Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Marcin Różalski: Jeśli Pudzian będzie się z tym dobrze czuł, mogę mu oddać zwycięstwo

Tomasz Dębek
Tomasz Dębek
Różalski (z prawej) pokonał w piątek Mariusza Pudzianowskiego
Różalski (z prawej) pokonał w piątek Mariusza Pudzianowskiego Materiały prasowe, KSW
Marcin Różalski na KSW 35 pokonał Mariusza Pudzianowskiego przez poddanie. - Czasu nie oszukam. Nawet chemią, zastrzykami czy rehabilitacjami. A mój zegar biologiczny tyka, mam już z górki. Nie chcę służyć jako worek treningowy do nabijania bilansu młodym wilkom - mówi nam o swojej przyszłości legenda K-1, kickboxingu i boksu tajskiego. "Różal" opowiada też o gali w Gdańsku, początkach w sportach walki, działalności charytatywnej i swojej życiowej filozofii.

Przed walką z Mariuszem Pudzianowskim chyba nikt nie spodziewał się, że wygrasz ją przez duszenie gilotynowe...
Na Mariusza miałem przygotowane trzy rzeczy. Gilotynę, bo wchodząc w nogi, zostawia głowę. Zdziwiłem się, że nie wykorzystał tego Paweł Nastula. Druga rzecz to kolano spotkaniowe. Jestem mańkutem, a on przy próbach sprowadzeń wchodził mi na lewą nogę. Raz było blisko, ale zabrakło kilku centymetrów. No i łokcie, one akurat nie wyszły. Ale najważniejsze, że udała się gilotyna.

Wygrana z „Pudzianem” to przy okazji ostateczny pocisk internetowym hejterom?
Powiem tak: gówna nie można nazywać inaczej niż „gówno”. „Hejterzy” to już nazwanie zjawiska. A nie można go nazywać, bo nie ma ono prawa bytu. Totalne zero. Nawet o tym nie rozmawiajmy, to temat rzeka. O tych k...ch powiedziałem już chyba wszystko, co mogłem.

Cieszyłeś się z wygranej czy z szacunku dla „Pudziana” przyjąłeś ją na chłodno?
Nie cieszyłem się. Ale nie chodzi o respekt, szanowałbym Mariusza tak samo, nawet gdybym przegrał. Mnie po prostu takie rzeczy już nie cieszą. Może to zboczenie zawodowe, bo jestem w sporcie już od 30 lat. Walka jest dla mnie bardzo ważna, to moja praca, pasja i życie. Ale mam inne rzeczy, które dają mi więcej radości. Właśnie na nich się skupiam.

Pudzianowski dużo stracił, gubiąc kilogramy? Na wagę wniósł „tylko” 112,5.
Nie wiem, jak silny był Mariusz, kiedy ważył więcej. Na pewno umiejętnie potrafił rozłożyć środek ciężkości w parterze. Trudno było mi spod niego wyjść czy zmienić pozycję na korzystniejszą. Ale jeśli chodzi o stójkę, nie stwarzał dla mnie żadnego zagrożenia. Zero presji, kilka cepów, cofanie się.

Rozmawialiście po walce? Między wami wszystko jest tak jak wcześniej? [z "Różalem" spotkaliśmy się w sobotę rano – red.]
Rozmawialiśmy. Ale nie wiem, czy wszystko jest w porządku. Ja od razu mówiłem, że niezależnie od wyniku się na Mariusza nie pogniewam. On przegrał, niby wszystko jest fajnie, ale czuję, że to nie jest to samo co przed walką. Może jeszcze nie jest w stanie pogodzić się z goryczą porażki? Dla mnie to słabe. Poza tym dochodzą mnie głosy, że Mariusz chce składać protesty, bo rzekomo nie odklepał. Jeśli do tego dojdzie, to wiesz co? Oddam mu to zwycięstwo. Nie odklepał, ja się pomyliłem, niech mu będzie. Oby tylko dobrze się z tym czuł.

Jak wyglądała kończąca akcja z Twojej perspektywy?
Złapałem gilotynę dobrze i mocno. Kiedy poszedłem z nim na dół i ją dopiąłem, Mariusz zaczął klepać. Jeżeli on mówi, że bił mnie otwartą ręką, to bardzo słabe. Sędzia był blisko, wszystko widział. Ja w tej kwestii nie mam już nic więcej do powiedzenia. Mam nadzieję, że zachowamy z Mariuszem koleżeńskie relacje. Jeśli będzie się na mnie boczył, to będzie świadczyło tylko o tym, że nie potrafi przegrywać.

Jeśli stawką walki było Twoje być albo nie być w KSW, to odpowiedź jest jasna. Co dalej?
Czasu nie oszukam. Nawet chemią, zastrzykami czy rehabilitacjami. A mój zegar biologiczny tyka, mam już z górki. Nie chodzi o to, że jestem starym człowiekiem. Ale niedługo będę miał 39 lat, w sporcie jestem od 30. Moje ciało jest już strasznie zniszczone. Wszystko już miałem kontuzjowane. Mogę dalej się bić, ale zawodnicy dochodzący do czterdziestki, tacy jak ja czy Mariusz, powoli będą schodzić ze sceny. Nie chcę służyć jako worek treningowy do nabijania bilansu młodym wilkom. Ja mam już jakieś doświadczenie, ale argument żądzy krwi czy sportowej złości przemawia za nimi. Też wciąż je mam, ale już nie tak wielkie jak dawniej. W przyrodzie młodzi zastępują starszych. Ja nie chcę być wygoniony z pozycji samca alfa. Dalej nim będę, ale już w innej dziedzinie.

Rewanże z Jamesem McSweeneyem czy Peterem Grahamem wchodzą w grę?
Z Jamesem - tak. On mnie poddał, teraz ja poddałem Mariusza. On przegrał przed czasem z Karolem Bedorfem, ja z nim. Jak by nie patrzeć, mamy taki sam bilans. Drugiej walki z Peterem nie uważałbym za rewanż, tylko ciąg dalszy pierwszej. [Różalski przegrał ją przez kontuzję kolana - red.] Wziąłbym ją bardzo chętnie, ale nie nastawiam się na nią w kategorii "Wow", tylko spokojnie czekam na to, co przyniesie czas. Życie jest przewrotne, pisze różne scenariusze. Nigdy nie wiadomo, co wydarzy się za chwilę.

Na KSW 35 wiele kontrowersji było po walce wieczoru, w której Mamed Chalidow pokonał na punkty Aziza Karaoglu. Widziałeś ten pojedynek?
Nie, to było tuż po mojej walce, najpierw siedziałem w szatni, później były jakieś spotkania i wywiady. Dlatego o werdykcie nie mogę się wypowiedzieć. Ale sam fakt, że Mamed oddał rywalowi pas, świadczy o tym, że coś poszło nie tak.

A jak oceniasz reakcję publiczności, która gwizdała na Chalidowa w trakcie walki, po ogłoszeniu werdyktu i podczas jego wywiadu? A przez lata wszyscy nosili go na rękach. Chyba słabo to wyszło?
Dla mnie wszystko jest słabe. Na przykład to, że musimy walczyć w takich warunkach. Cały ten biznes kręci się wokół bicia się. Ale żeby występować na galach i robić to, co się lubi, trzeba przejść niezły magiel i cyrk. To, że kibice gwizdali na Mameda, może mieć kilka przyczyn. Mogła im się nie podobać walka. Albo przekonania Mameda, którymi dzielił się jakiś czas temu. Nie mnie to oceniać. Ja Mameda lubię i bardzo cenię jako zawodnika.

Powiedziałeś kiedyś, w kontekście sportowym, że Mamedowi szacunek należy się ustawowo.
Dokładnie. Tylko że nic nie trwa wiecznie. Nie ma ludzi niepokonanych. Fiodor Jemieljanienko przez ponad osiem lat bił każdego. Ale w końcu przyszedł na niego czas. Głód walki ginie. Kiedy walczyłem w K-1 i tajskim boksie, o wiele łatwiej było mi zdobyć mistrzostwo świata, niż je utrzymać. Osiągając coś, zaspakajasz głód sukcesu. Nie ma co ukrywać, Mameda prędzej czy później czeka to samo. Chyba, że zejdzie ze sceny jak Rocky Marciano.

Twoja kariera zawodowa w sporcie zaczęła się od wypadku?
Zawodowa tak. Miałem 18 lat, jechałem na rowerze i uderzył we mnie samochód. Byłem sparaliżowany od pasa w dół. Lekarze zabronili mi treningów, mama też tego nie chciała. A ja postanowiłem, że jeśli mam to robić, to już tylko za pieniądze. I zacząłem walczyć zawodowo.

Powrót do zdrowia na pewno kosztował wiele wyrzeczeń.
Nie miałem typowego powrotu do zdrowia w kategorii rehabilitacji. Wyszedłem ze szpitala po 43 dniach paraliżu, który nie był jednak całkowity. Bodajże dwa miesiące nie mogłem siadać, bo wtedy najbardziej obciąża się kręgosłup. Więc leżałem albo chodziłem. Kiedy na kontroli powiedzieli mi, że mogę już siedzieć, kucnąłem, zawiązałem buty i poszedłem na trening. Moją rehabilitacją była ciężka orka, tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu. Doszło do tego, że po jakimś czasie prosiłem kolegów, żeby mnie nie oszczędzali. To był kolejny szczebel w moim dążeniu do samozniszczenia. Nie liczę się z tym, że coś może mieć złe skutki dla mojego zdrowia. Mam swój cel i do niego dążę.

W Twoich czasach z kickboxingu, K-1 czy muay thai nie można było się godnie utrzymać. Jak jest teraz?
Tak samo, albo nawet jeszcze gorzej. Kiedy ja zaczynałem startować w sportach uderzanych, MMA było niszową dyscypliną. Japońska federacja K-1 wykonywała wielką robotę. Miała ikony takie jak Jérôme Le Banner czy Ernesto Hoost. Ja walczyłem na, można powiedzieć, drugoligowych galach. Udawało mi się wygrywać, chociaż dostawałem też po ryju. Było wtedy mniej możliwości walk, ale dużo opcji dorobienia sobie. Teraz w K-1 czy tajskim boksie dobrze opłacanych gal jest mało. Nie interesują się nimi telewizje i sponsorzy. No i nie ma z tego pieniędzy. W Polsce Sławek Duba robi gale DSF Kickboxing Challenge. Mam nadzieję, że fajnie się to rozwinie. Niejedna światowa federacja nie powstydziłaby się walk, jakie tam są. Do tego w organizacji konkurencyjnej dla KSW przeplatane są walki MMA z K-1. Liczę na to, że dożyję czasów, w których K-1 wróci do łask. Lepiej jest w MMA. Gal jest dużo, jeśli walczy się regularnie i jest się dobrym zawodnikiem, można zarobić pieniądze. Talentów jest mnóstwo, ale trzeba mieć też trochę szczęścia. Dobrego trenera i promotora. W każdym sporcie walki jest niewiele osób, które żyją tylko z pojedynków. Można za to żyć ze sportu, trenować innych – jeśli ma się odpowiednią wiedzę i potrafi się ją przekazać. Albo dorabiać stojąc na bramkach czy jako osobisty ochroniarz. Albo, jeśli jest się sprytnym i szybkim, iść w przestępstwa.

Biłeś się też w niesankcjonowanych walkach. To był popularny sposób na to, żeby sobie dorobić?
Nadal jest. To nic złego. Teraz też możemy się założyć, kto szybciej pobiegnie albo więcej podniesie. Tak samo z tymi walkami, idzie zakład i się bijemy. Miałem taką sytuację – czwartek, dostaję telefon. Po francusku. A w tym języku umiem powiedzieć jedno zdanie. „Je ne parlais pas francais”. No to po angielsku. „OK, ale mów wolno”. Dogadaliśmy się, pojechałem do Orbisu i za własne pieniądze, nie mając żadnego papieru od tych ludzi, kupiłem bilet do Paryża. Na sobotę, bo wcześniej nie było. Doleciałem rano, na lotnisku odebrał mnie mój przyjaciel Tomek Malesa. Z Paryża pojechałem do Lyonu, około 500 kilometrów. Wysiadłem z samochodu, poszedłem na wagę, przebrałem się, zrobiłem walkę, znokautowałem typa w trzeciej rundzie - mieliśmy się bić trzy razy po pięć minut - i wróciłem do Polski. Zdarzało się, że jeździłem z różnymi ludźmi jako kierowca. Taki gość spotykał się ze wspólnikiem, który też miał swojego ochroniarza. Od słowa do słowa, obaj trenujemy, szedł zakład, w którym każdy stawiał na swojego, no i się biliśmy.

Jeśli ktoś powie Ci, że sport to zdrowie, to...
Niech powie jeszcze który, wtedy zacznę go uprawiać. Sport to zdrowie, ale kiedy ma się 15 lat i biega, skacze, pływa czy jeździ rowerem. Ale sport wyczynowy nie jest zdrowy. Żaden.

Niedawno powiedziałeś, że dajesz sobie pięć lat życia...
Oczywiście nie chodziło o to, że jeśli dożyję tego czasu, to się zabiję. Ale nic nie trwa wiecznie. Wiem, że cały czas oszukuję swoje ciało. Obchodzę układ nerwowy zastrzykami i chemią. A wszystko ma granicę wytrzymałości. Paradoksalnie, kiedy robiłem badania przed walką z Mariuszem, wyszły elegancko. Krew, wątroba, serce, wszystko. Ale czasem to kwestia chwili. Miałem kolegę, który wstał rano, przewrócił się i koniec. Wylew. Nawet nie wiedział, co się dzieje. Kiedyś jakieś badania wyszły mi źle, ale nie chciało mi się już słuchać lekarza i po prostu uciekłem. Jestem przygotowany na to, że u mnie też coś prędzej czy później pęknie.

Od dawna mocno angażujesz się w działalność charytatywną, pomaganie ludziom i zwierzętom. Skąd się to u Ciebie wzięło?
Znikąd. Całe życie egzystuję w zgodzie z przyrodą. Nie pochodzę ze wsi, ale moi rodzice tak. Często jeździłem do dziadków, ciotek czy wujków i tam się wychowywałem. Przyroda zawsze mnie fascynowała. Środowisko, las, zielenie, konie, krowy, kury, kaczki i tak dalej. Jak to dzieciak, robiłem czasem głupoty jak dokuczanie kotu czy ganianie kur, ale myślę że już dawno to odkupiłem. Dorosłem emocjonalnie do momentu, w którym mogę pomagać finansowo nie odczuwając tego zbyt mocno. Bo nie sztuką jest wyp...ć 10 tysięcy dla fundacji czy kogoś potrzebującego, jeśli ma się tylko tyle. Do tego dzięki występom w KSW jestem osobą rozpoznawalną. To gigant, przez co mój wizerunek został niestety w jakiś sposób sprzedany. A wizerunek ludzie wykorzystują w różny sposób. Ja pomagam. Gadżety po gali - puchar, banner, rękawice, spodenki i koszulka pójdą na licytacje. Wspomnienia mam w głowie, co mi z tego, że postawię sobie puchar na półce? Będzie stał i się kurzył? Przecież go nie zjem. Pieniądze z licytacji wpłacę na fundację. Do tego dojdzie bonus za poddanie wieczoru na KSW 35. Należy mi się jak świni koryto, w końcu to było jedyne poddanie na gali. Ta kasa też pójdzie na potrzebujących. A jest tego dużo. Chciałbym kiedyś wstać rano i nikomu nie pomagać. To by oznaczało, że nikt tego już nie potrzebuje. Ale wiem, że tak nie będzie. Będąc zawodnikiem nie mam czasu na to, by obserwować wszystko. Ale jeśli ktoś poprosi mnie o coś poważnego, nie odmówię nikomu. Żeby nie szukać daleko, przed galą kolega poprosił mnie o to, żebym na ważenie wszedł z kartką z napisem „Puk puk Tymonku”. Chodzi o dziecko, które ma raka i jest ryzyko, że straci wzrok. Co mi szkodziło to zrobić? A ludzie to zobaczyli, zainteresowali się, znaleźli go w internecie. Jest wiele współczujących osób, wysłali SMS-y, wpłacili coś na konto, coś zaczęło się kręcić. Ostatnio zbieramy też np. na pieska, którego okaleczyli myśliwi.

Do pomagania wykorzystujesz też profil na Facebooku.
Żyjemy w czasach lajkomanii. Mógłbym wrzucać tam zdjęcia nowych butów, zegarka czy swojego brzucha, bo zrobiłem formę na walkę. Ale co mi to da? Jeśli innym sportowcom sprawia to przyjemność, OK. Niech się napinają. Ja po walce podziękowałem wszystkim za miłe słowa, doping, życzenia. Ale zawsze proszę, żeby nie komentowali tych wpisów. Nie jestem próżny. To miłe, czytam te wiadomości, ale ich nie chcę. Od stu komentarzy wolę 10 złotych na fundację. Zamiast komentować zastanówcie się, jak pomóc. Wiadomościami o tym, że jestem fantastycznym człowiekiem nie nakarmię psów, nie kupię koniom owsa ani nie dam chorym dzieciom na operacje. To słabe, nazywam takie coś TWA, towarzystwem wzajemnej adoracji. I nie chcę do niego należeć. Chcę pomagać i znać ludzi, którzy mi w tym pomogą. Klepania po plecach nigdy nie lubiłem i wciąż chcę być od tego jak najdalej.

Jest duży wzrost zainteresowania sprawami, w które się angażujesz?
Bardzo duży. Nie interesuję się komputerami, mam tylko Facebooka, którego używam do nagłaśniania akcji charytatywnych i podziękowań dla sponsorów. Nie jest to wymóg, ale czasem proszą mnie, żebym coś wrzucił. Jakieś dwa tygodnie przed walką przybyło mi dwa tysiące lajków. Nie wiem dlaczego. Przecież nic cudownego nie zrobiłem. Tylko to, do czego byłem przygotowywany przez całe życie - biłem się. Mój profil lubi ponad 61 tysięcy osób. Chciałbym, żeby każda z nich ustawiła sobie stały przelew, złotówkę na fundację. A jeśli nie ma konta w banku, niech zbiera do skarpety, po złotówce z każdej wypłaty czy reszty w sklepie. Uzbiera się. Czy to k... takie trudne? Ja jestem chamem, oprychem i satanistą. Nawet nie chce mi się już tłumaczyć ludziom, że sataniści nie jedzą kotów, tylko wywodzą się w linii prostej od pogan. Jeśli ktoś jest inteligentny, poczyta sobie o tym u wujka Google i będzie wiedział. Chodzi o to, że żeby pomagać, nie potrzeba nawet dziesięciu zwojów mózgowych. Wystarczą dwa - jeden od dobra, drugi od zła. I róbcie dobro. Ale ludzie jakoś wciąż nie potrafią do tego dojść. Nie rozumiem tego. I już chyba nie chcę zrozumieć.

Opinie przeciwników w ogóle Cię nie interesują?
Idę sobie przez miasto i mam ich wszystkich w ch... Mam swój świat i albo ktoś mnie zaakceptuje takim, jaki jestem, albo się nie dogadamy. Proste. Nie szukam znajomości na siłę. Poznałem wielu fajnych ludzi, poznałem ciebie, bo teraz robimy wywiad i gadaliśmy przed walką. Ale gdybyśmy wcześniej przeszli obok siebie na ulicy, nie podbiegałbym i nie pytał, czy wiesz kim jestem. Jest takie określenie jak osoba publiczna. Ale kto lubi takich ludzi? Rodzą się dwaj ludzie. Jeden idzie w prawo, drugi w lewo. Każdy ma na początku podobne możliwości. Nie mówię o patologiach czy ludziach, którzy od razu są skreśleni. Tylko o tych, którzy startują mniej więcej z tego samego poziomu. Nikt nie zabronił nikomu robić tego, co ja. Poświęciłem całe życie dla sportu. Chłopaki jeździli na osiemnastki, ćwiartki, pierwsze dymania, ja trenowałem. Oni się bawili, ja miałem wypadek, leżałem sparaliżowany, srałem w majtki, chodziłem w pieluchach. Ale zdjąłem je i poszedłem trenować. Teraz jestem, gdzie jestem. Walczę dla siebie. Czy się to komuś podoba czy nie, koło ch... mi to lata. Kiedy uznam, że czas z tym kończyć, zejdę ze sceny. Dopóki do tego nie dojdzie, będę się bił. I dalej wk... tych, którym to nie pasuje. Nikogo nie powinno interesować to, że jestem satanistą. Albo że mam wytatuowany ryj. Jeśli się nie podoba, nie oglądajcie go. Nie chcę, żeby ktoś układał mi życie. Może jeszcze przyjdzie mi do domu i poprzestawia meble? Pomagam, bo chcę pomagać. Jeśli ktoś jest chętny by się przyłączyć, będę bardzo wdzięczny. Im nas więcej, tym bardziej pomożemy. Jeżeli nie, żyjcie swoim życiem.

Rozmawiał Tomasz Dębek
Obserwuj autora artykułu na Twitterze

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Marcin Różalski: Jeśli Pudzian będzie się z tym dobrze czuł, mogę mu oddać zwycięstwo - Sportowy24

Wróć na gp24.pl Głos Pomorza