Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Oprócz błękitnego nieba, potrzeba im cumulusów. A dalej to już od chmurki do chmurki bujają w obłokach

Magdalena Olechnowicz
Magdalena Olechnowicz
Basia za sterami szybowca zasiadła, mając 14 lat
Basia za sterami szybowca zasiadła, mając 14 lat archiwum prywatne
Gdy patrzą w niebo, nie myślą o tym, czy będzie padać. Wypatrują cumulusów i kalkulują, czy znajdą pod nimi prądy wznoszące, które pozwolą im pokonać trasę szybowcem. Marzenia? Jedno: Latać!

Z Basią i Wojtkiem spotykam się na lotnisku Aeroklubu Słupskiego. Tu czują się najlepiej. Chociaż dziś nie polatają. Od rana pada deszcz.

Pani pilot łyknęła bakcyla od taty
Basia Butrym niemal wychowała się na lotnisku Aeroklubu Słupskiego w Krępie Słupskiej. Ma na koncie 450 godzin w powietrzu.

- Całe dzieciństwo spędziłam na lotnisku, patrząc, jak inni latają. Pasję zaszczepił we mnie tata, który jest pilotem samolotowym. Miałam pięć lat, kiedy pierwszy raz z nim poleciałam. Samodzielnie za sterami szybowca usiadłam w wieku 14 lat. Wtedy zrobiłam licencję. Doskonale swój pierwszy lot pamiętam. Wtedy poczułam, że to jest to, co chcę robić - opowiada.

Dziś Basia ma 20 lat. Każdą wolną chwilę spędza na lotnisku. W tym roku zrobiła uprawnienia instruktora szybownictwa oraz została pilotem samolotowym, zdobywając licencję PPL (A). Jest to Licencja Pilota Samolotowego Turystycznego, która uprawnia do wykonywania lotów niekomercyjnych na tzw. samolotach ultralekkich, czyli jednosilnikowych tłokowych o maksymalnej masie startowej nieprzekraczającej 5700 kg.

Wojtek marzył o lataniu, wypatrując samolotów nad domem
Wojtek marzył o lataniu, wypatrując samolotów nad domem archiwum prywatne

Pan pilot od dziecka patrzył w niebo
Wojtek Nanaszko ma 21 lat. Co ciekawe, pierwszy raz spotkałam go 31 maja 2008 roku w Przedszkolu Miejskim nr 1 w Słupsku. Mały Wojtuś miał wtedy 7 lat. W przeddzień Dnia Dziecka rozmawiałam z maluchami na poważne tematy. Pytałam, jak im się żyje w Słupsku, czego im brakuje, co by zmienili. Oskarkowi brakowało morza, Agatce łąki, Błażejowi akwaparku z krętymi zjeżdżalniami. Filip chciałby kręgielnię, Maja cyrk, a Kacper wesołe miasteczko. Tymczasem Wojtek Nanaszko zupełnie poważnie odpowiedział: „A ja uważam, że niezbędne jest lotnisko - cywilne i wojskowe’ !

Teraz rozmawiam z dorosłym Wojtkiem, który skończył klasę o profilu lotniczym na kierunku technik mechatronik w Zespole Szkół Mechanicznych i Logistycznych w Słupsku. Jest studentem mechatroniki na Politechnice Gdańskiej, a jego pasją jest szybownictwo.

- Mieszkam między lotniskiem w Krępie a Ustką i zawsze fascynowały mnie samoloty, które przelatywały nad moim domem. Gdy słyszałem wojskowe helikoptery, wybiegałem z domu, żeby zobaczyć, co tam leci. W technikum uczyłem się w klasie, nad którą patronat ma Aeroklub Słupski. I to podczas zajęć z jednym z pilotów dowiedziałem się, że latanie jest dostępne dla każdego - nie trzeba od razu lecieć w Kosmos czy być pilotem wojskowym. Zapisaliśmy się na kurs szybownictwa razem z moim przyjacielem Krystianem. Podczas pierwszego lotu byłem trochę przestraszony, ale potem poczułem, że to jest to. Miałem wtedy 17 lat - wspomina Wojtek.

Problemy zostawiam na Ziemi
Basia bez latania nie wyobraża sobie życia.

- Studiuję medycynę na kierunku lekarskim. Nauki jest bardzo dużo, dlatego potrzebuję odskoczni od codzienności. Przychodząc na lotnisko, wszystkie problemy zostawiam przed bramką. W przestworzach czuję wolność i jestem szczęśliwa - opowiada Basia.

Co prawda sezon szybowcowy jest krótki, ale wakacje wystarczają, aby naładować baterie na cały rok. - Wtedy każdy dzień spędzamy na lotnisku - mówią zgodnie.

- Mając wylataną odpowiednią liczbę godzin, możemy korzystać ze sprzętu aeroklubu. Aby polecieć Jantarem - szybowcem wyższej klasy, sportowym - trzeba mieć sto godzin wylatane i kilka dalszych przelotów na większą odległość oraz przynajmniej jedno lądowanie w polu. Na modelach szkolnych - bardziej bezpiecznych i prostszych - takich jak Pirat Junior, wymagania są mniejsze. Ja mam wylatane 80 godzin, więc latam jeszcze tymi szkolnymi - mówi Wojtek.

Podkreślają, że szybownictwo uczy nie tylko umiejętności pilotażu.

- Kształtuje charakter. U mnie bardzo słabo było z cierpliwością, a to bardzo ważna cecha. Nieraz przychodzi się na lotnisko, widać, że pogoda jest słaba i trzeba poczekać parę godzin. Czasami jest tak, że trzeba odpuścić tego dnia. Szybownictwo nauczyło mnie też szybkiego podejmowania decyzji w locie. Nawet jeśli jest trochę stresu, potrafię nad nim zapanować i skupić się na zadaniu - mówi Basia.

Te cechy na pewno przydadzą się przyszłej pani doktor.

Lot szybowca to magia...
Gdy odrywają się od ziemi, muszą być skupieni na sto procent.

- Szybowiec nie ma własnego napędu, więc korzystamy z prądów wstępujących - wznoszących. Są trzy rodzaje lotów, ale na Pomorzu korzystamy z jednego - termicznego. Polega to na tym, że słońce nagrzewa warstwę powietrza przy ziemi, ono potem się formuje i mniej więcej równym strumieniem idzie do góry. Tego nie widać. Można się jednak domyślać, że jak są chmury, to prądy wznoszące są pod nimi - tłumaczy Wojtek. - Cała magia w szybownictwie polega na tym, aby znaleźć ten komin, gdzie powietrze termiczne idzie do góry, i korzystać z niego, aby wznieść się na odpowiednią wysokość: tysiąca czy dwóch tysięcy metrów.

- Latanie polega na tym, że kręcimy jeden komin do podstawy chmurki, a potem tak od chmurki do chmurki lecimy dalej, cały czas szukając kominów, czyli odpowiednich prądów wznoszących - potwierdza Basia.

... ale lądowanie - nie zawsze
Niestety, zdarza się, że lot kończy się… w polu. Oboje mają już za sobą takie nietypowe lądowania.

- To był mój pierwszy lot do Białego Boru, rok temu. Byłem świeżo upieczonym pilotem. Wykręciłem jeden komin, lecę do kolejnej chmury, ale ona się rozmywa, zasłoniła słońce, wtedy ono już nie nagrzewało ziemi, więc nie było prądów. Zorientowałem się, że nie dolecę już do lotniska, bo może się to źle skończyć, i muszę szukać pola do lądowania. Zacząłem się rozglądać. To za krótkie, tam za wysoka uprawa. Ostatecznie wylądowałem w samym środku żyta. Zaraz potem zbiegli się ludzie zaniepokojeni, czy nic się nie stało. Poprosiłem panów, aby pomogli mi przepchnąć szybowiec w kierunku drogi. Zadzwoniłem po kolegów i przyjechali samochodem z przyczepą. I tak się skończyła moja przygoda - opowiada Wojtek.

Na moje pytanie, czy podczas lądowania serce nie biło mocniej, odpowiada.

- Szybowiec nie spada jak cegła w dół, to jest bardzo spokojny opadający lot. Każdy z nas się stresuje, ale ważne jest, aby nad stresem zapanować. Nigdy nie wiemy tak do końca, co w tym polu jest. Jesteśmy jednak przeszkoleni, aby je dobrze wybierać. Nie możemy dopuścić do sytuacji, kiedy przy niskiej wysokości jesteśmy nad miastem, domami, drogami. Od wysokości 600 metrów musimy już być pewni, że mamy gdzie wylądować. Jeśli mamy wysokość 600 m i jesteśmy nad Parkiem Kultury i Wypoczynku w Słupsku, musimy się od niego odsunąć. Nie możemy też lądować na ulicy - wyjaśnia Wojtek.

Basia z racji wylatanych już 450 godzin takich awaryjnych lądowań miała dużo. Zdarzyło się, że wylądowała „na imprezie”.

- Po dziesiątym razie przestałam liczyć. Kiedyś pod Borskiem wylądowałam w pszenicy po kolana. Bardzo mili państwo zaprosili mnie wtedy na obiad, kawę i tort, bo dziecko miało imprezę urodzinową. Nie mogłam zostawić szybowca bez opieki, więc zadzwonili po sołtysa, który go przypilnował. Z kolei podczas zawodów w Ostrowie Wielkopolskim, kiedy niemal wszyscy wylądowaliśmy w polu, gospodarze chcieli zrobić dla nas grilla - śmieje się Basia. - W tym roku też wylądowałam w uprawie, ale rolnicy nie byli zachwyceni. Bali się, że jak przyjedzie samochód po szybowiec, to zniszczy im dużo uprawy. Zadzwonili więc po strażaków, którzy na pasach transportowych unieśli szybowiec w górę i przenieśli na drogę.

Szybownictwo uczy pokory
Tragedie w szybownictwie zdarzają się, choć rzadko. Zarówno Basia, jak i Wojtek byli świadkami katastrofy, do której doszło w lipcu 2018 roku pod lotniskiem w Krępie Słupskiej. Podczas lotu szkoleniowego spadł szybowiec z instruktorem i uczniem na pokładzie. Niestety, 17-latek zginął.

- Tak się złożyło, że byliśmy na jednym kursie. Ja wysiadłem, Krystian wsiadł po mnie. To mogłem być ja. To mógł być każdy z nas - mówi Wojtek.

Czy nie bał się potem wsiąść do szybowca?
- Nie, może byłem jeszcze nieświadomy tej tragedii. Rodzice upewniali się, czy na pewno chcę latać. Większość uczestników kursu zrezygnowała, ale ja z kilkoma kolegami kontynuowaliśmy szkolenie.

Basia, jako bardziej doświadczona, pomagała w tym dniu przy startach.

- Po wypadku miałam blokadę przez tydzień. Potem zapakowali mnie do szybowca z instruktorem i poleciałam. Przełamałam się. Ja to kocham. Wypadki zdarzają się wszędzie. Częściej na drogach niż w powietrzu. Latamy dalej, ale mamy to wydarzenie w pamięci. Jesteśmy jeszcze bardziej czujni - mówi Basia. - Nie można wpaść w rutynę. Lot to obserwowanie natury. Każdy jest inny, bo każdego dnia są inne warunki pogodowe.

I jeszcze więcej, i więcej latania
Najdłuższa trasa pokonana przez Basię wynosi 400 km. Poleciała do Grudziądza, z powrotem do Słupska, dalej do Ustki i Łeby, i na lotnisko.

- I cały czas za mało! Wciąż chcę więcej. Marzy mi się własny szybowiec, z sinikiem dolotowym najlepiej. Taki, abym nie musiała lądować w polu, kiedy nie znajdę komina z prądami, ale włączę sobie silnik i dolecę na lotnisko. To marzenie na przyszłość - mówi.

W tym roku oboje z Wojtkiem startowali w mistrzostwach Polski w szybownictwie w Ostrowie Wielkopolskim.

- To połączenie latania z rywalizacją. Zawody trwają do dwóch tygodni. Każdego dnia może być rozgrywana inna konkurencja, jeśli pogoda na to pozwoli. Wygląda to tak, że każdy z nas dostaje trasę z liczbą kilometrów - do 500. Kto szybciej przeleci, ten ma więcej punktów. To takie wyścigi na czas - tłumaczy Basia.

W tym roku sukcesów nie było, ale przygoda wspaniała - mówią zgodnie.

- Chociaż i pechowo było, bo mieliśmy tylko trzy dni latania, a pozostałe 10 siedzieliśmy w namiocie i czekaliśmy, aż przestanie padać. Podczas jednego dnia wszyscy wylądowaliśmy w polu, bo nikt nie przeleciał nawet stu kilometrów - wspomina Basia.

Oboje przyznają, że już inaczej patrzą w niebo. Nawet leżąc na plaży obserwują chmury i w myślach szukają prądów wznoszących.

- Tych cumulusów musi być ani za dużo, ani za mało. Błękitne, bezchmurne niebo jest trudne do latania. Najlepsza jest chmurka płaska lub wklęsła - wtedy widać, że tam są prądy. Wspaniale lata się też nad morzem. Najdalej udało mi się polecieć pięć kilometrów w głąb Bałtyku. Cudowne przeżycie! - kończy Basia.

od 7 lat
Wideo

Jak głosujemy w II turze wyborów samorządowych

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Oprócz błękitnego nieba, potrzeba im cumulusów. A dalej to już od chmurki do chmurki bujają w obłokach - Plus Głos Koszaliński

Wróć na gp24.pl Głos Pomorza