Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Odnalazła rodzinę po 65 latach. Była pewna, że nikt nie przeżył

Zbigniew Marecki [email protected]
Pani Halina z rodziną podczas wizyty w Słonimie w kwietniu 2006 roku. U góry od lewej: Pani Halina orazKrystyna, Irena, szwagier Jura– mąż Ireny oraz Ałła.
Pani Halina z rodziną podczas wizyty w Słonimie w kwietniu 2006 roku. U góry od lewej: Pani Halina orazKrystyna, Irena, szwagier Jura– mąż Ireny oraz Ałła. Archiwum rodzinne
Wyrzucona z pociągu jako niemowlę, cudem przeżyła. Wychowywała ją babcia, z którą przybyła na Ziemie Odzyskane w 1945 roku. Obie były pewne, że ich rodzinę, która ukrywała się w kościele zakatowali czerwonoarmiści. Po 65 latach rozłąki bliscy się odnaleźli na Białorusi.
Pani Halina z rodziną podczas wizyty w Słonimie w kwietniu 2006 roku. U góry od lewej: Pani Halina orazKrystyna, Irena, szwagier Jura– mąż Ireny oraz
Pani Halina z rodziną podczas wizyty w Słonimie w kwietniu 2006 roku. U góry od lewej: Pani Halina oraz
Krystyna, Irena, szwagier Jura– mąż Ireny oraz Ałła. Archiwum rodzinne

Pani Halina z rodziną podczas wizyty w Słonimie w kwietniu 2006 roku. U góry od lewej: Pani Halina oraz
Krystyna, Irena, szwagier Jura- mąż Ireny oraz Ałła.
(fot. Archiwum rodzinne)

Było to tym bardziej zaskakujące, że przez lata Halina Woźniak ze Słupska żyła w przeświadczeniu, że wojna zabrała jej wszystkich najbliższych. Poza babcią Kazimierą Kupicz, która małą Halinkę po czasie wojennej tułaczki w ramach repatriacji w sierpniu 1945 roku przywiozła z Białorusi do Polski, na Ziemie Odzyskane, do Szczecinka, gdzie znalazły nowy dom.

I to jest pewne, bo wcześniejsze swo­je losy jej wnuczka znała dłu­go tylko z opowieści babci, a i one nie były do końca ścisłe.

- Do tej pory nie wiem, kiedy się właściwie urodzi­łam się. W każ­dym razie, gdy ostatni raz widziałam mamę, to miałam dwa miesiące albo dwa lata - wspomina pani Halina.

Z opowieści babci dowiedziała się jedynie, że urodziła się jako piąta córka Ireny i Zygmunta Szlendaków, któ­rzy przed II wojną światową mieszkali w Słonimie, mieście powiatowym w województwie nowogródzkim. Tam jej ojciec służył jako lotnik w jednostce wojskowej, a mama - polonistka z wykształcenia - była czyn­ną nauczycielką i wychowywała dzieci.

- Poza siostrami miałam także brata, który urodził się w lipcu 1930 roku i w tym samym roku zmarł. Widzia­łam jego grób i taka widniała na nim data śmierci - opowiada pani Halina.

Wyrzucona z pociągu
Wojna gwałtownie zmieniła losy rodziny Szlendaków. Prawdopodobnie w 1941 roku, gdy w Słonimie trwała sowiecka akcja wyniszczania jej mieszkańców, Kazimiera Kupicz z małym bagażem i najmłodszą wnuczką na rękach wsiadła do pociągu, który według radzieckich okupantów miał zawieźć Polaków do Warszawy.

- Babcia zrobiła to, bo bała się iść do miejscowego kościoła św. Andrzeja, w którym schroniła się spora grupa mieszkańców Słonima. Tam także miała pójść moja mama ze starszymi córkami - relacjonuje pani Halina.

Jednak wybór pociągu też nie okazał się szczęśliwy, bo gdy wyruszył w drogę, jego pasażerowie zorientowali się, że wcale nie jedzie na zachód, w kierunku Warszawy, ale przeciwnie kieruje się na Wschód, prawdopodobnie na Syberię.

- Po latach babcia opowiadała mi, że gdy ta wiadomość dotarła do pasażerów, zaczęli oni wyrywać podłogę w wagonie i przez nią uciekali. Na to samo zdecydowała się moja babcia, ale przedtem zawinęła mnie w poduszkę i koc i wyrzuciła przez okno z pędzącego pociągu. Miała nadzieję, że może mnie ktoś znajdzie - opowiada pani Halina.

Choć siedzący na dachu pociągu czerwonoarmiści strzelali do Kazimiery Kupicz, gdy znalazła się na torach, to świstające w powietrzu kule nie dosięgły celu. Kobieta przeżyła ucieczkę i odnalazła płaczącą w rowie obok torowiska wnuczkę.

- Babcia już nie zdecydowała się na powrót ze mną do Słonima, bo dowiedziała się, że mieszkańców miasta wymordowano w kościele św. Andrzeja. Była przekonana, że moja mama i siostry także znalazły się wśród ofiar tej zbrodni. Dlatego przez kolejne lata wojny tułała się ze mną po Białorusi. Nie wiem, jak to przeżyła, ale chyba pomogła jej w tym znajomość kilku języków obcych, które poznała podczas studiów w Rostowie nad Donem, zanim z przymusu wydano ją za mąż za 30 lat starszego mężczyznę, który był moim dziadkiem Janem - wspomina pani Halina.

Prawda przyszła we śnie
Po latach odkryła, że po przybyciu do Polski jej babcia - prawdopodobnie ze stra­chu przed represjami - odjęła sobie 14 lat i niechętnie mówiła innym o swoim przedwojennym życiu wykształconej kobiety z zamożnego domu.

Ponieważ nie była przygotowana do pracy zawodowej, utrzymywała siebie i wnuczkę z drobnego handlu i żebractwa. Po czternastu latach, gdy już nie była w stanie tego robić, Halinka trafiła do pogotowia opie­kuń­czego, a potem domu dziecka w Słupsku.

- W Słupsku zakochałam się w 1958 roku, gdy jadąc tramwajem, zobaczyłam pię­knie kwitnące róże przy obec­nej ulicy Sienkiewicza. Wtedy postanowiłam na stałe osiąść w tym mieście - śmieje się.

W tym czasie w ogóle nie myślała o poszukiwaniu rodziny. Za to wyszła za mąż za kolegę z domu dziecka. Pracując w spółdzielni odzieżowej "Słupianka", wieczorowo ukończyła także technikum ekonomiczne, bo zawodowo chciała zajmować się finansami, a ponadto urodziła dwóch synów.

Po rozwodzie, w latach 70., ponownie wyszła za mąż za zawodowego wojskowego Zdzisława Wożniaka, z którym razem przeżyła 30 lat. To on zaczął ją namawiać, aby pojechali do Słonima.

- Tyle lat przeżyłam sama, to i dalej mogę żyć bez wie­dzy o losach rodziny - mó­wiła, gdy kolejny raz wracał do pomysłu wyprawy na Białoruś.

Zmieniła zdanie, gdy pew­nej nocy przyśniła się jej już nieżyjąca babcia. "Twoja ma­ma żyje. Idź i ją szukaj, usłyszała wówczas."

- To zrób, co ci babcia każe - powiedział mąż, gdy mu opowiedziała swój sen.

Wtedy zaczęła gromadzić rodzinne dokumenty, a gdy poznała słupszczanina Zdzisława Stankiewicza, który też wywodził się ze Słonima, dostała od niego adres do proboszcza odbudowanego kościoła św. Andrzeja w tym mieście i napisała list z prośbą o pomoc w odnalezieniu krewnych.

Choć obiecała, że pokryje wszyst­kie koszty, to nigdy żadnej odpowiedzi nie otrzymała. Pomoc w tej sprawie zaoferował jej dopiero kilka lat później teść jej młodszego syna, który jako członek zarządu Towarzystwa Przyjaciół Wilna i Grodna w Węgorzewie utrzymywał kontakty z Polakami na Białorusi.

To dzięki niemu na początku 2006 roku w ukazującym się w Grodnie "Głosie znad Niemna" pojawiło się ogłoszenie o tym, że pani Halina poszukuje rodziny. Przeczytała je 90-letnia nauczycielka, która uczyła jej siostry.

Witaj kochana siostrzyczko

- 22 lutego 2006 roku, w tłusty czwartek, gdy wracałam do domu z pączkami, w skrzynce na listy znalazłam napisany po rosyjsku list z Białorusi, który zmienił moje życie.

Zaczynał się od słów: "Witaj kochana siostrzyczko". Choć od 40 lat nie miałam kontaktu z językiem rosyjskim, natychmiast zrozumiałam prawie wszystkie słowa - mówi ciągle ze wzruszeniem pani Halina.

Wtedy dowiedziała się, że nadal żyją jej cztery siostry i że jej mama zmarła w 1996 roku, mając 88 lat. Odeszła z tego świata przekonana, że jej mama i córka zostały zabite w jadącym na wschód pociągu. Natomiast ojciec zmarł w Warszawie, na kilka dni przed wybuchem powstania warszawskiego, gdy przedarł się do stolicy, uciekając ze Słonima przed represjami.

W ciągu najbliższych kilku dni pani Halina tyle razy dzwoniła do sióstr na Białorusi, że wydała na to aż 600 zł. Ale dzięki temu dowiedziała się, że jej najstarsza siostra Teresa mieszka w Sewastopolu na Krymie, w Słonimie

- Irena i Augustyna, a w Grodnie - Krystyna. Okazało się także, że jej mama po wojnie wyszła po raz drugi za mąż za Rosjanina, z którym miała syna Bogdana (zmarł w 1991 roku), i córkę Ałłę, która jest bardzo podobna do Haliny. Na tym nie koniec, bo w trakcie rodzinnych roz­mów wyszło na jaw, że w Polsce żyją dwie rodzone siostry mamy pani Haliny: jedna w Słupsku, a druga we Wrocławiu.

Z kolei w Ustce mieszka jej brat cioteczny z rodziną.

- Życie bywa jednak zaskakujące, bo z jedną z ciotek przez wiele lat musiałyśmy się mijać w Słupsku, a nic o sobie nie wiedziałyśmy. Na szczęście zdążyłam poznać wszystkie siostry, choć Augustyna wkrótce po naszym spotkaniu zmarła - mówi pani Halina.

Choć bardzo się cieszy z odkrytej na nowo rodziny, to i tak ma świadomość, że już nic jej nie wróci lat, które siostry przeżyły bez niej, gdy były uczennicami, wychodziły za mąż albo rodziły swoje dzieci. Jej przeżyć też nie znały. Na szczęście są telefony, internet, listy i kartki świąteczne, które pozwalają umacniać odtworzone rodzinne więzi.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gp24.pl Głos Pomorza