Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nauczyłam się cieszyć życiem takim, jakie ono jest. Ze wszystkimi wzlotami i upadkami

Rajmund Wełnic
Rajmund Wełnic
Agnieszka Korpal - organizatorka jednego z najbardziej wymagających biegów górskich w Polsce - Zimowego Ultramaratonu Karkonoskiego
Agnieszka Korpal - organizatorka jednego z najbardziej wymagających biegów górskich w Polsce - Zimowego Ultramaratonu Karkonoskiego archiwum prywatne
Agnieszka Korpal - organizatorka jednego z najbardziej wymagających biegów górskich w Polsce - Zimowego Ultramaratonu Karkonoskiego i pierwsza osoba w Polsce, która zdobyła Rowerową Koronę Gór Polski.

Urodziła się w Szczecinku i utrzymuje bliskie związki z tym miastem do dzisiaj. Przygodę ze sportem ekstremalnym rozpoczęła od biegów i triathlonu. Posiada wieloletnie doświadczenie w biegach górskich, ma na swoim koncie amatorskie sukcesy, m.in. Bieg Granią Tatr 78 km, Bieg 7 Dolin 100 km, włoski Lavaredo Ultratrail 115 km, Madeira Ultratrail 120 km i wiele innych. Agnieszka to zawodniczka rajdów typu Adventure Racing, ścigała się na wielodniowych zawodach między innymi w Chinach, Turcji, Hiszpanii, na Sardynii. Przejechała na rowerze Ukraińskie i Rumuńskie Karpaty Wschodnie. Prowadziła słynny hostel podróżniczy Poco Loco w Poznaniu.

Pamiętam panią jako nastolatkę startującą w rodzinnym Szczecinku w triathlonie czy śmigającą rowerem górskim po okolicznych bezdrożach...

To były czasy gimnazjalne i licealne, gdy uprawiałam wymagającą dyscyplinę sportu, jaką jest triathlon, czyli pływanie, jazdę na rowerze i bieganie. Bardzo chciałam wtedy być lekarką i aby dostać się ma medycynę, musiałam napisać maturę z trzech przedmiotów: z fizyki, biologii i chemii. Musiałam więc poświęcać bardzo dużo czasu na naukę, co nie szło w parze z wyczerpującymi treningami. Rodzice też naciskali, że może nieco mniej tego sportu, a trochę więcej nauki. Wyczyn na tym etapie był więc wykluczony, ale zaowocowało to tym, że zakochałam się w kolarstwie górskim. Za pieniądze z 18. urodzin kupiłam rower i potrafiłam godzinami krążyć po okolicach Szczecinka. Nie były to jeszcze czasy GPS-ów, dokładnych map w sieci. Zakochałam się w lasach, przyrodzie, pięknych trasach wśród naszych jezior.

Do dziś, mając już tyle osiągnięć, ma pani sentyment do rowerowych tras po nizinnych szlakach rowerowych, także wokół rodzinnego miasta - Szczecinka. Poleciłaby pani jakąś szczególnie ulubioną okolicę?

Zawsze, gdy jestem w swoich rodzinnych stronach, staram się odkryć coś nowego. Ale mam oczywiście swoje ulubione zakątki. Na przykład rejon rezerwatu Dęby Wilczkowskie za jeziorem Trzesiecko. To ledwie parę kilometrów od centrum Szczecinka, a czuję się tu w swoim żywiole, tam w głowie układają mi się wszystkie myśli i plany. Zachęcam do wypraw na dwóch kółkach w okolice Łubowa czy Czaplinka. Wracając w rodzinne strony w Czarnoborze (leśna dzielnica Szczecinka - red.), razem z moim stowarzyszeniem zrobiliśmy „Zielony punkt kontrolny” dobiegania na orientację. Uważam, że nasze okolice są pięknie położone i każdy ma tutaj coś do odkrycia. I w tym odkrywaniu pomagają dziś nowoczesne technologie i nawigacja, które wskażą najdrobniejszą nawet ścieżkę. Sama dziś zachęcam, aby ludzie ściągali aplikacje mapowe na telefony i z nimi jeździli, zupełnie inaczej było, gdy ja zaczynałam swoją przygodę z kolarstwem górskim.

To może kiedyś pokusi się pani o organizację w naszych okolicach jakieś imprezy biegowej lub rowerowej?

Może, może... Na pewno w czerwcu zrobimy warsztaty dla dzieci na „Zielonym punkcie kontrolnym” w Czarnoborze i będziemy je zachęcać do odkrywania lasu, do przełamania bariery i ruszenia poza oznaczone szlaki, bo uważam, że w lesie niekoniecznie trzeba chodzić i jeździć tylko nimi. I chcemy tę ideę popularyzować.

A skąd pojawił się ekstremalny pomysł wjechania na rowerze na 28 szczytów tworzących Koronę Gór Polskich?

Chciałam zrobić coś nowego, indywidualnego, pokonać wyzwanie, które nie byłoby zawodami sportowymi czy też rajdem przygodowym, w których do tej pory startowałam w zespole. W grupie zawsze jest łatwiej, jest mapa, jest wsparcie i sobie poradzimy. Tu byłam tylko ja, góry i moje słabości. A tych nie brakowało, bo momentami czułam się całkowicie wyczerpana, odwodniona, bolały mnie plecy i każdy kawałek ciała domagał się, aby to przerwać. Sięgałam do pokładów wytrzymałości, których wcześniej u siebie nie znałam. Gdy ostatniego dnia nie miałam już kompletnie sił, powtarzałem sobie, że zostało już tak niewiele, że trzeba wstać i jechać dalej. 28 szczytów w 16 dni, blisko 1800 kilometrów. Jak się później okazało, nie na wszystkie szczyty dało się wjechać, na część po prostu wniosłam rower na plecach lub - jak na Rysy - odkręciłam koła i symbolicznie wdrapałam się z nimi na ostatni odcinek przed wierzchołkiem. Kluczem do sukcesu było wymyślenie trasy, jak ten przejazd ma wyglądać, bo oczywiście nie można było się nad tym zastanawiać, będąc już w górach. Nie było to proste, wymagało wielu godzin analizowania map, przewyższeń. Ale to potem się opłaciło.

Pani osiągnięcie doceniło grono podróżników, otrzymała pani wyróżnienie w kategorii „Wyczyn roku” na Festiwalu Kolosy. Życie bywa jednak okrutne i nieprzewidywalne, bo radość z wyróżnienia przykryła rozpacz po tragicznej śmierci Tomka Kowalskiego, podróżnika, pani partnera życiowego, który w roku 2013 zginął podczas wyprawy w Himalaje po zimowym wejściu na Broad Peak w paśmie gór Karakoru.

Wyróżnienia na Kolosach właśnie z tego powodu nie odebrałam. Mój świat rozpadł się na milion kawałków i w tamtym momencie nie miałam ochoty i sił, aby poskładać go na nowo. Pamiętam, że mieszkaliśmy wówczas w centrum Poznania z widokiem na miejską krzątaninę, ruch uliczny, tramwaje. Kiedyś lubiłam na to patrzeć, po wypadku Tomka ten widok stał się dla mnie nie do zniesienia. Nie mogłam uwierzyć, że życie toczy się dalej, że ludzie nadal chodzą do pracy, gdzieś się śpieszą.

Jak pani sobie z tym poradziła?

Pomocni okazali się przyjaciele i znajomi, rodzina. Starali się wypełnić mi dzień, dać jakieś zajęcie, czymś zająć. Wracam czasami w myślach do tego dnia, gdy przyszła wiadomość o śmierci Tomka. Chociażby teraz, gdy pan o to pyta, jak wielu innych. Czasami, gdy jestem sama, w domowym zaciszu. To była sytuacja graniczna, która przewartościowuje całe życie. Miałam 25 lat, gdy Tomek zginął, i to zderzenie ze śmiercią, z myślą, że ta śmierć też kiedyś czeka na mnie, była dużym przeżyciem. Ale staram się już dziś do tego nie wracać w sposób rozdrapujący rany. Wtedy ocaliła mnie myśl, że muszę coś zrobić dla Tomka, jakoś go upamiętnić w sposób, jaki by mu się spodobał, przekazujący jego energię. Tak powstał pomysł zorganizowania Zimowego Ultramaratonu Karkonoskiego im. Tomka Kowalskiego, najtrudniejszego polskiego biegu zimowego. 50 kilometrów grzbietem pasma Karkonoszy. Była z tym masa pracy i zachodu, aby przede wszystkim przekonać władze Karkonoskiego Parku Narodowego, wszystkich urzędników, GOPR itd., opiekunów parku narodowego, że przyroda nie ucierpi, a impreza będzie bezpieczna. Bardzo mnie to motywowało do działania.

Odnieśliście ogromny sukces.

Można tak powiedzieć. W tym roku, gdyby nie przerwa pandemiczna, byłby to 10. Ultramaraton Karkonoski. Chętnych uczestników mamy trzykrotnie więcej niż miejsc i musimy losować listę startową. Dla mnie najważniejsze jest, że ten memoriał Tomka Kowalskiego jest imprezą w jego stylu i klimacie i na pewno chętnie by wziął w nim udział. Po pierwszej edycji Ultramaratonu dotarło do mnie, że muszę znaleźć kolejny cel, który będzie mnie motywował do starania się, ponownego trenowania i niepoddawania się żałobie po śmierci Tomka.

I co to było?

Postanowiłam pobić kobiecy rekord na najtrudniejszym w Europie górskim szlaku pieszym, czyli przebiec 180-kilometrową trasę z ogromnymi przewyższeniami przez góry Korsyki. Przygotowywałam się do niego długo, po przebiegnięciu 36 godzin i niemal 100 kilometrów, zdarciu butów na ostrych skałach, usiadłam na skale i dotarło do mnie, że tak naprawdę nie chodziło mi o żaden rekord, że osiągnęłam swój cel, którym wcale nie było pokonanie szlaku.

Z czasem sport ekstremalny przestał być jedynie wyzwaniem, ale stał się także pracą, bardziej już w roli organizatora różnych wydarzeń.

To przyszło z czasem. Po Tomku prowadziłam razem z przyjaciółką Anią w Poznaniu hostel podróżniczy Poco Loco. Po Zimowym Ultramaratonie Karkonoskim zaczęłyśmy organizować inne zawody, projekty popularyzujące sport i spędzanie czasu na łonie przyrody. Nie widzę siebie siedzącej w biurze od 7 do 15. Z tego powodu także nie kontynuowałam swojej przygody ze studiami fizjoterapeutycznymi, bo to też było dla mnie za „stacjonarne”. Organizacja zawodów powoduje, że dużo się dzieje, mam kontakt z ludźmi, a biegnąc po lesie i wyznaczając nowe ścieżki, mogę powiedzieć: jestem w pracy.

A skąd pomysł, aby studiować filozofię? Bo - dodajmy - jest pani świeżo upieczoną magister tego kierunku.

Bliska osoba podsunęła mi książkę znanego filozofa stoika. Pochłonęłam ją, znajdując odpowiedzi na wiele pytań i wątpliwości, które mną targały. Pamiętam, że wtedy bardzo trafiło do mnie, aby nie przejmować się rzeczami, zdarzeniami, na które nie mamy wpływu, że to spalanie się tym, co w żaden sposób od nas nie zależy, niekonstruktywna bierność. Lepiej skupić się na tym, na co mamy wpływ, trzeba grać kartami, które mamy w ręku, a nie tymi, których już nie mamy. To my jesteśmy kreatorami naszych czynów, myśli, i to od nas zależy, jak pokierujemy swoim życiem, jak wykorzystamy talenty, które mamy. W potocznym rozumieniu określenie „stoicki spokój” kojarzy nam się z przybraniem postawy, która pozwala na chłodno przyjmować wszystkie zdarzenia z życia, jest bezemocjonalna. A to też nie tak, stoicyzm mówi, żeby cieszyć się życiem ze wszystkimi jego wzlotami i upadkami, dobrymi i złymi momentami, żeby umieć przyjmować je z pokorą i akceptacją. Filozofia jako taka kojarzy się z tematem trudnym i niedostępnym. Filozofowanie? A nie, to ja podziękuję. Powiem tak: filozof bujający w obłokach i rozmyślający nad sensem życia to stereotyp, bo tak naprawdę są to osoby twardo stąpające po ziemi. Owszem, czasami zanurzone w myślach, ale to właśnie one osadzają ich na ziemi. Tak, filozofia okazała się kolejną przygodą mojego życia. To bardzo ciekawa dziedzina i zachęcam do jej zgłębienia, może nie od razu studiowania, ale szukania odpowiedzi na pytania, które nam towarzyszą.

Wspominała pani o celach, jakie regularnie sobie wyznacza. Te sportowe, jak kolejne szczyty do zdobycia i przebiegnięcia, te życiowe, jak rodzina i syn, praca. Te egzystencjalne, jak poradzić sobie z żałobą. A jakie kolejne ma pani plany? Wychowanie synka, po prostu szczęśliwe życie?

Na pewno mam jeszcze sporo sportowych i organizacyjnych wyzwań. Na razie nie chcę się może ze wszystkim zdradzać. Mogę tylko powiedzieć, że mam nadzieję, że uda się spełnić cele ukierunkowane bardziej na innych ludzi, szczególnie młodych, a nie na siebie. Co nie znaczy, że na siebie nie. Wychowanie Staszka na porządnego, dobrego człowieka kochającego przyrodę to moje wyzwanie i cel nadrzędny. Chcemy z mężem pokazać mu, jaki ten świat jest piękny, jaka wspaniała natura jest wokół. Góry, które tak z mężem kochamy. Chcemy, aby tak samo to widział i doceniał. Poznał miejsca, które mnie zachwycały i inspirowały i aby odkrył nowe, które zainspirują jego.

Pani historia to trochę alegoria życia każdego z nas. Każdy traci bliskie osoby, ludzie się rozstają, przeżywają wzloty i upadki. Czuje pani, że jest inspiracją dla innych, jak sobie radzić z życiowymi zakrętami? Słowem: czy jest jedna recepta dla nas wszystkich?

Myślę, że nie. Nie ma jednej prawdy, jest ich wiele. Można dawać złote rady w rodzaju tym, co mówiłam: bądź odważna, zaufaj sobie. Ale dla każdego może to znaczyć coś innego. Każdy ma swoją prawdę, tylko trzeba umieć jej szukać. Dla mnie paradoksalnie zetknięcie ze śmiercią spowodowało, że skierowałam się w stronę życia. Patrzenie na życie z perspektywy śmierci było wielką lekcją. Namacalnie poczułam, że ja także kiedyś umrę i nie będzie drugiej szansy na przeżycie tego życia. Niczego już nie naprawię, nikogo nie przeproszę, nikogo nie przytulę. Taka perspektywa naprawdę wiele zmienia. Mnie też nauczyła cieszenia się życiem takim, jakie ono jest, ze wszystkimi wzlotami i upadkami, i do niepodchodzenia do życia i błahych problemów śmiertelnie poważnie.

od 7 lat
Wideo

Reklamy "na celebrytę" - Pismak przeciwko oszustom

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Nauczyłam się cieszyć życiem takim, jakie ono jest. Ze wszystkimi wzlotami i upadkami - Plus Głos Szczeciński

Wróć na gp24.pl Głos Pomorza