Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jest za młoda, niech umiera

Dorota Ruszczyńska
Anka ćpa i pije od czterech lat. Znów uciekła z domu. I tak nie ma szans na leczenie. W ośrodku odwykowym tacy jak ona na miejsce czekają dwa-trzy lata. Gdyby była dorosła, leczyliby ją już teraz.

Schludne, przytulne mieszkanie w śródmieściu Koszalina. Tylko jeden pokój nie pasuje do reszty wnętrz. W nim rozścielone łóżko z umorusaną pościelą. Wszędzie porozrzucane brudne ubrania, niektóre zakrwawione. Na ścianie czarny napis po angielsku głosi: "Nienawidzę się i chcę umrzeć". Jeszcze na początku lipca mieszkała w nim Ania, siedemnastoletnia narkomanka. Chciała się leczyć. Doszła do tego po ostatnim, jednym z wielu odtruć. Ale nie udało się. Przez ponad rok nie było dla niej miejsca w żadnym zamkniętym, publicznym ośrodku odwykowym w kraju. Nie wytrzymała życia na trzeźwo. Wpadła w depresję. - Nie pierwszy raz nacinała sobie ręce. Powiedziała mi kiedyś, że wtedy jest jej lżej - tłumaczy pani Ewa, matka Ani.

Już nikt jej nie szuka

Wyszła z domu przez okno w kuchni. Nie miało klamek, wyjęli je rodzice, poinstruowani jak postępować z uzależnionymi dziećmi. Schowali też buty, ale Ance to nie przeszkadzało, wyszła na boso. Wykorzystała moment: ojciec, który wziął urlop, by jej pilnować, zasnął na kanapie, matka akurat wyszła do sklepu.
- Przykułabym ją kajdankami do kaloryfera i pilnowała w dzień i w nocy, gdybym wiedziała, że warto. Że za kilka dni przyjmą ją w końcu do jakiegoś ośrodka na leczenie. Ale wolne miejsca będą może dopiero za dwa-trzy lata - żali się pani Ewa z trudem hamując płacz. - Nie upilnujemy Anki. Nie mam już siły - dodaje nerwowo pocierając dłonie.
Wspomina upokorzenia, które znosiła przez cztery lata, gdy zatrzymywała córkę przed ucieczkami. Plucie, ciosy w twarz, wulgarne obelgi - wszystko to było na porządku dziennym.
Dziś rodzice są tak załamani, że z policji wycofali już zgłoszenie o zaginięciu dziewczyny. - Co z tego, że ją nam przywiozą. Zostanie może kilka dni. Potem i tak ucieknie. Rujnujemy sobie nerwy. Niech się stacza i w końcu sięgnie dna. Może wtedy się ocknie - mówi zrozpaczony ojciec.

Nie tak miało być!

A jeszcze jesienią ubiegłego roku mieli nadzieję, że coś się zmieni. W sądzie rodzinnym uzyskali nakaz leczenia córki i postanowili zamknąć ją w ośrodku dla uzależnionych. Bo dotychczasowe dobrowolne terapie, którym przez ponad dwa lata poddawała się za ich namową, nie skutkowały. Bezradni okazali się psycholodzy ze Stowarzyszenia "Młodzi-Młodym" w Koszalinie i z tutejszego oddziału Polskiego Towarzystwa Zapobiegania Narkomanii. Anka uciekła też z ośrodka terapeutycznego dla nieletnich narkomanów w Sopocie, gdzie skończyła gimnazjum i z ośrodka Monaru we Wrocławiu.
Jesienią ubiegłego roku znów była w ciągu. To właśnie wtedy przez policję rodzice odszukali ją w jednej z melin przy rynku w Koszalinie. Mieszkała z podstarzałymi kryminalistami i alkoholikami. - Związaliśmy ją i od razu w nocy zawieźliśmy na odtrucie do Szczecina - opowiada matka.
Lekarze ze Szczecina postawili Ankę na nogi. Gdy pobyt w tamtejszym szpitalu się kończył, pani Ewa zadzwoniła do ośrodka w Skaryszewach pod Starogardem Gdańskim, w którym sąd nakazał umieścić dziewczynę. - Wtedy przeżyłam szok. Usłyszałam, że wolne miejsca będą może za dwa lata. Powiedzieli mi, żebym nawet Anki nie przywoziła, bo nie ma po co - opowiada kobieta.
Nie pomogła jej też sędzia, która wydała nakaz leczenia Anki. Prośby sędzi i odwołanie w Instytucie Psychiatrii i Neurologii w Warszawie, który wskazał właśnie ten ośrodek, nie poskutkowały.
- "W publicznych ośrodkach leczenia uzależnień nie ma miejsc. Trzeba szukać ich na własną rękę. Dzwonić i liczyć na cud. Albo oddać dziecko do płatnego, prywatnego ośrodka. Przykro nam" - usłyszałam w warszawskim instytucie - opowiada matka Anki. Pani Ewa była uparta, pojechała do Skaryszew. Tam dowiedziała się, że gdyby jej córka była pełnoletnia, bezdomna i nie miała ubezpieczenia zdrowotnego (teraz zapewniają je jej rodzice), mogłaby zostać na leczeniu od zaraz.
- Ania jest ubezpieczona, za jej leczenie powinien więc płacić Narodowy Fundusz Zdrowia. Ale fundusz nie ma pieniędzy - potwierdza Barbara Karaczyńska, szefowa ośrodka. - I rzeczywiście, gdyby dziewczyna nie miała ubezpieczenia i była starsza, zapłaciłoby Ministerstwo Zdrowia, które musi finansować leczenie nieubezpieczonych dorosłych narkomanów. Wystarczyłoby zadzwonić i uzyskać zgodę. Mogłabym wtedy wstawić dodatkowe łóżko.

Z górki

Nietrudno wyobrazić sobie, jak wielka była rozpacz rodziców. Akurat wtedy ich córka pierwszy raz sama zdecydowała, że będzie się leczyć. A oni dobrze wiedzieli od psychologów i terapeutów, że dla młodej dziewczyny każdy miesiąc trzeźwości przed osiemnastką to szansa na uratowanie lub choćby przedłużenie jej życia. Na prywatny ośrodek nie było ich stać: nie opłaciliby nawet miesiąca leczenia.
Pani Ewa do dziś nie znalazła miejsca w żadnym z wielu ośrodków w kraju. Dzwoni do nich regularnie. - I tak zostaliśmy sami. Nawet bez Anki - mówi matka.

Dwie Anki

"Dziś mam 16 lat, jestem rok w ośrodku i niebawem będę zdrowa. Skończę leczenie i wrócę do was i będą wam pomagać jako zdrowa dziewczyna. A na razie trzymajcie się i słuchajcie się Wspaniałego, bo on wie najlepiej. Ja osobiście dziękuję Wspaniałemu za upór i dążenie do mojego zdrowia, za troskę, opiekę i miłość. Życie ma sens tylko na trzeźwo! PS. Wspaniały, to doktor Aleksander Markiewicz z Koszalina." Tak pisała Anka dwa lata temu, gdy przebywała na leczeniu w Młodzieżowym Ośrodku Terapeutycznym "Mrowisko" w Sopocie.
Gdzie jest dziś, nie wiadomo. Można przypuszczać, że włóczy się i ćpa. Kilka dni temu brat ojca widział ją w jakimś lokalu w Mielnie. Była w dziwnym towarzystwie. - Miała tenisówki. Pewnie je sobie wyżebrała. Wiem, że to robi, kiedyś się nawet chwaliła, że żebrze - mówi pani Ewa.
Rodzice nie chcą już nawet wiedzieć, gdzie jest Anka. Uczą się zabijać myśli o córce. Twierdzą, że idzie im coraz lepiej. - Ale gorycz wcale nie maleje. Nie wiem, czy w końcu z mężem nie wyprowadzimy się z tego miasta - wyznaje matka.
Wolą pamiętać Anię z dzieciństwa. Zanim miała 13 lat i zaczęła się ubierać w podarte dżinsy, wyciągnięte bluzy, słuchać ostrej metalowej muzyki, gorzej się uczyć, pyskować nauczycielom, miewać depresje, palić trawkę ze znajomymi, pić tanie wina.
- Była inteligentna i bardzo wrażliwa. Czasem wesoła, czasem smutna. Dużo czytała. Lubili ją koledzy. A potem tak się zmieniła, jakby coś w nią wstąpiło. Jakby dwie Anki w niej walczyły, dwie natury: dobra i zła - uważa pani Ewa.
W drugiej klasie gimnazjum Anka zaczęła opuszczać lekcje, nie wracała do domu na noc. Potem już nawet do szkoły przychodziła pijana. Nie pomagały rozmowy z psychologami. - "Ona uwielbia takie życie. To ją fascynuje. A to bardzo źle" - mówili i załamywali ręce - opowiada pani Ewa.

Bez wyjścia?

Dziś rodzice szansę dla córki widzą już jedynie w tym, że w końcu popełni jakieś przestępstwo, policja ją zatrzyma, sąd wyda wyrok. A kara więzienia czy pozbawienia wolności zostanie zamienione na przymusowe leczenie odwykowe.
Jeden z psychologów poradził, by czekali aż córka sięgnie dna: może wtedy zechce się w końcu leczyć, znajdzie ich sama i poprosi o pomoc.
Pani Ewa nie bardzo jednak w to wierzy. - Anka sama, bez pomocy, nigdy nie zechce się leczyć. Szybciej umrze, zaćpa się czy zapije. Jest uparta, silna, ale też otwarta na ludzi i wpływowa. Łatwo znajduje złe towarzystwo. I bardzo lubi takie życie. Choć my jej tego nie uczyliśmy - szlocha.
Nadzieję rodzicom daje też rychła pełnoletniość córki. - Możemy eksmitować ją z domu, nie będzie już ubezpieczona i wtedy w końcu przyjmą ją na leczenie. Tak przykro - kwituje ojciec.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gp24.pl Głos Pomorza