Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jan Huruk: - Sukcesy odnoszą tylko odważni

Rozmawiał Krzysztof Niekrasz
Rozmowa z Janem Hurukiem, olimpijczykiem, najlepszym polskim maratończykiem w 90-letniej historii Polskiego Związku Lekkiej Atletyki, byłym biegaczem Gryfa Słupsk.

Jan Huruk

Jan Huruk

(ur. 27 stycznia 1960 r. w Orsku, województwo dolnośląskie) - długodystansowiec, specjalizujący się w biegu maratońskim. Najwybitniejszy zawodnik w historii polskiego męskiego maratonu. Reprezentował barwy Gryfa Słupsk. Olimpijczyk z Barcelony (1992 - siódme miejsce). Do najważniejszych jego osiągnięć należy zaliczyć również czwarte miejsce w mistrzostwach świata w Tokio (1991) i trzecią lokatę podczas maratonu w Londynie (1991). Trzykrotny mistrz kraju: na 10000 m, w półmaratonie i biegu przełajowym (7 km), a także halowy mistrz Polski w biegu na 3000 m. Rekordy życiowe: 5000 m - 13.34,63 min (1988), 10000 m - 28.18,42 min (1989) i maraton 2.10.07 godz. (1992). Dwukrotnie wygrał plebiscyty "Głosu Pomorza" na najlepszego sportowca w województwie słupskim (1990 i 1992). Od 2001 roku jest organizatorem Biegu 10 Mil Szlakiem Zwiniętych Torów. Obecnie biznesmen.

- Czy spodziewał się pan zwycięstwa w plebiscycie?

- Na pewno nie i jestem tym faktem mile zaskoczony. Trudno nie cieszyć się z takiego wyróżnienia. Jeszcze raz podkreślam, że jestem szczęśliwy. Ta wygrana na najlepszego maratończyka ma szczególny smak.
- Zwycięzcy maratonów na stałe wchodzą do annałów lekkiej atletyki. Stają się narodowymi bohaterami. Pan czuje się, choć częściowo, jak bohater?

- Trudno odpowiedzieć na to pytanie. Na pewno maraton jest najtrudniejszą z konkurencji lekkoatletycznych. Do tej rywalizacji trzeba mieć wiele sił, aby w niej wystartować. Na mecie czuje się natomiast wielką satysfakcję i zadowolenie po przebiegnięciu czterdziestu dwóch kilometrów i stu dziewięćdziesięciu pięciu metrów, bez względu na osiągnięty wynik. Wygranie natomiast jest czymś wyjątkowym, można wtedy czuć się bohaterem.

- Jaka była pana taktyka podczas maratońskiego biegania?

- Utrzymać spokojne, równe tempo przez pierwsze dziesięć kilometrów. A na dalszym odcinku trasy próbować zrywów i to w zależności od samopoczucia. Zawsze byłem bardzo blisko czołówki, trzymałem się czarnoskórych biegaczy.

- Jakie miał pan credo?

- Kto nie ryzykuje, ten nie wygrywa. Bo sukcesy odnoszą tylko odważni.

- W 1992 roku były igrzyska olimpijskich w Barcelonie. Tam zajął pan siódme miejsce. Takiego osiągnięcia się pan spodziewał? Warto dodać, że jest to najlepszy wyczyn olimpijski w historii polskiego maratonu.

- Byłem przekonany, że jestem w stanie powalczyć z najlepszymi maratończykami i przybiec na metę nawet w pierwszej trójce. W swoich planach zakładałem medal. Takie było moje marzenie. Niestety, nie spełniło i jeszcze do dzisiaj czuję pewien niedosyt.

- Może jest pan w stanie przypomnieć czytelnikom o barcelońskiej rywalizacji na trasie?

- Olimpiada jest niezwykłym wydarzeniem dla każdego sportowca. Dlatego o tym święcie szczególnie się pamięta. Do biegu wystartowaliśmy o godz. 18.30. Biegliśmy w spiekocie przy dużej wilgotności powietrza, wzdłuż brzegu Morza Środziemnego. Przez pierwsze dwadzieścia kilometrów tempo biegu nie było za szybkie. Cały czas byłem w czołówce i kontrolowałem bieg wydarzeń. Na dwudziestym drugim, może na dwudziestym trzecim kilometrze, zaatakował Włoch Salvatore Bettiol. Za nim poszło dwóch Koreańczyków i Japończyk. Właśnie kiedy zawiązywała się grupka uciekinierów, to przeżywałem kryzys. Dopadły mnie bóle żołądka i zacząłem tracić kontakt wzrokowy z uciekającymi. Dzisiaj mogę stwierdzić, że za dużo płynów wypiłem na pierwszych punktach odżywczych. Gdzieś około trzydziestego ósmego kilometra poczułem się lepiej i próbowałem gonić tych, co byli przede mną, ale to był spóźniony finisz. Na stadion wbiegłem w dobrej formie, lecz cóż z tego, skoro zabrakło czasu, by odrobić trochę sekund do ostro finiszującego po brąz Niemca Stephana Freiganga. Jeszcze raz żałuję, że losy tego olimpijskiego maratonu tak się ułożyły. Siódme miejsce jest wysokie, ale mogło być pudło. Byłem na to przygotowany.

- Ile kilogramów tracił pan po przebiegnięciu maratonu?

- Każdy bieg kosztował mnie sporo wysiłku. Czasami padałem na mecie z wyczerpania. Jednak duży stopień wytrenowania pozwalał mi na to, że przeważnie regeneracja przychodziła szybko. Przeciętnie na wadze traciłem dwa, a niekiedy nawet trzy kilogramy.

- Który jeszcze bieg maratoński szczególnie utkwił panu w pamięci?

- Trochę było tych maratonów. Ten, który mi w pamięci jeszcze na długo pozostanie, jest z 1991 roku w Tokio. Tam podczas mistrzostw świata wywalczyłem czwarte miejsce, czyli te najbardziej nieszczęśliwe dla każdego sportowca, bo tuż, tuż poza podium. Z tej imprezy też powróciłem nieusatysfakcjonowany.

- Najwyższa premia, jaką pan skasował w maratonie?

- Dziewięćdziesiąt pięć tysięcy dolarów brutto. To było w Pucharze Świata.

- Nawet dzisiaj często mówi się, że maratończycy biorą środki dopingujące. A jak w pana przypadku było z tak zwanym "koksem"?

- Tak jak lekarz czy ksiądz, to tak też sportowiec ma swoje tajemnice, które nie wychodzą poza zawodowy krąg. Gdy uprawiałem wyczynowo maraton to zjadałem mnóstwo różnych odżywek. Łykałem dużo witamin. Nigdy nie stosowałem dopingu. Często po zakończeniu biegu wzywany byłem na badania. Przeważnie polegały one na sikaniu do słoika. Raz miałem tak zwany nalot komisji walczącej z dopingiem. Zdarzyło się to w amerykańskim mieście Albuquerque w Nowym Meksyku. Fakt ten miał miejsce w 1993 roku, gdy przebywałem w prywatnym mieszkaniu.

- Gdzie pan przygotowywał się do najważniejszych imprez?

- Trenowałem w Stanach Zjednoczonych, Francji i Japonii, no i oczywiście w Polsce - w Szklarskiej Porębie, Poddąbiu i Słupsku. Niemal przez jedenaście miesięcy w roku, z małymi przerwami, przebywałem na zgrupowaniach.

- Czym dla pana jest rodzina?

- Czymś bardzo ważnym. Nauczyłem się tego, że szczęście rodzinne przenosiło się na szczęście sportowe. W związku małżeńskim z Tereską jestem ponad dwadzieścia trzy lata. Rodzina to spokój, harmonia, złagodzenie stresów, wielka miłość i dobroć. Szczęście rodzinne udało się przenieść na moje dzieci: 20-letnią córkę Klaudię i 19-letniego syna Karola. I tym się mogę pochwalić. Rodzina jest taką jedyną w swoim rodzaju przystanią, gdzie - bez względu na wyniki - mogłem odpocząć. Ponad wszystko zawsze ceniłem i nadal cenię więzy rodzinne.

- Największy pana autorytet osobowy?

- Jan Paweł II, człowiek - opoka, z którego głosem liczyli się wszyscy, choć nie wszyscy zgadzali się z jego poglądami. Żałuję, że nie spotkałem się z nim na żadnej audiencji za jego życia.

- Dokuczały panu kontuzje?

- W karierze miałem wiele kontuzji, oprócz urazu kręgosłupa. Najczęstszymi dolegliwościami były kłopoty ze ścięgnami Achillesa.

- Czy miał pan taki maraton, że od początku założenie było takie: atakuje, idę w całość?

- Było to we Wiedniu w 1990 roku. Wtedy nie byłem wymieniany w gronie faworytów, ale czułem się dobrze przygotowany. W dodatku znakomicie byłem nastawiony psychicznie przez menedżera Czesława Zapałę. Od początku ostro ruszyłem do ataku. Ostatecznie zająłem drugie miejsce i wtedy ustanowiłem nowy rekord Polski, który wyniósł dwie godziny, dziesięć minut i szesnaście sekund.

- Wielokrotnie w maratonach zdarzały się dramaty, tragedie, niepowodzenia. Czy przeżył pan coś podobnego?

- Najbardziej dramatyczny maraton przeżyłem w Tokio, gdzie w 1996 roku na stadionie olimpijskim po minięciu mety przez pół godziny leżałem prawie nieprzytomny.

- Gdyby nie lekka atletyka, to jaka była pana inna ulubiona dyscyplina?

- Piłka nożna. Już od najmłodszych lat uganiałem się za futbolówką i chciałem być piłkarzem. Zdecydowanie interesowała mnie gra w ataku i zdobywanie bramek. To była moja miłość sportowa. Od bardzo wielu lat moim ulubionym klubem jest FC Barcelona. Futbol hiszpański cenię sobie najwyżej. Pilnie śledzę rozgrywki piłkarskie kilku lig w Europie. Również wysoko oceniam futbol portugalski, włoski, angielski i niemiecki, ale dla mnie najważniejsze są rozgrywki ligowe w Hiszpanii. Będąc w Barcelonie swoje kroki często kierowałem na Camp Nou.

- Uwielbia pan szybką jazdę samochodem?

- Lubiłem, ale już zdążyłem się z tego wyleczyć po paru nerwowych sytuacjach, które miałem jeżdżąc Audi, BMW i Skodą Octavią. Trzymam się zasady: lepiej dojechać trochę później, byle w ogóle dojechać.

- Od wielu lat zajmuje się pan organizacją imprez biegowych. Łatwiej było biegać niż teraz organizować zawody?

- Gdy wyczynowo zajmowałem się bieganiem, to nawet nie przywiązywałem większej uwagi do organizacji zawodów. Wtedy przyjeżdżałem do znanych miast w Polsce i na innych kontynentach, zapisywałem się, startowałem i często kasowałem różne nagrody. Nawet nie przypuszczałem, że zorganizowanie nawet najmniejszej imprezy wymaga tylu detali i szczegółów, jak załatwienie taśmy, napojów, obsługi komputerowej, sędziowskiej, medycznej i wielu innych spraw organizacyjnych, których lista jest naprawdę bardzo długa. Jednak do wszystkiego można się przyzwyczaić i pogodzić przyjemne z pożytecznym. Powoli, bo powoli, ale niektóre sprawy załatwiam już bardzo skutecznie. Pozyskałem wiele osób, które mi pomagają społecznie w moim przedsięwzięciu sportowym w Rowach na terenie gminy Ustka. Mam jeszcze małe doświadczenie organizatora z prawdziwego zdarzenia, lecz z roku na rok odczuwam coraz większą satysfakcję ze swojej działalności w roli działacza. Udzielam się także w Słupskim Klubie Lekkiej Atletyki. Wybrano mnie do zarządu.

- Co porabia obecnie Jan Huruk?

- Dzięki pieniądzom zarobionym na bieganiu wszedłem do świata biznesu. Jestem współudziałowcem Ośrodka Rehabilitacyjno-Wczasowego Słowiniec w Poddąbiu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gp24.pl Głos Pomorza