Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Gmina dokłada

Zbigniew Marecki
Fot. Sławomir żabicki
Z przeszło trzymilionowej rzeszy bezrobotnych blisko 80 procent nie ma już prawa do zasiłków dla bezrobotnych. Taka proporcja jest charakterystyczna dla całego kraju. Zmienia się tylko sezonowo. Powstaje zatem pytanie, z czego ci ludzie żyją?

Liczba bezrobotnych z dochodami zwiększa się w sezonie letnim, gdy na rynku przybywa czasowych miejsc pracy. Chodzi zwykle o dorywcze prace przy obsłudze turystów, w rolnictwie, na budowach albo przy zbiórce runa leśnego. Swój udział w tym boomie często mają również gminy albo podległe im jednostki, które latem najczęściej organizują roboty publiczne lub prace interwencyjne. Najczęściej trwają one zbyt krótko, aby zapewniać bezrobotnym prawo do uzyskania zasiłku. Czasem samorządy same je skracają, aby nie mieć dodatkowych obowiązków finansowych wobec sezonowych pracowników.
Co się dzieje z tymi, którzy są wykreślani z kolejki po zasiłek dla bezrobotnych?
- Systemowo tego nie badamy. Większą wiedzę mają gminne ośrodki pomocy rodzinie, bo one przed wypłatą zasiłków socjalnych są zobowiązane przeprowadzić dokładne wywiady w środowisku. Z ich ustaleń korzystamy tylko czasem w sprawach indywidualnych, gdy trafiają do nas donosy albo powstają kwestie sporne - wyjaśnia Janusz Chałubiński, kierownik Powiatowego Urzędu Pracy w Słupsku.
Rzecz w tym, że powiatowe urzędy pracy właściwie nie są w stanie zająć się na poważnie aktywizacją rzeszy osób skreślanych z kolejki po zasiłek, bo znaczną część uwagi pracowników skupiają zabiegi o zapewnienie pieniędzy na zasiłki, starania o dodatkowe dochody na organizację aktywnych form walki z bezrobociem i cała biurokracja związana z realizacją różnych programów kierowanych do rozmaitych grup społecznych. To się jednak ma zmienić, bo rząd pracuje właśnie nad przeniesieniem wypłat zasiłków dla bezrobotnych do innych instytucji.

Gmina dokłada

Poniżej granicy ubóstwa

Według badań Głównego Urzędu Statystycznego w 2001 roku, ponad połowa Polaków żyła poniżej granicy niedostatku. Rodziny te zarabiały poniżej 400 złotych miesięcznie na osobę. Z tego grona niedostatku 5,8 miliona mogło się starać o pomoc społeczną, a z tej liczby uprawnionych do pomocy 3,7 miliona żyło poniżej granicy ubóstwa.
W 2002 roku liczba rodzin ubogich zwiększyła się. Smutną statystykę uwidocznił Narodowy Spis Powszechny. Pokazał, że z własnej pracy utrzymuje się tylko 3,3 proc. Polaków. Z zasiłków i emerytur żyje 28 procent.

Tymczasem rząd oszczędza. Coraz więcej obowiązków związanych z opieką społeczną przerzuca na barki samorządów.
- Na pomoc społeczną wydajemy rocznie ponad milion dwieście tysięcy złotych. Składają się na to fundusze z dochodów własnych gminy oraz pieniądze z budżetu państwa. Z roku na rok sytuacja staje się coraz trudniejsza, bo nasz udział w tych wydatkach rośnie, a dotacje państwowe maleją - mówi Leszek Kuliński, wójt stosunkowo zasobnej i podmiejskiej gminy Kobylnica, której władze starają się równoważyć wydatki na wsparcie najbiedniejszych z działaniami proinwestycyjnymi, bez których nie ma szans na pozyskanie dobrych inwestorów. Wiele gmin, szczególnie tych wiejskich staje jednak przed dramatycznymi wyborami. W rezultacie, szczególnie w miesiącach zimowych pozbawieni dochodów ludzie mogą liczyć tylko wręcz na symboliczne wsparcie. Dochodzi do tego, że wypłaca się zaledwie kilkuzłotowe zasiłki, z których utrzymują się całe rodziny.
- Wtedy bardzo dokładnie analizujemy sytuację finansową rodzin. Jeśli może ona liczyć na wsparcie babci emerytki, to wypłacamy tam niższe zasiłki niż w rodzinach pozbawionych w ogóle dochodów - mówi kierowniczka jednego z gminnych ośrodków pomocy społecznej w powiecie bytowskim.
Tym sposobem kółko się zamyka: pozbawieni dochodów, najczęściej też bez wykształcenia i atrakcyjnych zawodów ludzie popadają w jeszcze większą biedę, która powoduje rozgoryczenie, apatię i niechęć do świata. Konsekwencją jest często samowykluczenie z życia społecznego. Z tych powodów na przykład wychowująca samotnie ośmioro dzieci Maria Pietrzak z Kuleszewa nie poszła w ogóle głosować w referendum unijnym.
- Moje dzieci w tygodniu często nie widzą chleba. Nie mam wody, odcięto mi prąd, a władze grożą mi eksmisją, jeśli nie wykupię mieszkania. Nie mogę też liczyć na pomoc, bo 800 złotych alimentów, z czego żyje moja rodzina, to podobno bardzo wysoki dochód. Unia Europejska na pewno tego nie zmieni - uważa.

Choroba bezrobotnego

Część bezrobotnych się buntuje. Ci najbardziej aktywni organizują się w stowarzyszenia i walczą o społeczną uwagę. To oni teraz zorganizowali marsz gwiaździsty bezrobotnych na Warszawę, aby pokazać rządowi skalę problemu i zaprotestować przeciw niekorzystnym ich zdaniem projektom zmian w ustawie o walce z bezrobociem. Są jednak i inne grupy: apatyczne i pogodzone z losem. Niektórzy wręcz mówią o rozwijającej się chorobie bezrobotnego.
- To zjawisko widać szczególnie na wsi w rodzinach wielodzietnych, gdzie obydwoje rodziców nie mają pracy. Oni mają coraz niższe aspiracje, przyzwyczajają się do życia z zasiłków i prac dorywczych. Najgorsze, że ten styl życia przechodzi już z pokolenia na pokolenie. Dzieci z takich rodzin deklarują, że chcą być w przyszłości bezrobotnymi. Takie odpowiedzi padały między innymi w czasie badań przeprowadzanych w powiecie słupskim - opowiada Janusz Chałubiński.
Stąd za bardzo istotne uważa dążenie do zmiany wzorców i podniesienie aspiracji społecznych dzieci z takich rodzin. Na razie jednak najczęściej starcza na zauważalną pomoc tylko dla najzdolniejszych.

Niebezpieczna alternatywa

Pozbawieni dochodów ludzie, aby przetrwać, próbują sobie radzić. Policyjne meldunki wskazują, że dość często decydują się na działalność przestępczą. Świadczą o tym nie tylko rozkradzione i prawie doszczętnie rozebrane budynki popegeerowskie w wielu wsiach. Groźniejsza jest plaga włamań do wiejskich sklepów oraz kradzieże zwierząt, które wynosi się z zagród, ale zabija również na pastwiskach. Podobnie z pól znikają kartofle oraz uprawiane przez sąsiadów warzywa.
- Te kradzieże bywają organizowane przez dobrze przygotowane szajki, ale coraz częściej zdarza się, że ludzie kradną po prostu z głodu - mówią nieoficjalnie policjanci. Choć to wydaje się niewiarygodne, to jednak o istnieniu problemu głodu oficjalnie mówią już naukowcy. Socjolog z Polskiej Akademii Nauk prof. Henryk Domański, uważa, że w Polsce głodni byli tuż po wojnie. Potem zjawisko znikło, ale w latach dziewięćdziesiątych znowu się pojawiło. To są skrajne przypadki, ale występują. O wiele częściej występuje zjawisko niedożywienia.
- Od kilku lat trafiają do nas pacjenci, którzy są strasznie zapuszczeni. Trzeba ich długo moczyć, aby usunąć brud. Często wiąże się to z niedożywieniem wynikającym z braku pieniędzy. Zdarza się też, że rodziny starają się bardzo długo nie odbierać krewnych ze szpitala, bo wtedy oszczędzają na jedzeniu. Tak dzieje się w przypadku rodzin miejskich, ale jeszcze częściej na wsiach - mówi pielęgniarka ze słupskiego szpitala.
Inne zjawisko to próba ratowania się poprzez choroby. Często są one symulowane, ale za to bardzo dobrze opisywane w kartach pacjenta, bo to ułatwia staranie się o renty okresowe i rozmaite zasiłki.
- Gdy tylko zorientowałam się, że w naszym zakładzie będą zwolnienia, poszłam do lekarza. Powiedziałam mu wprost, że chcę uciec na przyspieszoną rentę przed bezrobociem. Nie był zdziwiony. Wziął tylko 500 złotych. Po dwóch miesiącach miałam już bardzo bogatą kartę chorobową. Z tego, co wiem, to nie jestem wyjątkiem - opowiada pani Halina spod Lęborka. Dostała rentę na trzy lata. Do niej dorabia na czarno jako sprzątaczka. Najbardziej martwi się tym, że jak się skończy jej renta, to nie będzie miała jeszcze trzydziestu lat pracy i nie będzie mogła przejść jeszcze na wcześniejszą emeryturę.

Przypadek Dąbrówki

Czy można żyć bez stałych dochodów? Można. W Dąbrówce - małej wsi w gminie Damnica - na 29 rodzin, które tam mieszkają, stały dochód z pracy ma tylko siedem.
Zwykle zapewnia go jeden członek rodziny. Najczęściej na poziomie najniższego wynagrodzenia w kraju, a i tak czasem wzbudza to zazdrość u innych.
Tak przynajmniej ocenia Władysław Francuz, 52-letni sołtys wsi. Także bezrobotny od trzech lat. Przedtem pracował w przedsiębiorstwie budowlanym w Lęborku. Zarabiał wówczas po 1500 złotych na rękę. - Wtedy nie wiedziałem, co to jest brak pieniędzy. Takiej pracy już na pewno nie będę miał - wspomina. Jednak przedsiębiorca, dla którego pracował jako podwykonawca masarni w Kórniku koło Poznania, został oszukany przez niemieckiego inwestora i zadłużona firma padła. Odtąd pan Władysław nie może znaleźć stałego zatrudnienia.
- Szukałem w różnych miejscach, ale bez skutku. W fabryce plastików w Słupsku powiedziano mi wprost, że jestem za stary i nie wystoję. Inni nawet się nie tłumaczą - opowiada.

Z czego więc żyje?

Władysław Francuz, 52-letni sołtys Dąbrówki, bezrobotnym jest od trzech lat.

Jako radny gminny co miesiąc otrzymuje 300 złotych. Jako sołtys - 100 złotych. Przyznano mu też 90 złotych dodatku mieszkaniowego oraz trochę ponad 60 złotych dodatku rodzinnego. Od czasu do czasu opieka społeczna w gminie wypłaca zasiłek. Zwykle 50 zł, bo gmina też nie ma pieniędzy. Ten dochód musi starczyć na utrzymanie czteroosobowej rodziny: pana Władysława, jego żony i dwóch uczących się synów - gimnazjalisty oraz ucznia pierwszej klasy w Technikum Budowlanym w Słupsku.
- Do tej pory było dobrze, bo obydwu synów do szkoły dowoził gminny autobus. Teraz trzeba starszemu kupić bilet miesięczny - dodaje żona pana Władysława. - Zapisałam się na akcję ziemniaczaną do Holendrów, którzy mają przechowalnię w Świtałach, aby zarobić na ten bilet i jakieś wyprawki, bo teraz z Agencji Własności Rolnej mamy dostać tylko 200 złotych. Ci Holendrzy jednak podobno zatrudniają tylko żony swoich traktorzystów.

Czy na miejscu nie można gdzieś dorobić?

Jest trudno. Do Słupska i Lęborka daleko, bo po trzydzieści kilometrów trzeba jechać, a to spory wydatek. W pobliżu żadnych zakładów nie ma, a okoliczni rolnicy zatrudniają tylko pojedyncze osoby.
- Czasem można u nich dorobić 30-40 złotych za dniówkę, ale oni też cienko pieją i najczęściej dają pracą jedynie swojej rodzinie. Lasów u nas nie ma, więc nawet grzybów albo jagód się nie nazbiera. W tym roku trochę zarobili tylko ci, którzy mieli truskawki, bo skupujący wyjątkowo dobrze płacili - relacjonuje pan Władysław. On też ma hektar ziemi. Dzięki temu ma ziemniaki i warzywa. Też chce się przymierzyć do truskawek. Za dwa lata może będzie z tego jakiś grosz. Tymczasem z trudem spłaca mieszkanie odziedziczone po matce, a poniemiecki budynek, w którym mieszka z rodziną, z potrzebnym remontem musi poczekać na lepsze czasy.
A jednak w Dąbrówce widać także rozpoczętą budowę nowego domu. To własność szczęściarzy. Rodziny, z której mężczyźni od kilku lat pracują w Austrii. Robią tam różne rzeczy. Cały grosz oszczędzają i inwestują w Dąbrówce. We wsi jest też dwóch rolników, którzy żyją z czternastohektarowych gospodarstw. Trzeci zbankrutował na początku lat dziewięćdziesiątych. Dobił go Balcerowicz, gdy nagle kredyty zaczęły kosztować 120 procent. Czwarty z rolników przeszedł na rentę i wyprowadził się do Słupska, gdzie pracuje w firmie komunalnej.
- On i jego żona dostali po prawie trzydziestu latach pracy po 500 złotych renty. Dziękują Bogu za te dodatkowe dochody, bo w Dąbrówce nigdy nie mieli by na to szans. Wielu im zazdrości - mówi pan Władysław.
Poza tym we wsi wielkiego ruchu nie: ludzie ani nie wyjeżdżają, ani nie przyjeżdżają, bo ich na to nie stać. Gdyby nie emeryci, którzy mają co miesiąc stał dochód, sytuacja wielu rodzin byłaby wręcz tragiczna.

Czy mogłoby być lepiej?

Według pana Władysława tak, ale rząd musiałby zmienić prawo.
- Jak pracowałem w Lęborku, to się napatrzyłem na byłych wojskowych i policjantów - młodych emerytów, którzy dorabiali, gdzie się dało. Oni teoretycznie mogli dorobić tylko kilkaset złotych, ale pracodawcy na przykład poprzez kilometrówkę płacili im o wiele więcej, bo dla nich i tak byli tani, gdyż nie wymagali odprowadzania składek na ZUS. W ten sposób wiele osób blokuje miejsca pracy tym, którzy nie mają innych dochodów - relacjonuje.
Nie podoba mu się także bardzo rozpowszechniony system zatrudniania bezrobotnych za refundację dla pracodawców. - To nie jest pomoc dla biednych, ale dla tych pseudokapitalistów, którzy wyrzucają ludzi, gdy tylko skończą się refundacje i za chwilę na takiej samej zasadzie biorą następnych pracowników - nie ukrywa oburzenia.
Tak samo nie pozwoliłby, aby zachodni inwestorzy byli wiele lat zwalniani z podatków. Niedawno na posiedzeniu Rady Gmina Damnica usłyszał, że Holendrzy, którzy uprawiają w tej gminie wiele hektarów, są zwolnieni z podatków przez 11 lat.
- To jest niewyobrażalne. Tymczasem syndyk zakładów mięsnych w Kościerzynie niedawno powiedział, że utrzyma w nich produkcję do maja przyszłego roku. Potem je zamknie, bo i tak by upadły, gdyż nie spełniają warunków Unii Europejskiej. Jak tak dalej pójdzie, to sami się w kraju wykończymy - uważa.
Nadziei na lepsze jutro na razie nie widzi, ale będzie się starał przetrwać. Dla synów.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gp24.pl Głos Pomorza