Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

"Górny Śląsk", czyli mój rejs (prawie) trzydzieści lat później

Wojciech Wachniewski [email protected]
MS Górny Śląsk po wycofaniu ze służby.
MS Górny Śląsk po wycofaniu ze służby. Wojciech Wachniewski
Gdy podjeżdżamy pod burtę naszego trampa, statek wydaje się nam potężną maszyną - wysoko wynurzony, z nadbudową na rufie. Nazywa się "Górny Śląsk".

Leciwy masowiec o nośności 15.600 DWT, pojemności brutto 10.500 RT, długości 157 m. Zbudowano go w Szczecinie w 1967 roku; służbę zaczął 19.XI.67. Nazywa się "Górny Śląsk" i jest jednym z sześciu statków typu B-520, serii ulepszonych "Kolejarzy" (typu B-512) - zbudowanej na tym samym, co one kadłubie. Silnik - sześciocylindrowy diesel "rodem "z Poznania - ma 7.200 KM i powinien zapewnić trampowi prędkość ponad 15 węzłów.

12 października 1985 r. melduję się na pokładzie statku. Jest już późno, wraz ze mną przybywają dwie inne pasażerki. Zostajemy przyjęci na pokładzie - a jakże - przez ochmistrza statku i roztasowani po kabinach. Ląduję w szpitalu statkowym, dużej, dwuosobowej kabinie z własną toaletą i - luksus! - wanną.

Nasz statek bywa w PŻMie nazywany "pasażerem" - mo­że zabrać w każdy rejs do 12 pasażerów; ma specjalne kabiny i oddzielną mesę z salonem. Jest tu także i pokład spacerowy. Pełny zakres usług dla pasażerów.

Trzynastego października - wybory. Czekamy na rozpoczęcie załadunku; mamy zabrać 15.000 ton miału węglowego do Włoch. Na ra­zie jednak jedziemy głoso­wać. Potem jest nieco czasu, by zapoznać się z załogą statku.

Dowodzi nim w tej podróży kapitan Jan Mikiewicz - brodaty zejman, który przemierzył już wiele PŻMowskich pokładów i mostków. Trzej oficerowie z pokładu to - Chief M. Czerepaniak, II A. Kuzyszyn i III M. Kuwik. As z pokładu nazywa się J. Czapiewski. Radiooficer - J. Kuc. Załogą rządzi Bosman Wł. Matejko. Cieśla to Janek Pacer, też zejman-żeglarz, od razu znajdujemy sobie tematy do pogawędki. Na pokładzie pracuje trzech marynarzy i trzech starszych marynarzy PŻM. Maszyną kieruje Chief-Engineer J. Pająk; pozostali mechanicy to - J. Nieznaj, J. Bandoła i J. Pękala. Sześciu Motorzystów dogląda maszyny w ruchu. I Elektrykiem jest J. Jobski, pracuje razem z asem-elektrykiem. Hotel trzyma w garści ochmistrz J. Makowski; tu pracuje Szef kuchni J. Podgórski z młodszym kucharzem K. Zabagłą oraz trzej stewardzi: R. Trowski "Harry ", Z. Pultyn i Zb. Krzeszewski. Magazynierem maszyno­wym jest Z. Rybarczyk. Ludzie różni, ale przecież fachowcy, matrosi, pływali po wielu morzach i na statkach bez liku.

Pasażerów jest dwanaścioro - poza mną, laureatem telewizyjnego "Rejsu" , jeszcze osiem pań, w tym dwie żony członków załogi, dwóch panów i dziecko.

Cały trzynasty dzień października upływa nam na oczekiwaniu na rozpoczęcie załadunku; przeszkadza pogoda - jest wiatr i miał węglo­wy zwyczajnie frunie z nieosłoniętych taśmociągów do morza, zamiast do luków statku. Wieczorem załadu­nek się zaczyna i następnego dnia - też wieczorem - jesteśmy gotowi!

O 20.00 dnia 14.X.1985 r. na burcie melduje się pilot, a dwa portowe holowniki - Ajaks i Argo - wyprowadzają nas z basenu. Kurs: Kiel Canal! Z duszą na ramieniu patrzę z rufowych okien pasażerskiej mesy na uchodzący wstecz brzeg: do widzenia, Polsko - zobaczymy się za miesiąc!...
Ileż ja się nasłuchałem o morskiej chorobie, ileż razy "życzliwi" odradzali mi pojawianie się na statku - tymczasem następny dzień wstaje pogodny i słoneczny! Połowa października, teraz na naszym Bałtyku diabeł ma prawo mówić "dobranoc" - a tu Bornholm mijamy, jak na wycieczce statkiem Białej Floty...

Szesnasty października, Kiel Canal. Dawny Kaiser-Wilhelm-Kanal, długi na prawie sto kilometrów. Pierw­szą śluzę w Holtenau haniebnie przesypiam. W Kanale jesteśmy, póki co, największym statkiem, jaki tego dnia przezeń przechodzi. Niewiele mniejszy od nas jest PLOwski expressowiec B. Lachowicz, który mijamy. Pewnie chodzi na "tramwajowej" linii PLO do Bremerhaven.

W Brunsbüttel drugie śluzowanie; wcześniej bunkrujemy paliwo w stacji paliwowej i tu mam okazję wy­skoczyć sobie wraz z jedną z pasażerek w miasto. Brunsbüttel jest bardzo schludne i porządne; ludzie uprzejmi, porozumiewam się z nimi łatwo - po niemiecku. Wracamy w pośpiechu na statek - mógł przecież spokojnie popłynąć dalej, i co wtedy? Na szczę­ście jeszcze stoi.

Morze Północne i Kanał La Manche witają nas wspaniale, a o tej porze nie są to wody zbyt przyjazne neofitom w moim rodzaju...

Od początku siedzę wysoko, na kapitańskim most­ku, z lornetą przy oczach lub z głową w ekranie radaru i obserwuję - wpierw bezładnie, a potem z całkiem dobrą orientacją - statki i ich echa na radarze.

Załoga oczyszcza masowiec z resztek miału, maluje, odrdzewia, czyści, co tylko się da. Bosman ma "oko" na wszystko. A statek to już weteran i zwyczajnie zjada go rdza. Obaj kucharze i stewardzi mesowi zbierają pochwały za wspaniałe posiłki. Nawet zwykła "jajówa" w ich wykonaniu smakuje, jak żadna inna. "Parasole" przechodzą sami siebie - hm, każdy z nas pasażerów znalazł się tu przeniesiony z "kartkowej" codzienności, więc jesteśmy olśnieni.

Europa z lewej!!! - wchodzimy w Kanał La Manche, mijamy Holandię, Belgię i wybrzeża Francji. Morze dalej spokojne.

Korzystam z okazji, by potrzymać tych dwadzieścia tysięcy ton w rękach: ujmuję w dłonie koło sterowe - chodzi lekko, choć taka masa na nim "wisi"! Steruję około pół godziny.

Mam też zaliczoną "psią" wachtę, od północy do czwartej rano. Uff, ciężko wytrwać na mostku, gdy kleją się oczy, ale przecież Second i jego marynarz jeżdżą na tej wachcie codziennie - czapki z głów!...

- Pasażer, panie - mawiają marynarze - chciałby co rejs widywać jakieś ekstra zdarzenia, kolizje, pożary nie daj Bóg i licho wie, co jeszcze, a żegluga to znacznie bardziej owe "psie" wachty, niż wszy­stkie katastrofy, które i pan tak lubi!

28.X.1985 r.: Wenecja, mias­to Marca Polo, Canale Grande, mostu Rialto i Piazza di San Marco. Dla mnie to ponad wszystko Museo Storico e Navale.

Polskiego marynarza w Wenecji interesują najpierw tak zwane "general stores" dla marynarzy, w rodzaju "Bruna "czy "Paoli". Można tu dostać wiele wcale atrakcyjnych towarów, po cenach znacznie niższych od tych, za jakie to samo kupują Włosi. Dopiero po wizytach u Bruna i Paoli rusza się zwykle dalej, na podbój słynnego miasta.

Następnego dnia ruszam w miasto sam, autobusem - ni w ząb nie potrafiąc mó­wić po włosku! Docieram do Muzeum względnie szybko - jest to budynek kilkupię­trowy, niedaleko Arsenale. W środku plany, obrazy, modele - w tym paru włoskich "pasażerów".

Z powrotem prawdziwy wyścig z czasem, byle tylko dotrzeć do Marghery, gdzie nasz tramp jest rozładowywany. Na miejscu spora ulga: statek nie zmienił miejsca postoju...
Wieczorem - a rrivederci, Venezia!!! Przepływamy przez Canale Grande do wyjścia z portu. Kurs: Casablanca.

Nim jednak przyszło mi postawić po raz pierwszy sto­pę na ziemi Afryki - miałem poznać bliżej morską chorobę. Brrrr... nic przyjemnego! Pan steward mesowy - R. "Harry" Trowski - wyciągał mnie siłą z kabiny na obiady czy kolacje. Po pewnym czasie sam przychodziłem i - jakby nic się nie działo - pałaszowałem obiad. Nawet "pawie" nie odstraszały mnie od mesy. I pomogło: za którymś wreszcie razem "pawie" dały mi spokój i nie "rusza" mnie do dziś, a Bogu dzięki, wyszliśmy póki co z Biskajów.
5.XI.1985 r. koło dziesiątej naszego czasu wchodzimy do Casablanki.

To inny kontynent, inny świat. - Przyjacielu, teraz Casablanca to ruina! Za czasów Francuzów było tu ślicznie; przejdź się po europejskiej dzielnicy, to zobaczysz to i owo. Teraz tam rządzą Arabowie i to też od razu widać! - tak przedstawiają mi miasto bywalcy. Idziemy obejrzeć je na własne oczy. Bardziej, niż wypieszczona dzielnica "post-francuska" interesuje nas "suk" - miejscowy bazar. Zaraz za wejściem słyszymy:

- "Cześć, Stasiu, kurwa, masz biznes?" Jeden z nas ma na imię Stanisław; reagujemy na zapytanie wybuchem śmiechu: skąd oni mogą to wiedzieć?! Ale wkrótce już wiemy, że dla Arabów każdy Polak - to Staś.

Opuszczamy miasto i za­raz za falochronem bierze nas we władanie atlantycka, martwa fala. Horror!... Zwła­szcza ja to odchoruję. Znów pan Harry i jego niezawodne: - Trzeba duuużo, dużo JEŚĆ!
Idziemy już do kraju. Trochę żal - polubiło się starego trampa i jego ludzi. Ktoś kiedyś powiedział, czy napisał, że ducha statku tworzy jego załoga - a "Górny Śląsk" ma do ludzi szczęście.
Bardzo szybko odechciało mi się "zgrywać Greka" - o ileż przyjemniej podpatrywać, obserwować i poznawać życie statku w mo­rzu...

Z jednego rejsu nie wrócę bynajmniej wielkim zejmanem, ale przecież zyskam pojęcie o pracy na morzu. I za to jestem Wam wdzięczny - to mi się przyda, a odtąd, wśród moich ulubionych statków, zawsze wymienię starego trampa na PIERWSZYM miejscu!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gp24.pl Głos Pomorza