Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Mikołaj pachnie stęchlizną, ma brodę i każe recytować

Magdalena Olechnowicz
Magdalena Olechnowicz
Oprócz wierszyków i piosenek konieczna była jeszcze wspólna fotka. Po lewej Magda, po prawej Anna
Oprócz wierszyków i piosenek konieczna była jeszcze wspólna fotka. Po lewej Magda, po prawej Anna archiwum rodzinne
Znacie, to poczytajcie. Przecież same miałyście pewnie takie przygody...

W dzieciństwie nie ufałam brodatym mężczyznom, co może dziwić, zważywszy na to, że za jednego z nich wyszłam po latach za mąż.

Ale on nie nosił pogniecionych i nieco woniejących potem czerwonych szlafroków z brudnawym futerkiem. Takie nosili fałszywi Mikołajowie, którzy, chuchając niekoniecznie trzeźwym oddechem, pytali grubym głosem, czy byłam grzeczna. Chyba byłabym głupia, żeby powiedzieć, że nie, bo za to była rózga. Mało atrakcyjnie wyglądała, w przeciwieństwie do paczek, w których było coś, co bardzo chciałam mieć.

Żeby to jednak zdobyć, należało nie tylko być aniołkiem, ale i wykazać się talentem artystycznym. Najlepiej wychodziły mi wierszyki. Co prawda nie mogłam powiedzieć tego, którego nauczył mnie tata („Lata sobie ptaszek, lata sobie równo, raz trafi na kwiatek, drugi raz na gówno), ale jakoś dawałam radę na przykład dzikiem, który był zły i miał ostre kły.

I tak zostawałam szczęśliwą posiadaczką pomarańczy (których przybycie anonsowały gazety tytułami „Statki z pomarańczami już stoją na redzie w Gdyni”), słupskiego ptasiego mleczka z Pomorzanki, najpierw prawdziwej, a w następnych latach czekoladopodobnej czekolady i innych słodkości, za którymi przepadałam i ja, i wszyscy moi późniejsi dentyści.

Ale był też w moim życiu prawdziwy Święty Mikołaj. Wiele razy starałam się nie zasnąć, żeby go nakryć na gorącym uczynku. Jak on wiedział, co lubię! Pieski sierściaste i pieski skórzane trafiały jeden za drugim pod moją poduszkę.

Lalka z malowanymi oczami, lalka Berta płacząca i z mrugającymi oczami, lalka hiszpańska tancerka - cudem jakimś znajdowały miejsce pod choinką.

Co kiedyś wykryłam, pomocnicą Świętego nie był żaden renifer czy jakaś Śnieżynka, ale moja Mama. To ona pakowała prezenty i umieszczała je pod drzewkiem.

To rodzinny wolontariat, bo kiedy dorosłam, także wyręczałam Mikołaja w tych prozaicznych czynnościach, podrzucając podarunki swoim synom.

Anna Czerny-Marecka, nie taki aniołek, jak by wychodziło ze zdjęcia (powyżej)

Z Mikołajem sprawa była wątpliwa od początku. Do jednych przychodził nocą z 5 na 6 grudnia, zostawiając prezenty pod poduszką, a do innych w Wigilię - wówczas co miał, zostawiał pod choinką. Długo mnie to zastanawiało, jednak miało logiczne wytłumaczenie. Przecież nie może być u każdego w tym samym czasie. Do mnie przychodził nocą. A prezenty kładł koło łóżka. Listów nie pisałam, bo jak raz napisałam, to dostałam złotą rybkę w słoiku, aby mi te życzenia spełniła. Chyba mnie wówczas poniosła wyobraźnia. Nie uwzględniłam faktu, że Mikołaj też żył w czasach PRL i robił zakupy w tych samych sklepach, co wszyscy. Bo tak - między Bogiem a prawdą, kupy się to wszystko nie trzymało. W bajkach czytałam, że mieszkał w dalekiej Finlandii i to elfy mu te prezenty przygotowywały, a potem się okazało, że ten Mikołaj z Finlandii to miał pomocników w każdym kraju, bo sam się nie wyrabiał. Jednak w tym wszystkim miałam sporo szczęścia. Mieszkałam w Jeleniej Górze, a więc blisko granicy z ówczesnymi NRD i Czechosłowacją.

Bywało więc, że Mikołaj tam się zaopatrywał. Przypuszczam, że zabierał się tam z moim tatą, który był zawodowym kierowcą i woził ludzi nawet do Berlina Zachodniego, gdzie w Aldikach było wszystko - nawet czekolady z okienkiem. Raz dostałam paletę stu kolorowych flamastrów. Ale byłam szczęśliwa, że mogłam ten szarobury świat pokolorować.

Wszystkie koleżanki mi w klasie zazdrościły. Zazdrość wzbudziłam też, gdy dostałam lalkę Barbi. Dopiero teraz się dowiedziałam, że mama pięć dolarów w Peweksie za nią zapłaciła. Nikt wówczas takiej nie miał. Jednak największą radość sprawiły mi białe łyżwy figurówki. Zwłaszcza, że za domem miałam łąki, przez które płynął Bóbr. Rzeka rokrocznie wylewała i zalewała owe łąki. Te zamarzały i tworzyło się gigantyczne lodowisko.

Bardzo nie lubiłam tych pomocników Mikołaja, którzy przychodzili na imprezy zakładowe organizowane przez taty firmę. Byli bardzo interesowni. Aby otrzymać paczkę, trzeba było zaśpiewać piosenkę albo powiedzieć wierszyk. Nienawidziłam tego. Zostało mi do dziś. Publicznie nie śpiewam. Pewnie dlatego na wszystkich zdjęciach z Mikołajem jestem smutna i wyglądam na nieszczęśliwą. Nie lubiłam chodzić na te zakładowe mikołajki, na których trzeba było tańczyć w kółeczku i łapać się za brzuchy, czy kolana. Wydawało mi się to głupie i w tej kwestii zdania nie zmieniłam.

Cała magia wzięła jednak w łeb pewnej nocy, gdy usłyszałam, jak mama zostawia mi prezent koło łóżka. Co prawda tłumaczyła potem, że spotkała Mikołaja w drodze z pracy, miał bardzo się spieszyć i poprosić mamę, aby zaniosła mi ten prezent, jednak nie była w tym wiarygodna. Rok później dostałam rózgę.

od 12 lat
Wideo

Protest w obronie Parku Śląskiego i drzew w Chorzowie

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Mikołaj pachnie stęchlizną, ma brodę i każe recytować - Plus Głos Koszaliński

Wróć na gp24.pl Głos Pomorza