Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Opowieści o ludziach z Czarnohory

Stanisław Nicieja [email protected]
Irena Błaż (z lewej) – córka słynnego fotografa z Worochty Adolfa Błaża, zamordowanego przez Sowietów w Stanisławowie, oraz jej przyjaciółka Bronisława Rozumek (z prawej) – córka kierownika tartaku w Worochcie, dziś mieszkanka Opola, rok 1936.
Irena Błaż (z lewej) – córka słynnego fotografa z Worochty Adolfa Błaża, zamordowanego przez Sowietów w Stanisławowie, oraz jej przyjaciółka Bronisława Rozumek (z prawej) – córka kierownika tartaku w Worochcie, dziś mieszkanka Opola, rok 1936. Ze zbiorów Bronisławy Rozumek
Czytając wspomnienia wybitnego polskiego historyka literatury Artura Hutnikiewicza (1916-2005), natrafiłem na jego młodzieńczą relację z pobytu na obozie studenckim w Mikuliczynie pod Worochtą.

Artur Hutnikiewicz, autor świetnych prac o polskim modernizmie, urodzony we Lwowie absolwent tamtejszego uniwersytetu, po wojnie związał się z Uniwersytetem Mikołaja Kopernika w Toruniu, gdzie zapisał piękną kartę jako uczony i jednocześnie wychowawca kilku pokoleń polonistów.

W swych wspomnieniach prof. Artur Hutnikiewicz opisuje swoje ostatnie przedwojenne wakacje w Czarnohorze. Ileż tam młodzieńczego entuzjazmu i wiary w świetlaną przyszłość. Hiperoptymistyczna propaganda antyniemiecka zrobiła już swoje. Stąd ta bezkrytyczna wiara, że jeśli dojdzie do wojny z Niemcami, to Polacy ją wygrają. Z przekonania, że "skoro z nami marszałek Śmigły-Rydz, to nam nie zrobi nikt nic", brały się te młodzieńcze okrzyki: "Do zobaczenia w Berlinie!". Ale oddajmy głos samemu Arturowi Hutnikiewiczowi.

"Warunki w Domu Wypoczynkowym Lwowskiej Młodzieży Akademickiej w Czarnohorze były wręcz idealne. Wyżywienie świetne, stała opieka lekarska, urocze siostrzyczki zakonne, które sprawowały ogólną opiekę gospodarczą, poza nimi personel świecki, kelnerzy w białych marynarkach, doborowe towarzystwo licznych letników i koleżanek studentek, spędzających wakacje w sąsiadującym o miedzę "Kamieniu Dobosza".

Flirtowaliśmy zawzięcie, nie wyłączając z tej zabawy skromnych i pobożnych siostrzyczek, z których jedna zwłaszcza, siostra Bogdana, była naprawdę śliczna. Nikt nie przeczuwał, że to już ostatnie momenty i sekundy przed burzą, choć ten i ów z naszych kolegów otrzymywał indywidualne powołania do wojska, ale każdy z nich przyjmował owe wezwania jako niemal zaproszenie do rycerskiej przygody.

Odprowadzaliśmy ich gromadą na dworzec w Jaremczu, żegnając nieodmiennym okrzykiem: "Do zobaczenia w Berlinie!". 1 września rano werandowaliśmy jak zwykle po śniadaniu. Około dziewiątej podniosłem się z leżaka, aby pójść do swego pokoju, i przechodząc przez świetlicę, tknięty jakby przeczuciem i niepojętym nakazem, przekręciłem gałkę aparatu. Natrafiłem na komunikat o najeździe Hitlera, który podawano co parę minut.

Wróciłem natychmiast na werandę, niosąc tę straszliwą wiadomość, z której wagi i następstw nikt jednak z nas nie zdawał sobie wówczas sprawy. Nasz turnus miał trwać do 11 września. Początkowo wydawało się, że wojna toczy się tak daleko od nas, że jest niemal czymś nierealnym. Pogoda była nadal wspaniała, cisza gór niezmącona. Ale nadchodzące doniesienia radiowe stawały się coraz bardziej niepokojące. 5 września razem z kolegą Hütterem, studentem weterynarii, który był synem szewca z mojej ulicy (nawiasem mówiąc, kanalia, korzystając z nazwiska, zrobił się później w latach okupacji niemieckiej ordynarnym volksdeutschem) postanowiliśmy się wybrać w drogę powrotną do Lwowa. "

Tak zawalił się świat idylli nie tylko Artura Hutnikiewicza. On sam przeżył wojnę we Lwowie dzięki temu, że był karmicielem wszy w instytucie prof. Rudolfa Weigla produkującym szczepionkę antytyfusową, bo to dawało glejt bezpieczeństwa.

Dzięki wspomnieniom mieszkającej obecnie w Opolu Bronisławy Rozumek i jej szczęśliwie zachowanemu albumowi z kilkudziesię­cioma zdjęciami z Worochty z lat 1936-1939 można odtworzyć, przynajmniej w formie szczątkowej, barwny świat worochciańskiej młodzieży z okresu przedwojnnego.
Bronisława Rozumek (urodzona w 1921 roku) była córką Michała Wietchy, z pochodzenia Czecha, kierownika tartaku w Worochcie. Rodzinie Wietchów powodziło się dobrze. Mieszkali we własnym domu tuż przy tartaku, na wysokim brzegu Prutu.

Bronisława, dorastająca panna o żywym temperamencie, była aktywną uczestniczką życia kulturalnego. Przyjaźniła się ze swoją rówieśnicą Ireną Błaż - córką worochciańskiego fotografa Adolfa Błaża, który wspólnie z synem Ryszardem, bratem bliźniakiem Ireny Błażówny, wykonał tysiące zdjęć kuracjuszom i różnych osobom wypoczywającym w Worochcie i okolicy. Fotografie Błażów, zwłaszcza te, które "wyszły spod migawki" Ryszarda, objeżdżającego na rowerze całą okolicę Worochty, Jaremcza, Delatyna i Tatarowa, są dziś znakomitą dokumentacją tamtejszych terenów i na ich tle setek zatrzymanych w kadrze postaci narciarzy, turystów czy kuracjuszy, którzy tam szukali ukojenia i radości życia.

W albumie Bronisławy Rozumek przeważają oczywiście zdjęcia jej najbliższych kolegów, przyjaciół i sąsiadów. Ale to jest dodatkowy walor, bo dzięki temu albumowi możemy poznać członków społeczności worochciańskiej, którą wojna i okupacja unicestwiły. W ciągu kilku lat z powierzchni tamtej ziemi starto nie tylko ludzi, ale też ich domy, pensjonaty, świątynie, a nawet cmentarze.

Rodzinę Błażów, o której dotychczas nic nie było wiadomo, też spotkała w czasie wojny tragedia. Po zajęciu Worochty przez Sowietów we wrześniu 1939 roku Adolf Błaż z żoną i synem Ryszardem zostali aresztowani. Postawiono im zarzut udzielania schronienia żołnierzom polskim, którzy zamierzali przekroczyć granicę sowiecką i uciec przez Węgry do tworzonego we Francji wojska polskiego. Córce Błaża, Irenie, udało się wtedy uniknąć aresztowania tylko dlatego, że była akurat poza domem, ale kilka miesięcy później wpadła w ręce NKWD i została wywieziona na Sybir.

Błażów początkowo przetrzymywano w więzieniu w Jaremczu, bo w Worochcie nie było aresztu, a po kilku tygodniach wywieziono ich do Stanisławowa. Tam więzieni byli z innymi mieszkańcami Worochty, m.in. doktorem Eugeniuszem Płoszajem (po wojnie osiadłym w Opolu i tu ordynującym), Władysławem Golczewskim - wnukiem powstańca styczniowego - oraz małżonkami Nowakami - on był leśnikiem, ona znakomitą krawcową, posiadającą w Worochcie największą pracownię krawiecką.

Błażowie przetrzymywani byli w więzieniu wiele miesięcy. Uważano ich za szpiegów, a głównym dowodem przeciwko nim były aparaty fotograficzne zachodnich marek (Leica, Contax, Canon), którymi wykonywali przed wojną zdjęcia. W oczach enkawudzistów aparat fotograficzny obciążał jego posiadacza bardziej niż radioodbiornik. Błażowi nie pomógł fakt, że miał również radziecki aparat marki FED (była to sowiecka podróbka Leiki, a jej nazwa pochodziła od pierwszych liter imienia i nazwiska twórcy Czeka - Feliksa Edmundowicza Dzierżyńskiego).

Gdy Sowieci zmuszeni byli uciekać ze Stanisławowa przed Niemcami w czerwcu 1941 roku, żona Adolfa Błaża wydostała się z więzienia i piechotą pokonała 80 km, aby wrócić do Worochty, do swego domu. Tam przeżyła okupację hitlerowską. Nie znała losu swego męża i syna - może zamordowano ich w Stanisławowie, a może zmarli gdzieś w drodze na Sybir - wszelki ślad po nich zaginął. Jej córka, Irena, po wojnie trafiła z Sybiru do Wałbrzycha i sprowadziła matkę do siebie. Żona Adolfa Błaża po ciężkich przeżyciach nie wróciła jednak do równowagi psychicznej i trafiła do zakładu psychiatrycznego. Irena Błaż do przejścia na emeryturę była sprzedawczynią w wałbrzyskich sklepach.

Bronisława Rozumek była utalentowana muzycznie, miała piękny sopran i z racji tego głosu nazywano ją w gronie przyjaciół Martą Egerth. Uczestniczyła w spektaklach worochciańskiego teatru amatorskiego, który stworzyli Kajetan Petrowicz i dwie siostry, nauczycielki, Maria i Jadwiga Czuprówny. Wielu mieszkańców Worochty próbowało swych sił aktorskich na scenie tego teatru, m.in.: Zofia Skarbonkiewicz - córka cukiernika z sanatorium, absolwentka szkoły baletowej w Bydgoszczy; Kazimierz Rowiński - elektryk z tartaku, który w sztuce "Autobus nr 13" grał główną rolę, kierowcy, a po wojnie pozostał w Holandii; Stanisława Surman - farmaceutka, po wojnie w Szczecinie; listonosz Krasowski, zwany "Siepułą"; Jurasz - kierownik tartaku; Pola Petrylak - po mężu Turbiarz, po wojnie mieszkanka Opola, gdzie wspólnie z mężem, Feliksem, spoczęła na cmentarzu na Półwsi; Michał Schuler - po wojnie pozostał w Szkocji; Jerzy Borkowski - nauczyciel, żołnierz Andersa, po wojnie mieszkający również w Szkocji; Andrzej Pawłowski - po wojnie osiadły w Anglii; Roman Hryniszak; Stanisław Gryszkiewicz - syn kolejarza, urzędnik w tartaku, po wojnie mieszkaniec Namysłowa; Roman Olender - lotnik, po wojnie pozostał w Anglii; dr Ewa Cybulska-Torosiewicz - ordynatorka sanatorium płucnego w Worochcie, aresztowana przez Sowietów i wywieziona wraz z synem na Sybir, oraz Tadeusz Zuber - po wojnie mieszkaniec Tasmanii. Reżyserem wszystkich worochciańskich spektakli był Kajetan Petrowicz.

Dużym powodzeniem w Worochcie cieszyła się wystawiana przez tamtejszy teatr sztuka w dwóch aktach ze śpiewami i tańcami "Swaty" Eugenii Dominiowej, z muzyką Stanisława Splowata. Od czasu, gdy w 1912 roku została nagrodzona w Poznaniu w konkursie im. Stanisława Wyspiańskiego, była często grana przez polskie zespoły amatorskie.

Ze wspomnień Bronisławy Rozumek wynika, że w Worochcie były dwa zakłady krawieckie: Michaliny Nowakowej - krawcowej eleganckiej, w zachowaniu wyniosłej, szyjącej dla lepszego towarzystwa i z dobrych, często luksusowych materiałów. Drugi zakład, obsługujący biedniejszych klientów z Worochty i okolic, należał do Estery Dorter. Gdy do Worochty weszli Niemcy i zaczęły się masowe polowania na Żydów, Dorterowa poprosiła Bronisławę Rozumek o ukrycie jej wraz z synkiem. Bronisława przyprowadziła krawcową do swego domu przy tartaku, gdzie mieszkała z rodzicami i siostrą. Ojciec spytał, czy sąsiedzi mogli ich widzieć. Ponieważ było widno, a dom kierownika tartaku stał na otwartej przestrzeni i ciągle kręcili się tam różni ludzie, możliwe było, że jakiś szmalcownik mógł zobaczyć wchodzącą do domu Wietchów Dorterową.

Poza tym mały synek krawcowej ciągle płakał, więc nie było możliwe bezpieczne ukrycie zbiegów. Po naradzie rodzinnej postanowiono, że o zmierzchu Bronka wyprowadzi Dorterową i jej synka poza Worochtę. I tak się stało. Pożegnały się za wsią. Tej samej nocy do domu rodziców Bronki wpadło gestapo. Przeszukano nie tylko mieszkanie, ale strych, piwnicę i całą okolicę. Grożono, że jeśli gestapowcy sami znajdą ukrytych Żydów, to wszyscy domownicy zostaną rozstrzelani. Nie było wątpliwości, że ktoś zadenuncjował. Ojciec, jako kierownik tartaku, przeżył ciężkie chwile. Bał się, czy zbiegowie nie zostawili czegoś przypadkiem. Ale na szczęście rewizja nie dała żadnych rezultatów. Co się stało z Dorterową i jej synkiem, nikt nie wie.

Może przeżyli wojnę? Może stracili życie w którymś z pobliskich gett? Może w obozie w Bełżcu? Pewne jest natomiast, że jej konkurentka, krawcowa Michalina Nowakowa, została wraz z mężem leśnikiem zamordowana w więzieniu w Stanisławowie. Oto losy wojenne dwóch krawcowych z Worochty - Polki i Żydówki.

W czasie II wojny światowej lasy pod Worochtą upodobał sobie na miejsce polowań hitlerowski gubernator Lwowa gen. Otto Gustaw Wächter. Ten ludobójca, sądzony w Norymberdze, mający na sumieniu wiele istnień ludzkich, w trakcie polowań zadziwiał elegancją, wysoką kulturą osobistą i dawał dowody dużej życzliwości wobec Polaków i Hucułów - myśliwych, z którymi polował. Gdy któryś z myśliwych zaimponował mu celnym strzałem, okazywał mu uznanie i sympatię. Potrafił wybranym uratować życie. Bywał wspaniałomyślny. Tadeusz Petrowicz, który jako siedemnastolatek towarzyszył Wächterowi w polowaniach, wspominał: "Gdy przybył na rykowisko, zaskoczył mnie tym, że zamiast generała w mundurze zobaczyłem przystojnego Niemca w tyrolskim ubraniu, z kapelusikiem na głowie, z lekkim karabinkiem zaopatrzonym w lunetę, przewieszonym przez ramię.

Towarzyszył mu tylko jeden, młody elegancki adiutant, chyba Ślązak, bo mówiący poprawnie po polsku. (...) Gubernator zwrócił na mnie uwagę przez przypadek. Byłem przy nim, gdy na polanie ukazał się kapitalny rogacz. Wächter dwukrotnie spudłował - raz do stojącego, a raz do uciekającego kozła. Z trzeciego strzału zrezygnował, bo kozioł był już w pełnym galopie.

Nie wytrzymałem i powiedziałem do adiutanta. - Szkoda, że ja nie mam tego karabinka, bo rogacz byłby mój. Wächter widocznie zrozumiał i z uśmiechem podał mi swój sztucer. Byłem zdumiony, ale złożyłem się błyskawicznie i nacisnąłem spust, kiedy rogacz był już pod samym lasem. Efekt był taki, że kozioł zrulował się jak zając, a Wächter poklepał mnie po ramieniu i powiedział: "Strammes Junge". Adiutant tłumaczył mi potem, że zrobiłem generałowi wielką frajdę swoim strzałem. I tak, nie będąc tego świadomy, zdobyłem jego sympatię." Gdy kilka tygodni potem aresztowano ojca Tadeusza Petrowicza i przetrzymywano go w osławionym "Strasznym Dworze" w Tatarowie - siedzibie gestapo, a później w Stanisławowie, Petrowicz podczas kolejnego spotkania Wächtera na polowaniu w Worochcie skierował do niego prośbę o uwolnienie ojca.

Po kilku dniach krańcowo wyniszczony więzieniem ojciec wrócił do domu i odzyskał pracę, z której usunęli go kolaborujący z Niemcami Ukraińcy. Petrowicz opisał też inne przypadki prywatnych zachowań Wächtera i kończąc te wspomnienia, puentował: "Wiem, że Wächter był sądzony w Norymberdze razem z innymi hitlerowcami, nie interesowałem się wynikiem procesu dotyczącym jego osoby, ale wiem również, że moje przypadkowe spotkanie z nim w maju 1942 roku i kozioł ustrzelony z gubernatorskiego sztucera uratowały życie mojemu ojcu i wielu Polakom z Worochty wyszły na zdrowie." Jakiż to był kontrast z codziennym postępowaniem Wächtera jako wysokiego dygnitarza hitlerows­- kiego we Lwowie. Prywatnie miły człowiek, prawdziwy dżentelmen - na służbie okrutny morderca. Oto kwintesencja hitleryzmu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gp24.pl Głos Pomorza