MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Gorzka przepustka do szczęścia

Grzegorz Szczepański
Brak perspektyw życiowych, nikłe szanse znalezienia pracy i kłopoty związane z utrzymaniem swoich rodzin - wszystko to skłania wielu Polaków do wyjazdu za granicę w poszukiwaniu zajęcia i zarobku
Brak perspektyw życiowych, nikłe szanse znalezienia pracy i kłopoty związane z utrzymaniem swoich rodzin - wszystko to skłania wielu Polaków do wyjazdu za granicę w poszukiwaniu zajęcia i zarobku Fot. Wieńczysław Sporecki
Kiedyś wyjazd za granicę był równoznaczny z wybraniem wolności. Dziś to samo coraz częściej oznacza pewien rodzaj zniewolenia. Ludzie, których nikt nie potrzebuje w Polsce, szukają dla siebie miejsca poza nią. Po jakimś czasie dochodzą do wniosku, że nie ma dla nich miejsca... nigdzie

Nie da się tego zjawiska zmierzyć, opisać ani określić jego ska-
li. Znaczna część Polaków podejmuje pracę "na czarno", zatem z oczywistych względów nie chwali się tym na lewo i prawo. Ale i też nie robi się z tego wielkiej tajemnicy. Bo jaka to tajemnica, skoro na południu byłego województwa koszalińskiego nie należą do rzadkości wsie lub małe miasta, gdzie może i nawet połowa rodzin utrzymuje się z tego, co tatuś przyśle z saksów. Wszyscy o tym wiedzą, co więcej, traktują jako rodzaj pewnej godnej szacunku życiowej zaradności, która uchroniła jego najbliższych od wegetacji na garnuszku opieki społecznej. W gruncie rzeczy mają rację.

Pułapka bez wyjścia

Najgorsze w tym wszystkim jest bowiem nawet nie bezrobocie i nie bieda, ale brak jakichkolwiek perspektyw na zmianę takiego stanu rzeczy. W Szczecinku, Świdwinie czy w Drawsku nie powstanie nagle jakiś zakład, który da wszystkim pracę i godziwe zarobki. Więc wyjeżdżają. Początkowo tylko na trochę, żeby stanąć na nogi, odbić się od dna, opędzić się od biedy. Ale potem przedłużają swoje pobyty o kolejne miesiące, bo do czego mają wracać? Do małego miasta czy wsi, gdzie na jedno miejsce pracy zgłasza się siedmiu chętnych? A "szczęśliwiec", któremu uda się dorywczo pomalować komuś mieszkanie, zarobi 300 złotych? Płacą za to rozłąką z najbliższymi, rozpadają im się małżeństwa, tracą kontakt z dziećmi, a w ich coraz lepiej umeblowanych i lśniących nowymi kafelkami domach panuje pustka. Wpadają w pułapkę bez wyjścia.
Jarek, 33-letni mieszkaniec Połczyna Zdroju, od dwóch lat pracujący w Norwegii, uważa, że pytanie "dlaczego wyjechałeś?" nie ma sensu. - Zapytaj lepiej:

"a po co tu zostawać?"

- mówi z nutką goryczy. - Gdybym tego nie zrobił, to zdechłbym pewnie z głodu. W Polsce pracowałem u prywaciarza jako "złota rączka". Taki facet od wszystkiego - stolarka, malowanie, naprawa dachu, cieknący kran. Do pracy wstawałem o piątej rano. Jak dobrze poszło, to wracałem około 19. A jak gorzej, to i o 22. Nie miałem urlopów czy wolnych sobót, zdarzało się, że harowałem i w niedzielę. A do tego w nieustannym stresie, bo prywaciarz gnoił ludzi. Dla zasady. Uważał, że z pracownika trzeba wycisnąć wszystkie soki, a jak wysiądzie, to zastąpić go następnym. Obrzucał ludzi przekleństwami, nie wypłacał im pieniędzy, wciąż groził, że mnie wyrzuci. Bałem się tego, bo mam na utrzymaniu żonę i trzyletniego syna. Ale kiedy to w końcu to zrobił, poczułem ulgę.
Na okazję do wyjazdu nie musiał długo czekać. Wystarczyło popytać kolegów. Zainwestował w to wszystkie oszczędności. Trafił w Oslo do polskiego małżeństwa pośredniczącego w znajdowaniu pracy. Obecnie zajmuje się remontami w domach bogatych Norwegów. I chwali sobie. - To są zupełnie inni ludzie, uśmiechnięci, życzliwi - mówi Jarek. - Bardzo cenią takie "złote rączki", bo u nich elektryk nie weźmie do ręki pędzla, a stolarz nie dokręci kurka z cieknącą wodą. Po tych poniżeniach, które tu przeżyłem, to jest dla mnie raj. A zarabiam... - waha się przez chwilę - jakieś dziesięć razy tyle, co tu.
Z pracy w niemieckim gospodarstwie rolnym jest również zadowolony Piotr Grzywacz ze Szczecinka. Pół roku spędza w Niemczech, drugie pół w Polsce. Pracuje legalnie. - Przez kilka lat zarobiłem na własne mieszkanie i samochód - mówi. - W Polsce nie miałbym na to szans. Z zawodu jestem cukiernikiem. Więc o czym tu gadać?

Turyści w pizzerii

Młodzi ludzie masowo uciekają do Londynu. Autokar przekracza brytyjską granicę z 47 "turystami", głównie dwudziestokilkuletnimi chłopcami. Trzynastu z nich zatrzymują urzędnicy imigracyjni. Od ich decyzji nie ma odwołania. Na nic się zdaje tłumaczenie, że to wyjazd turystyczny z programem zwiedzania oraz zarezerwowanym i opłaconym hotelem. Urzędnicy podejrzewają, że Polacy jadą do nielegalnej pracy. Po kilku dniach okazuje się, że ich podejrzenia są słuszne, bo wraca... zaledwie osiem osób. Większość pozostałych "turystów" nawet sobie nie zawracała głowy oglądaniem Big Bena albo Pałacu Buckingham - od razu wyruszyła do miasta, aby wypiekać pizzę, roznosić ulotki lub remontować domy.
W Londynie bezrobocie nie istnieje. Można zarobić nawet dwa razy tyle, co w Niemczech - oczywiście nielegalnie. Ale można też zostać oszukanym przez rozmaitych cwaniaków podających się za pośredników lub trafić do aresztu i zostać wydalonym z Anglii. - Jest ryzyko, jest zabawa - wzrusza ramionami 23-letni Tomek z Gryfic. - Co mam do stracenia? Wyszedłem z wojska, mam ukończoną zawodówkę i skończył mi się zasiłek. W domu czworo dzieciaków, ja jestem najstarszy. Komunalna rudera lada dzień zawali się na łeb. Ojciec pijak, matka na rencie. Zero szans na własne mieszkanie. Nic za sobą nie zostawiłem. No... zostawiłem dziewczynę - przyznaje niechętnie po chwili. - Ona myśli, że za rok wrócę. Ale nie wrócę. Nie wcześniej niż za trzy lata...
Myli się. Za trzy lata nie będzie miał do czego wracać. Tak wygląda ta czarna strona zarobkowej emigracji. Tymczasowość wyjazdu przedłuża się w nieskończoność, a powodów do powrotu - zamiast przybywać - ubywa. I to jest problem, którego nie da się oszukać pęczniejącymi plikami euro lub funtów.
Marzena, dawniej mieszkanka Szczecinka, dziś - Oslo, przyznaje, że nie potrafi sobie z nim poradzić. U podłoża jej emigracji legła nie bieda, ale zawód miłosny, o którym nie chce dokładniej opowiadać. Znalazła pracę w laboratorium chemicznym. Najpierw zwiedziła prawie całą Europę, potem pojechała do Egiptu, aż w końcu wybrała się do USA. Wszystkie jej dziecięce marzenia o podróżowaniu się spełniły. Nieźle włada językiem norweskim, dobrze zarabia i zdaje sobie sprawę, ze nie może narzekać. Czuje jednak, że to nie jest kraj dla niej. - Nie zakładałam, że tam zostanę na stałe. Chciałabym mieszkać w Polsce, ale nie mam na to pomysłu - mówi. - Kupiłam nawet mieszkanie w Szczecinie. Trochę na siłę, żeby udowodnić sobie, że jednak wrócę. Ale na razie je wynajmuję, bo nie mogę tak po prostu rzucić wszystkiego, na co pracowałam przez ostatnie lata. W Polsce została tylko moja mama i siostra. Wszyscy znajomi gdzieś się rozjechali. Trudno mi się do tego przyznać, ale... moje życie jest tam.

Życie wali się w gruzy

Emigracja całkowicie poplątała życie Agnieszki i Krzysztofa. Zaczęło się klasycznie - on traci pracę i bezskutecznie szuka możliwości zarobkowania. Najpierw do domu zagląda bieda, potem nędza, aż w końcu pojawia się możliwość wyjazdu do Niemiec. Propozycja dotyczyła Agnieszki. Nie było o czym dyskutować. Spakowała manatki i wyjechała, aby sprzątać niemieckie mieszkania. Oczywiście "na trochę". Ale - rzecz jasna - owo "trochę" zaczęło się przedłużać. Kiedy przyjechała na ubiegłoroczne Boże Narodzenie, całe miasteczko szumiało, że dzieci najczęściej przesiadują same w domu, a jej Krzysztof nocuje u innej kobiety. Nawet nie zaprzeczał. Przebrnęli przez kilka trudnych rozmów. Nie chciał od niej odchodzić, a ona nie chciała ani zostawiać go samego, ani rezygnować z pracy, która finansowo postawiła rodzinę na nogi. Załatwiła więc mu pracę w Niemczech. Wyjechali razem. Z trudem udało się posklejać to małżeństwo, ale nie wiadomo na jak długo. Dziećmi zajmuje się babcia.
O ile dorośli zdają sobie na ogół sprawę z konsekwencji swoich decyzji, to właśnie dzieci są w tym wszystkim najbardziej zdezorientowane. Każdy nauczyciel zna co najmniej kilku uczniów, którzy w ciągu zaledwie miesiąca czy dwóch stali się aroganccy i agresywni, choć nikt wcześniej nie dostrzegał u nich takich skłonności. Powodem najczęściej bywają nieporozumienia między rodzicami, nierzadko związane z wielomiesięczną nieobecnością. Nie zrekompensują jej atrakcyjne prezenty, świąteczne czułości i telefoniczne rozmowy. Rodzice tracą nad dziećmi kontrolę. Oderwani od rzeczywistości, w której one funkcjonują, nawet nie zdają sobie sprawy z zagrożeń. Ewa, matka 17-letniego chłopaka, wpadła w panikę, kiedy dowiedziała się, że po jego szkole krąży diler rozprowadzający narkotyki. - Myślałam, że takie historie zdarzają się tylko w dużych miastach - załamuje ręce. - A skąd mam wiedzieć, co się dzieje, przecież od czterech lat pracuję za granicą. Z mężem dawno się rozstaliśmy, a moja mama, z którą mieszka syn, ma już swoje lata. Chłopak przechodzi cały ten trudny okres dojrzewania praktycznie bez opieki. Jestem złą matką, bo mnie przy nim nie ma. Byłabym też zła, gdybym przy nim była. Bo z czego byśmy żyli? Kto zatrudni byłą szwaczkę z wykształceniem zawodowym po czterdziestce?
Decyzja o emigracji równie dobrze jednak może się stać przepustką do szczęścia. Wiesława Jahn wyjechała do Niemiec przed 25 laty i tam sobie ułożyła życie. Mieszka w okolicach Hanoweru, pracuje w okienku na poczcie, zarabia prawie 1900 euro. I nie narzeka. Dopiero w te wakacje przyjechała na dłużej do Polski - wcześniej każdy urlop wykorzystywała na zwiedzanie świata. Mówi już z wyraźnym niemieckim akcentem, bo nie ma okazji do porozmawiania z Polakami. - Widzę, że w Polsce dużo rzeczy się zmieniło na lepsze - mówi. - Ale ja już tu nie wrócę. Tam jest mi dobrze i nie zamierzam tego zmieniać.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gp24.pl Głos Pomorza