Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Krystyna Górecka: Lubię strzyc na Gierka

Zbigniew Marecki [email protected]
Pani Krystyna w swoim zakładzie. Pracuje w zawodzie od 1966 roku.
Pani Krystyna w swoim zakładzie. Pracuje w zawodzie od 1966 roku. Kamil Nagórek
Mimo że już dawno minęła epoka Edwarda Gierka, to wielu panów nadal lubi jego fryzurę. Ja też lubię strzyc na Gierka - mówi Krystyna Górecka, właścicielka zakładu fryzjerskiego przy ul. Kilińskiego w Słupsku.

Pani Krystyna pracuje w nim od 1966 roku, gdy po podstawówce została uczennicą mistrza fryzjerstwa damsko-męskiego Floriana Kortasa.

- To właściwie był przypadek. Mój ojciec, bardzo dobry rolnik z Siemianic, spotkał się z panem Kortasem na chrzcinach u znajomego. Podczas rozmowy przy stole zdradził mu, że nie mam ochoty pracować na gospodarstwie. Wtedy pan Kortas spojrzał na mnie i powiedział, że taka ładna dziewczyna mogłaby się uczyć w jego zakładzie. Nie miałam nic przeciw temu - opowiada pani Krystyna.

Do tej pory pamięta, jak wstawała po godz. 6, aby na godz. 7 dotrzeć do zakładu.

- Najczęściej jechałam PKS-em, ale bywały dni, kiedy był tak zapełniony, że w Siemianicach już nie zabierał pasażerów. Wtedy szłam do pracy pieszo albo jechałam rowerem. Zakład był zamykany po godz. 18. Na miejscu byłam cały czas. Z krótką przerwą na obiad w Piotrusiu albo wojskowym kasynie - wspomina pani Krystyna.

Nie buntowała się, bo wtedy taki sposób pracy był normalny. Już nie płaciła za naukę zawodu. Przeciwnie, dostawała niewielkie stypendium od szefa. Po dwóch latach została czeladnikiem.

- Bardzo się bałam pierwszego golenia. Cała się spociłam, gdy na wykonanie przeze mnie tej usługi zgodził się kuzyn szefa. Na szczęście ruchy, które wcześniej ćwiczyłam na butelce, aby ręka nabrała wprawy, sprawdziły się - śmieje się pani Krystyna.

Pod okiem mistrza Kortasa, który z żoną przyjechał z Chojnic i w 1945 roku zajął przy dzisiejszej ul. Kilińskiego zakład po niemieckim perukarzu, szkoliła się przez 7 lat. Mistrza poznała, gdy miał 65 lat. Kiedy zmarł, musiała szybko zdać egzamin mistrzowski, aby przejąć zakład, bo Anna, córka mistrza, nie była tym zainteresowana.

- W czasie egzaminu cały dzień pracowałam w zakładzie fryzjerskim w Dębnicy Kaszubskiej. Zarówno ocena tamtejszego mistrza, jak i przedstawiciela Cechu były bardzo dobre - relacjonuje.

Pamiątki przeszłości i nowości

Od tego czasu minęło wiele lat, ale w zakładzie pozostało sporo elementów przypominających dawną atmosferę. Nadal klienci siadają na przedwojennych krzesłach, które są przystosowane do strzyżenia mężczyzn. Nadal też w zakładzie jesienią i zimą rozpala się przedwojenny piec kaflowy, o którym dzieci, przyprowadzane obecnie do zakładu przez rodziców, często nie wiedzą, do czego służy.

- Zlikwidowałam tylko kotarę, która osłaniała drzwi wejściowe oraz dzwonek informujący, że wchodzi klient - opowiada pani Krystyna. - Ten ostatni nie był już potrzebny, gdy przestało funkcjonować przejście łączące zakład z prywatnym mieszkaniem mistrza Kortasa, który w wolnej chwili lubił pójść na śniadanie lub obiad ugotowany przez niepracującą żonę. Pracownikom też go oferowano, gdy było dużo pracy. W mieszkaniu mistrza spotykaliśmy się także na jego imieninach. Wtedy częstowano nas domowym winem, a mistrz z żoną wspominali ich przedwojenne życie.

Teraz cechą charakterystyczną zakładu są zagraniczne banknoty, które ułożono pod szybą na stolikach przed lustrami. Pierwsze za zgodą pani Krystyny włożył tam Tadeusz Sopata, który w 1984 roku został jej uczniem, a później pracownikiem i przez lata łączył to z funkcją organisty w różnych kościołach.

- Potem kolejne banknoty zaczęli przynosić klienci. Co pewien czas je zmieniamy, aby się nie znudziły. One często są powodem do interesujących rozmów, a ja lubię rozmawiać z klientami. Nawet teraz, gdy na emeryturze pracuję najwyżej 3,5 godziny dziennie. Chyba nadal lubię swój zawód - zdradza pani Krystyna, której odpowiada też swojskie sąsiedztwo i panujący w zakładzie spokój.

- To ostatnie odziedziczyłam po moim mistrzu. To był kulturalny człowiek. Nigdy nie podnosił głosu, a swoje krytyczne uwagi wobec pracowników wygłaszał na osobności, a nie w obecności klientów - mówi pani Krystyna.

Kancik, jaskółka, jeżyk i inne fryzury

Może dlatego był lubiany i strzygły się u niego najważniejsze osoby w mieście. Teraz jest podobnie, choć pani Krystyna podkreśla, że wszystkich klientów traktuje tak samo. Tylko w szczególnych wypadkach, na przykład ciężkiej choroby, strzyże lub goli klientów w domu.

- Zresztą golenie to teraz rzadkość. Efekt jest taki, że nie wszyscy fryzjerzy umieją to robić. Pamiętam pewnego klienta, który objechał taksówką pół miasta w poszukiwaniu fryzjera, który by go ogolił - przypomina sobie pani Krystyna.

W ciągu 47 lat pracy zawodowej widziała wiele. Na jej oczach zaczynały się i kończyły kolejne mody we fryzjerstwie męskim.

- Kiedy zaczęłam pracę, dominowały klasyczne fryzury męskie. Wtedy włosy były nieco dłuższe, ale za to trzeba je było bardzo dobrze wymodelować i ręcznie wystrzyc. Mój mistrz jeszcze zajmował się modelowaniem angielskich wąsików. Taki nosił już nieżyjący doktor Szarmach - relacjonuje pani Krystyna.

Potem zaczęło się strzyżenie w kancik albo na jaskółkę. Ta ostatnia fryzura polegała na tym, że dłuższe, środkowe pasmo włosów mężczyźni zaczesywali dwoma bocznymi, nachodzącymi na siebie. Modne było także strzyżenie na pazia, a w latach 70. ubiegłego wieku, pod wpływem Edwarda Gierka, I sekretarza PZPR, wielu panów zaczęło się strzyc na jeżyka.

- To wygodna fryzura. Sama ją lubię, bo wymaga dokładności - tłumaczy pani Krystyna. Przez lata obcinała także końcówki długich włosów zapuszczanych przez młodych mężczyzn pod wpływem mody hippisowskiej.

- Ale pod koniec lat 80. mężczyźni zaczęli nagle skracać włosy, a coraz większa grupa goliła się na łyso. To chyba z wygody, choć fryzjerowi takie fryzury nie sprawiają żadnej przyjemności. Na Zachodzie już się od nich odchodzi, a u nas ciągle są w modzie - ocenia słupska mistrzyni.

Za to coraz mniej osób nosi brody, które były bardzo popularne w czasach Solidarności. Niektórzy tylko utrzymują dwudniowy zarost, który kojarzy się z kulturą macho.

- Wąsy także są mało popularne, choć kilka razy strzygłam wąsy na Wałęsę, ale fryzura na Gierka jest ciągle popularniejsza - dodaje pani Krystyna.

Tylko ból pleców się nie zmienił

Mężczyźni zwykle przychodzą do fryzjera sami. Lubią wtedy pogadać.

- Może nawet więcej plotkują niż kobiety - śmieje się pani Krystyna. Zdarza się jednak i tak, że swojego mężczyznę do fryzjera przyprowadza jego kobieta. - Wtedy strzyże się tak, jak się podoba pani, a nie panu - zdradza nasza rozmówczyni.

Teraz nie ma już żadnych problemów z zaopatrzeniem. To już nie te czasy, kiedy nie można było zdobyć kremu do golenia i - na życzenie klientów - mydliło się zarost zwykłym mydłem. Zniknęły także stare brzytwy. Pani Krystyna swoje sprezentowała wujkom, a sama, zgodnie z obecnymi przepisami, goli zarost klientów jednorazowymi wkładami. Posługuje się także elektrycznymi maszynkami, które już dawno nie przypominają hałaśliwego i odstraszającego sprzętu z NRD.

- Tylko bólu kręgosłupa, tej przypadłości wielu fryzjerów, pracujących na stojąco, nie da się całkowicie zlikwidować - zdradza. Pani Krystyna w każdym razie wciąż lubi się ruszać.

- W czasach mojej młodości chodziło się na liczne potańcówki i dansingi. Atrakcyjne fryzjerki były tam mile widziane. Z biletami nie było kłopotu. Teraz jeżdżę na rowerze, dużo chodzę, a i od czasu do czasu lubię wpaść do Irlandii, gdzie mieszka moja córka, ale na stałe tam bym nie chciała zostać - podkreśla.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gp24.pl Głos Pomorza