałe placówki - przede wszystkim Wojewódzki Szpital Zespolony w Płocku.

Lekarz z Płocka: - Wszyscy rozumiemy kolegów i koleżanki, którzy tam przechodzą. To są nawet dwa razy większe pieniądze. Trzeba spłacać kredyty, utrzymać rodziny. Gdybym był bardziej przyciśnięty finansowo sam bym się skusił.

W ostatnich dniach okazało się zaś, że zamiast Szpitala Narodowego mamy raczej narodowe izolatorium.

Kryteria przyjęcia pacjentów do nowej tymczasowej placówki zostały sformułowane tak, że mogą tam jedynie pacjenci u których COVID-19 nie przybrał cięższych postaci. Według kryteriów do Szpitala Narodowego nie mogą być przyjęci między innymi „pacjenci pogarszający się, wymagający tlenoterapii wysokoprzepływowej lub respiratoroterapii” albo pacjenci z cięższymi postaciami zapalenia płuc, czy też w stanie „niestabilności krążeniowo-oddechowej wymagającej intensywnego nadzoru lub gwałtownie postępująca niewydolność krążeniowo-oddechową”.

Ale i w innych szpitalach w ogarniętej epidemią Polsce nie każdy chory w stanie ciężkim może liczyć na dostęp do właściwej opieki medycznej. Największym problemem pozostaje niedostatek miejsc wyposażonych w respiratory. To zaś rodzi prawdziwe dramaty.

Lekarz z covidowego szpitala w środkowej Polsce: Codziennie podejmujemy decyzje, komu damy lepszy sprzęt, czyli lepsze leczenie. Zdarza sie że ci zesłani na gorszy na nim umierają, ja sam mam kilka takich osob „na sumieniu”.

- Co to znaczy gorszy sprzęt? - pytam.

- To, co mamy z ARM, to mówiąc wprost, ch…za. Nie dźwignie ciężkiego COVID-19. Dostaliśmy respiratory transportowe. Starczają na kilka godzin, nie na kilka dni.

W efekcie stałym elementem codzienności na polskich oddziałach walczących z COVID-19 stało się to, czego tak baliśmy się wiosną - słysząc doniesienia z Włoch i Hiszpanii - selekcja pacjentów.

W szpitalach walczących z COVID-19 problemem staje się zapewnienie pacjentom nawet tlenu. Najczęściej przyczyną jest to, że koncentratory tlenu zamontowane tam przed pandemią (i dotąd dobrze spełniające swoją role) okazują się niewystarczająco wydajne na potrzeby dziesiątek i setek pacjentów z koronawirusem.

Lekarz z warszawskiego szpitala: - To jest w sumie prosta matematyka. Koncentratory tlenu są nam w stanie zapewnić nominalne przepływy powyżej 1000 litrów na godzinę. Na co dzień rzadko wykorzystywaliśmy choćby połowę tego. Teraz zaś jeden pacjent z koronawirusem może spokojnie potrzebować przepływów i powyżej 10 litrów na godzinę. Zaś 6 litrów to zupełna norma. Na koniec okazuje się jeszcze, że nasze nominalne 1000 litrów to tak naprawdę raczej 800, a w dodatku są też mniej w szpitalu wydajne odcinki instalacji, w których trudno osiągnąć te najwyższe przepływy. To się wiąże i z oddaleniem od koncentratora, i prawdopodobnie z jakimiś minimalnymi nieszczelnościami części instalacji. Żeby je zlokalizować, czy powymieniać przewody tlenowe, trzeba by zdemolować szpital.

Dlatego w szpitalach używa się obecnie nawet tlenu z butli, co jeszcze niedawno było bardzo rzadką praktyką. W wielkiej cenie są wszelkiego rodzaju przenośne czy wręcz domowe koncentratory tlenu. - 5 czy 6 litrów na godzinę z czegoś takiego spokojnie da się wyciągnąć. Dla sporej części chorych tyle już wystarczy - mówi lekarz.

Ale Polacy na potęgę kupują domowe koncentratory tlenu „na wszelki wypadek” - i to mimo tego, że cena takiego urządzenia zaczyna się od 1,5 tysiąca złotych. Trudno powiedzieć, czym się kierują - tlenoterapia potrzebna jest w takim stanie rozwoju COVID-19, w którym już nie poradzimy sobie bez pomocy lekarza, trudno też wyobrazić sobie jej skuteczne domowe prowadzenie bez lekarskiego nadzoru. Ale z hurtowni znika nawet tlen w spray (dotąd używany głownie przez sportowców). Jedna puszka starczy na ok. 120 wdechów, kosztuje 150 zł i mieści się w niej ok. 15 litrów tlenu. Lekarze mówią wprost - taka ilość starczy na maximum 3 godziny amatorskiej tlenoterapii w wypadku korona wirusa, to zaś nie zda się na wiele, jeśli nie na nic. Chętnych jednak nie brakuje.

Wygląda na to, że Polacy liczą się coraz powszechniej z tym, że służba zdrowia może już nie mieć wystarczających zasobów, by im w odpowiedni sposób pomóc. Niestety wszystko wskazuje na to, że przynajmniej co do diagnozy mają rację.

Tymczasem czekają nas jeszcze całe miesiące epidemii w Polsce.

Oficjalna liczba osób, które dotąd zakaziły się w Polsce koronawirusem przekroczyła już 600 tysięcy. Wiemy oczywiście z badań epidemiologów, że realne liczby zakażeń są wielokrotnie wyższe - można je jedynie dość ogólnie szacować w oparciu m.in. o liczbę przeprowadzanych testów w przeliczeniu na mieszkańców, o odsetek wskazań pozytywnych i wreszcie o współczynnik R - wskazujący nam aktualną dynamikę epidemii. Według Interdyscyplinarnego Centrum Modelowania Uniwersytetu Warszawskiego, by oszacować realną skalę rozprzestrzeniania epidemii polskie oficjalne dane należy mnożyć mniej więcej przez 7. Epidemiolodzy i statystycy podają tu różne zakresy i przeliczniki - od 5 do 10 razy.

Nawet jednak, gdyby zastosować najwyższy możliwy przelicznik - czyli pomnożyć oficjalne dane przez 10 - wyszłoby nam, że kontakt z koronawirusem miało dotąd nieco ponad 6 milionów Polaków.

To nadal za mało nawet na najniższy możliwy z progów tzw odporności stadnej - czyli stanu, w którym uodporniona na skutek przebycia choroby jest już tak duża część populacji, że wirus nie bardzo może osiągnąć epidemiczne tempo dalszego rozprzestrzeniania się. Epidemiolodzy początkowo szacowali ten próg na ok. 65 i więcej procent populacji, dziś coraz częściej bywa mowa i o 50 procentach. Najniższy znany mi odsetek zasugerował ekspert z ICM UW - mówiąc o około 25 procentach populacji, zaznaczmy jednak, że była to tylko hipoteza oparta o obserwacje i badania dotyczące roli tzw superzarażaczy w rozprzestrzenianiu epidemii. O ile w pierwszym okresie epidemii czy jej fali mieliby oni zarażać się ponadstandardowo często a następnie roznosić wirusa ponadstandardowo wydajnie, o tyle później ich udział w rozprzestrzenianiu epidemii miałby znacząco spadać. Większość z tzw superzarażaczy (na ogół młodych i wykonujących zawody ze sporą częstotliwością miałaby bowiem przechodzić zakażenie w tej pierwszej fazie rozwoju sytuacji epidemicznej, a potem już być odpornymi. O progu zbliżonym do 25 procent ogółu populacji można by w tym ujęciu mówić dopiero wtedy, gdyby ta hipoteza się w pełni potwierdziła - na to zaś wciąż jest jeszcze za wcześnie.

Dlatego właśnie gwałtowne zduszenie epidemii już teraz z pomocą tego, co rząd dyplomatycznie nazwał „narodową kwarantanną” a w rzeczywistości miałoby być totalnym lockdownem, niesie ze sobą jedno spore ryzyko. Przy takim scenariuszu niedługo po tym, jak pozbylibyśmy się drugiej fali epidemii, groziłaby nam trzecia.

Załóżmy bowiem, że lockdown w Polsce obowiązuje na przykład od 21 listopada. Załóżmy też, że - podobnie jak w innych krajach - przynosi on pełne i widoczne efekty. Po dwóch długich tygodniach oczekiwania - w okolicy Mikołajek widać jego pierwsze skutki - dzienne liczby nowych zachorowań zaczynają spadać. Kolejne tygodnie muszą jednak minąć do momentu, w którym przyrosty zachorowań są już na tyle niskie, że jest sobie w stanie z nimi na bieżąco radzić służba zdrowia. Kiedy mogłoby to być? Najwcześniej na święta Bożego Narodzenia, spokojnie zaś i dwa tygodnie później.

Załóżmy zatem, że gdzieś w drugiej połowie stycznia przynajmniej część kraju z powrotem staje się strefą żółta, otwierane w normalnym trybie są szkoły, wracamy do względnie normalnego trybu życia. Nie dalej niż na początku marca groziłby nam powrót do sytuacji z końca września. A zatem początek kolejnej silnej fali epidemii.

Czy dałoby się tego uniknąć? Bardzo to wątpliwe. Doświadczenia z początku drugiej fali mówią nam jasno, że kontrolowanie rozprzestrzeniania się wirusa bez ograniczeń sanitarnych jest w polskich warunkach prawie niemożliwe. Próba zmierzenia się z takim wyzwaniem wymagałaby resetu wszystkich dotychczasowych założeń - przede wszystkim tych dotyczących funkcjonowania szkół. Konieczne byłoby wprowadzenie szybkich ścieżek przechodzenia na nauczanie hybrydowe i zdalne. Prawdopodobnie należałoby wprowadzić realnie działający system ograniczeń regionalnych - łącznie z wprowadzaniem totalnego lockdownu w gminach czy powiatach, w których wystąpiły bardziej gwałtowne ogniska choroby. I to jednak nie dawałoby żadnej gwarancji, że nad epidemią dałoby się zapanować.

Dziś jednak, przy dziennych odsetkach testów z wynikiem pozytywnym wśród ogółu przeprowadzonych powyżej 40 procent, trudno nam nawet szacować realną liczbę chorych. Po tym, jak we wtorek rada koalicyjna Zjednoczonej Prawicy ogłosiła, że wprowadzanie „narodowej kwarantanny” zostanie odłożone, liczby przeprowadzanych wciągu doby testów uległy kolejnemu zmniejszeniu. Trochę tak, jakby dzienne przyrosty zakażeń nie przekraczające magicznej liczby 26 600 (tygodniowa średnia będąca progiem zapowiadanego lockdownu) miały pomóc w zaklinaniu rzeczywistości. Tej samej, w której epidemia w Polsce jest już żywiołem szalejącym poza jakąkolwiek kontrolą.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Krokusy w Tatrach. W tym roku bardzo szybko

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Epidemia jest już w Polsce poza kontrolą. Stoimy między młotem a kowadłem - Portal i.pl

Wróć na gp24.pl Głos Pomorza