Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

O tym jak mieszkanka Słonowic na 16-metrowym jachcie opłynęła świat [ZDJĘCIA,WIDEO]

Zbigniew Marecki
Na Luizjadach Joannę wzruszały dzieci, które cieszyły się drobiazgami. Teraz chce zorganizować akcję, aby im pomóc.
Na Luizjadach Joannę wzruszały dzieci, które cieszyły się drobiazgami. Teraz chce zorganizować akcję, aby im pomóc. Fot. Archiwum Joanny Palkowskiej
Jak się marzy o podróżach, to trzeba to po prostu zrobić- mówi Joanna Palkowska ze Słonowic koło Słupska. Ona sama niedawno razem z przyjacielem wróciła z wyprawy, podczas której na swoim 16-metrowym jachcie opłynęli świat. Zajęło im to blisko 19 miesięcy.

Urodzona w Słupsku i wychowana w Zębowie 46-letnia mieszkanka Słonowic jest od czterech lat kapitanem żeglugi wielkiej. Ten patent pozwala jej na komercyjne prowadzenie żeglarskich jednostek turystycznych o długości do 24 metrów. Z żeglarstwem jest związana już blisko 26 lat.

– Najpierw żeglowałam z kolegami na Mazurach, potem po Bałtyku, a w końcu zaczęło mnie ciągnąć w szerszy świat. Przez wiele lat żeglarstwo było jednak dla mnie tylko formą rekreacji – opowiada. Przedtem urodziła dziecko, ukończyła szkołę kosmetyczną i w Białogardzie założyła zakład kosmetyczny. W 2004 roku kupiła dom w Słonowicach, aby być bliżej rodziców. Wtedy swój biznes przeniosła do Słupska, a jednocześnie zaczęła brać udział w różnych rolach w komercyjnych wyprawach oceanicznych.

– Razem z klientami pływałam na Morze Śródziemne, do Andaluzji, na Karaiby czy Wyspy Kanaryjskie. Tych wypraw nie dało się pogodzić z kosmetyką, więc z niej zrezygnowałam i coraz bardziej oddawałam się żeglarstwu. Trzy lata temu, gdy się okazało, że wielu moich znajomych wyruszyło w długie wyprawy morskie, zaczęliśmy z moim partnerem rozmawiać o tym, czy nie opłynąć świata we dwoje i dość szybko zaczęliśmy realizować ten zamiar – relacjonuje pani Joanna.

Nie szukali rozgłosu

Wypłynęli z Polski na swoim 16-metrowym jachcie zbudowanym we francuskiej stoczni Jeanneau. Zrobili to po cichu, bo nie zależało im na rozgłosie. Zresztą partner pani Joanny do tej pory nie chce opowiadać mediom o swoim udziale w wyprawie. O ich planach wiedział tylko Urząd Gminy w Kobylnicy, bo wzięli ze sobą gminną flagę, aby się z nią fotografować w różnych miejscach na świecie.

– Te zdjęcia wysyłaliśmy do gminy dość systematycznie. Dlatego zainteresowani wiedzieli, że jesteśmy w podróży dookoła świata. Nam to wystarczało, bo ten wyczyn, który już teraz nie jest tak wielki jak kiedyś, chcieliśmy zrobić dla siebie. Dla nas to i tak jest wielka sprawa, bo wróciliśmy zdrowi i w jednym kawałku, a na dodatek spełniliśmy chyba największe swoje marzenie – dodaje pani Joanna.

Aby je zrealizować, wszystkie koszty pokryli z własnej kieszeni. Okazały się spore. Większe niż zakładali. W praktyce wydali na wyprawę całe swoje życiowe oszczędności.

– Znajomi teraz mówią, że jesteśmy szczęśliwymi bankrutami – śmieje się pani Joanna, gdy rozmawiamy w jej domu kilka dni potem, jak z partnerem zakończyła w nim kwarantannę. Uważa, że formalnie ich wprawa zaczęła się na Wyspach Kanaryjskich, gdzie odwiedzili przyjaciół i posłuchali kolejnych rad doświadczonych podróżników. Oczywiście przedtem dość długo się przygotowywali , korzystając z własnych doświadczeń żeglarskich, wiedzy zdobywanej z różnych źródeł i pomocnych wskazówek znajomych, którzy podobne projekty zrealizowali wcześniej lub mieszkają gdzieś w świecie. Jeszcze w Europie zatrzymali się w Portugalii, którą od dawna bardzo lubią i często odwiedzają. Szybko jednak zaczęły się kolejne koszty, bo gdy wypłynęli poza Europę, to wszelkie zatrzymania na spotykanych po drodze wyspach wiązały się z odprawami i kwarantannami, a te zwykle mniej lub więcej kosztowały. – Najdroższa nasza odprawa odbyła się na Samoa Amerykańskim i kosztowała nas ponad 500 dolarów amerykańskich – zdradza pani Joanna. Mieli też trochę awarii, które powiększały koszta, zwłaszcza że zwykle wiązały się ze sprowadzaniem części.

Oceaniczna pętla

W praktyce zdecydowali się na opłynięcie trzech oceanów, czyli zrobienie tzw. dużej pętli w czasie bez sztormów. – Nasz zamiar się powiódł. Udało się nam uniknąć sztormów, choć Południowa Afryka, gdzie są potężne prądy morskie, trochę nas sponiewierała. Przez pewien czas nie mogliśmy się stamtąd wydostać. Byliśmy już blisko Australii, więc zdecydowaliśmy się na to, aby i tam wpłynąć. Ominęliśmy za to Nową Zelandię, bo tam musielibyśmy się pozbyć wszystkich zapasów, gdyż tego wymaga miejscowe prawo. Gdybyśmy tam ponownie musieli kupić prowiant na pół roku, to nasze koszta byłyby o wiele wyższe – relacjonuje pani Joanna. W połowie Cieśniny Torresa między Australią a Nową Zelandią zawisł nad nimi helikopter australijskiej straży granicznej, która wypytała ich o wszystkie dane i powitała na nowym kontynencie. A i tak przeżyli w Australii dokładną dezynfekcję jachtu i jego przeszukanie przez miejscowego urzędnika. – Tam na przykład nie można wwozić miodu. Naruszenie tego zakazu jest traktowane jak straszne przestępstwo, zagrożone wysoką karą pieniężną. Na szczęście miodu nie mieliśmy – śmieje się pani Joanna.

W swojej podróży zatrzymali się na Wyspach Zielonego Przylądka, które w opinii wielu już nie są tak bezpieczne jak niegdyś, ale oni sami nie mieli złych doświadczeń, choć wcześniej byli już tam kilkakrotnie. Na krótko zatrzymali się na Karaibach, które już znali, a stamtąd popłynęli do Panamy w Ameryce Środkowej. Po drodze spotkali Indian Kuna , którzy mieszkają na Archipelagu San Blas, położonym na Morzu Karaibskim.

- Są nazywani zbieraczami, bo gromadzą wszystko, co tylko przyniesie im morze. Można więc sobie wyobrazić jak te wyspy wyglądają. Sami Indianie są sympatyczni, choć już z podejściem komercyjnym, bo za wykonanie zdjęcia żądają dolara. Po prostu chcą też coś mieć z tego, że im się robi zdjęcia – ocenia pani Joanna.

Ciekawym, ale zarazem kosztownym (2500 dolarów amerykańskich) wydarzeniem było przejście jachtu przez Kanał Panamski, gdzie system śluz podnosił go i opuszczał na ponad 20 metrów. Żeglarze zwiedzili także Panama City, gdzie szklane wieżowce sąsiadują ze slumsami, a cudne stare miasto jest bardzo zaniedbane, choć powoli zaczyna się remontować budowle z czasów, gdy tam rządzili Amerykanie. Potem zaczął się długi rejs przez Pacyfik.

Końskie szerokości były wyzwaniem

– 50 dni na morzu bez ludzi i portów było dużym wyzwaniem dla psychiki. Nie widzieliśmy wtedy ani jednego statku. Szanse na jego spotkanie były małe, więc w nocy niekiedy spaliśmy obydwoje. Okazało się, że we dwoje da się ten czas przetrwać, choć czasem może być trudno. Dla nas najtrudniejsza była strefa ciszy, gdy na oceanie nie było wiatru. Wtedy dziennie płynęliśmy 9 mil, choć zwykle pokonywaliśmy 120 mil. Wówczas ocean był jak lustro, a z nieba lał się żar. Taka pogoda trwała tydzień. Przez moment pływaliśmy w ciepłej wodzie, choć do dna było kilka kilometrów. Jednak szybko wokół nas pojawiły meduzy z bolesnymi parzydełkami, które uniemożliwiły pływanie. Zrobiło się bardzo nieprzyjemnie i z ulgą stamtąd odpłynęliśmy, gdy wreszcie zaczął wiać wiatr. W tym czasie nie używaliśmy silnika, bo z powodu ceny paliwa z niego zazwyczaj korzysta się tylko w sytuacjach skrajnych. Dla nas najważniejszy był żagiel, który na tzw. końskich szerokościach na Pacyfiku także zdjęliśmy w oczekiwaniu na wiatr, aby się nie niszczył. O końskich szerokościach mówi się dlatego, że w minionych wiekach w oczekiwaniu na wiatr żeglarze zjadali konie, które wieźli ze sobą jako żywy zapas mięsa. My na szczęście mieliśmy już o wiele lepiej, bo płynęliśmy z lodówką, zamrażarką i podkładową fabryką wody. Ta sytuacja z postojem na środku oceanu uczy jednak pokory i cierpliwości, co człowiekowi współczesnemu przychodzi z trudem – mówi pani Joanna.

Kolejnym etapem rejsu była cudna i czysta Polinezja Francuska, choć według pani Joanny tanio tam raczej nie jest. Tam rzeczywiście mężczyźni na co dzień chodzą w bardzo ładnych spódnicach i noszą korale. – Mają chyba tylko jeden problem: z otyłością. Tam prawie nie ma szczupłych ludzi. Dotąd nie wiem, dlaczego się tak dzieje. Na Samoa też było wielu grubasów, ale ich nadwaga była spowodowana przez Mc Donalds’a, który oduczył miejscowych gotowania. Tam nie było lokalnych restauracji – wyjaśnia pani Joanna. Ponadto odwiedzili wyspy Tahiti i Bora Bora, które są w pełni skomercjalizowane. – Oczywiście są tam piękne widoki, ale w pewnym momencie jak się zwiedza je jednym ciągiem, to to wszystko się zlewa i nie robi już wrażenia –uważa pani Joanna.

Prawda i mit Indonezji
Rozczarowała ją natomiast Indonezja. Choć kulinarnie jej odpowiada, to jednak cały kraj był bardzo brudny, a śmieci były wszędzie. – To, co ludzie kojarzą z Indonezją, to zdjęcia zamkniętych terenów należących do ośrodków wczasowych. W sumie na Indonezję patrzy się z przerażeniem – precyzuje. Odwiedzili jednak wyspę Komodo, aby obejrzeć tamtejsze smoki, czyli największe jaszczurki na świecie. – Tam wędrowaliśmy z przewodnikiem, więc było bezpiecznie, ale na innej wyspie, gdy zobaczyliśmy te smoki, to szybko uciekaliśmy, bo one jednak potrafią prędko biegać – śmieje się pani Joanna. Na Bali odwiedzili zaś świątynię małp w Ubud, gdzie żyją makaki. – Są tam szczęśliwe, ale trzeba bardzo uważać, bo lubią okraść turystów – dodaje.

Z kolei gdy jacht zacumował w porcie na wyspach Vanuatu, to pani Joanna odkryła, że tam znają koperek i ogórki małosolne. – Byłam w wielkim szoku, bo większość świata koperku nie zna. Na tych wyspach widziałam również 20-metrowe drzewa z wiszącymi na nich grejpfrutami, które miejscowi zrywali długimi tyczkami. Tam był także przepiękny bazar, gdzie znajdowały się tony niezwykle tanich ananasów. Na nim zetknęłam się również z taką odmianą pomelo, którego u nas nie ma. Owoc nie wyglądał przyjaźnie, ale był tak soczysty, że z jednego można było wydobyć litr soku. Przywożone do nas pomelo są po prostu suche – uważa pani Joanna.

W tym archipelagu żeglarze odwiedzili także wyspę Malekula, gdzie niegdyś żyli ludożercy. Zostali tam przyjęci bardzo miło po tym, gdy dali prezent wodzowi i zapytali, czy mogą robić zdjęcia. – W archipelagu Wanuatu było także wiele pięknych atoli, czyli błękitnych lagun wewnątrz wysepek. Ich wadą jest to, że tam nie ma żadnego terenowego zasłonięcia, więc jak przyjdzie wiatr, to może być niebezpiecznie. Poza tym takie zatoczki lubią rekiny, więc trzeba na nie uważać. Myśmy z nimi tam nie mieli problemu. Tylko raz na atolu Ahe, gdy kupiłam tuńczyka i go oprawiałam na jachcie, a resztki wyrzuciłam do wody, to świeża krew przyciągnęła rekiny. Wtedy załoganci sąsiedzkiego jachtu mnie ostrzegli, abym uważała – mówi pani Joanna.

Płakała, gdy zobaczyła radość biednych dzieci

Na Luizjadach, należących do prowincji Papui-Nowej Gwinei, gdzie popłynęli zachęceni przez przyjaciół, spotkali ludzi żyjących tradycyjnie, którzy mają bardzo niewiele. – Zawieźliśmy im wiele różnych rzeczy, włącznie z igłami i nićmi, za które dawali nam owoce. Ugościli nas upieczoną kurą, co było wielkim wyróżnieniem, bo tam zwierząt, które mogą dać jaja, się nie zabija. Widziałam tam także dzieci, które naprawdę się cieszą z drobnostek. Szalały z radości, gdy daliśmy im balony, bo nie pomyślałam o piłkach. Widziałam też bardzo chore dzieci z dziwnymi ranami na rękach, które cierpią, ale nie płaczą, bo wiedzą, że pobliżu nie ma lekarza i leków. Na ich widok leciały mi łzy. Płakałam z bezsilności. Uważam, że tym ludziom trzeba pomóc, bo w naszej cywilizacji już nikt tak nie żyje. Zamierzam zrobić akcję pomocową dla nich - zdradza pani Joanna.

Odwiedzili także bezludne wyspy, które sprawiły im wielką frajdę, bo przez kilka godzin mogli się poczuć jak Robinson. – Nic nas nie atakowało – śmieje się pani Joanna.

Na Oceanie Indyjskim zacumowali na wyspie Christmas Island, gdzie żyją czerwone kraby, a wokół jest pięknie i bezpiecznie. – Tam już wpłynęliśmy bez australijskich restrykcji, choć nadal nie mogliśmy wyrzucać odpadów biologicznych, czyli resztek z warzyw. Po kilku dniach popłynęliśmy na Wyspy Kokosowe, gdzie oczarowały mnie piękne atole z krystalicznie czystą wodą. Tam nikogo – poza kurami i świniami – nie było. Za to w wiacie czekała pachnąca toaleta, która była czynna. Widocznie ktoś tam o nią dba. Obok wisiały hamaki i znajdowały się narzędzia, gdzie można było wykonać tabliczkę upamiętniająca nasz pobyt – opowiada pani Joanna.

Gdy żeglarze dopłynęli na wyspy Rodrigues i Mauritius, okazało się, że tam można się leczyć i dostać lekarstwa za darmo. – To rozwiązanie dotyczy nie tylko miejscowych mieszkańców, ale także wszystkich przybywających na wyspę. Po prostu marzenie. Ponieważ bolała mnie noga, skorzystałam z pomocy lekarza i rzeczywiście nic nie płaciłam – relacjonuje mieszkanka Słonowic. Ważne dla niej było także to, że na tych wyspach można już było kupić tanio alkohol, bo w innych miejscach bywał z tym problem. Na przykład w Australii obowiązuje częściowa prohibicja, bo sprzedawca nie sprzeda go osobie, która pojedzie autobusem.

Nie weszli na Madagaskar, bo dowiedzieli się, że jest niebezpieczny i mieli w pamięci historię znajomego, którego na tej wyspie kompletnie okradziono. – Bardzo żałowałam, bo wychowałam się na książkach Arkadego Fiedlera, który pisał o Madagaskarze, ale nie zaryzykowaliśmy. Od razu popłynęliśmy do Afryki Południowej, gdzie z przyjaciółmi pojechaliśmy na safari. Zobaczyliśmy nawet nosorożce, których podobno nie można zobaczyć z bliska. Pierwszy raz po roku spaliśmy w normalnym łóżku u poznanych Polaków, którzy w RPA mieszkają od 30 lat, a teraz żyją w zamkniętym osiedlu z drutami kolczastymi. Tam dowiedziałam się, że około 60 procent czarnych mieszkańców RPA choruje ma Aids. Afryka ma z tym wielki problem. Dla wielu z nich ta choroba oznacza wyrok śmierci, bo oni się nie leczą – relacjonuje pani Joanna.

Kolejnym celem rejsu była Namibia, gdzie żeglarze odwiedzili strefę diamentową, która była odgrodzona zasiekami. – Obeszliśmy sąsiadujące z nią miasteczko i popłynęliśmy dalej. Na Świętej Helenie oprowadzał nas najstarszy na wyspie przewodnik. Odwiedziliśmy grobowiec Napoleona, który jest pusty, bo jego ciało wywieziono do Paryża - dodaje pani Joanna.

Będzie książka i kolejna wyprawa

Wyprawę formalnie zakończyli na Wyspach Kanaryjskich, gdzie zamknęli pętlę. Tam musieli przejść dwumiesięczną kwarantannę. Kolejna – dwutygodniowa - czekała ich Polsce. Teraz znowu przyzwyczajają się do życia na lądzie. Za jakiś czas będą remontować jacht i zarabiać na kolejną wyprawę, bo morza i oceany ciągle im się śnią. Pni Joanna także przygotowuje się do pisania książki. Nie będą to jednak zwykłe wspomnienia i opis wrażeń, okraszony kolorowymi zdjęciami, który przywiozła do kraju wiele. Chce je połączyć z ciekawostkami, poradami praktycznymi oraz przepisami kucharskimi, bo lubi gotować i w czasie wyprawy wiele się nauczyła o kuchni na wodzie. To wszystko może się przydać tym, którzy mają podobne marzenia jak ona i jej partner.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Uwaga na chińskie platformy zakupowe

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gp24.pl Głos Pomorza