Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Po pożarze w Lubaniu, wybraliśmy się razem z właścicielami na pogorzelisko. "Dzisiaj, dzięki dobrym ludziom, już nie płaczę"

Dorota Abramowicz
Pożar w Lubaniu, grudzień 2018
Pożar w Lubaniu, grudzień 2018 Karolina Misztal
W ciągu kilkudziesięciu minut na tydzień przed Wigilią stracili wszystko. Dom, sprzęty, ubrania, dokumenty, pamiątki. Uratowali życie swoje i zwierząt. O ponownym szukaniu stabilizacji z pożogą w tle, sile ludzkiego współczucia i dobra opowiada ta wigilijna historia.

Poniedziałkowy poranek, 17 grudnia. Dzieci - czteroletni Milan i dwulatek Jeremi jeszcze śpią. Filip, jak zwykle, jest już od godziny piątej na nogach, krząta się po gospodarstwie. Miriam Gołębiewska wstaje z łóżka, by zejść na dół i zrobić kawę.

Nagle słyszy krzyk męża: - Bierz dzieci i uciekaj! Pracownia się pali! Co było dalej, pamięta jak przez mgłę. Bieg z zaspanymi chłopcami w piżamkach i kręcącymi się przy nogach psami do samochodu. Szczeniaki wkładane do kosza na bieliznę. Filip wyciągający z wozu gaśnicę i wołający, by odjechała w stronę lasu. Swój głos, że musi wrócić, bo przecież zostały dokumenty, pieniądze, wiele ważnych rzeczy.

- Nie możesz - zatrzymuje ją mąż.

Chwilę później zrozumiała, że miał rację. Ogień błyskawicznie ogarniał kolejne pomieszczenia drewnianego domu. Tego ukochanego, zaprojektowanego przez męża-architekta, budowanego własnymi rękami od podstaw. Miejsca, gdzie mieli wychować dzieci z dala od miejskiego zgiełku. Gdzie mieli się szczęśliwie zestarzeć. Gdzie las zaglądał w okna, a wokół mieszkali dobrzy sąsiedzi.

Straż pożarna z przyjechała bardzo szybko. Ogień gasili strażacy z Komendy Powiatowej Państwowej Straży Pożarnej w Kościerzynie, ochotnicze straże pożarne z Lubania, pobliskiej Nowej Karczmy, Wysina, Grabówka, Wielkiego Klincza, Liniewa. Bezskutecznie.

Zadzwoniłam do Miriam po godzinie 10.

- Nie mamy już domu - powiedziała przez łzy. - Nic nie mamy.

Od projektu z wilkami

Byłam tu trzy lata wcześniej. Tuż przed Wigilią odwiedziłam rodzinę Gołębiewskich w Lubaniu za Nową Karczmą. Dom Miriam, biologa, psiej behawiorystki, hodowcy psów, oraz Filipa, architekta, znawcy koni, potrafiącego godzinami mówić o dobrostanie zwierząt, był jeszcze niewykończony, ale w kuchni przy oknie stała choinka, a obok klatki dla psów. Na stole w inkubatorze wykluwały się kurczaki, półtoraroczny Milan bawił się w sprzątanie, a szczeniaki próbowały zwędzić chłopcu bombkę i szufelkę.

Wokół domu rozciągało się sześciohektarowe gospodarstwo, w którym każde zwierzę miało swoje imię. Ze stadem kóz pod wodzą Szreka, klaczą Djamal, świnką Magdą, Agnes, długorogą i kudłatą krową szkockiej rasy wyżynnej Highland cattle o pięknych oczach, ozdobionych długimi rzęsami... A przede wszystkim z psami - dostojnym malamutem Frankiem oraz z Tessą, Meg, Frodo, Twalą, Gryfinem i Jamie, sympatycznymi przedstawicielami rasy border collie.

Spotkałam się z Miriam, by spytać ją o rozmowy toczone ze zwierzętami w wigilijną noc. Później okazało się, że z pełnej pasji opowieści młodej kobiety, dysponującej ogromną wiedzą o zachowaniu, potrzebach i wychowywaniu psów, powstanie książka „Szkoła na czterech łapach” i ukazujący się do dzisiaj na łamach „Dziennika Bałtyckiego” cykl rozmów o zwierzętach. Miriam odpowiada w nim na pytania wysyłane przez czytelników z całej Polski. Ma ku temu solidne podstawy.

Przed psami były wilki. Jeszcze podczas studiów na wydziale biologii Uniwersytetu Gdańskiego Miriam uczestniczyła w projekcie unijnym, którego celem było ratowanie populacji bieszczadzkich wilków przed kłusownikami. Jak udowodniła w pracy magisterskiej, zaledwie pięć psów pasterskich pilnujących stada złożonego z setki owiec, może skutecznie odstraszyć drapieżniki od polowania. Dzięki projektowi organizacja WWF zaczęła rozwiązywać konflikt człowiek-wilk, przekazując bieszczadzkim hodowcom owczarki podhalańskie.

Dziś wilki, dawniej bieszczadzka egzotyka, wróciły już do innych rejonów Polski, między innymi na Pomorze. A tym, którzy pod wpływem bajki o Czerwonym Kapturku straszą grzybiarzy krwiożerczymi bestiami, Miriam przypomina, także na naszych łamach, wyniki eksperymentu przeprowadzonego w 1995 r. w Parku Narodowym Yellowstone w USA. Po wprowadzeniu tam wilków ubyło w parku jeleni, które zmieniły miejsca żerowania. W efekcie zmienił się cały ekosystem. Na wyjałowionych terenach zaczęły rosnąć drzewa, pojawiły się nowe gatunki ptaków, bobry, rzeki częściowo zmieniły swój bieg. Bo wilk wprawdzie jest dziki, ale nie taki zły, jak go opisują.

Psie sprawy

To jednak nie wilki, a psy stały się największą pasją Miriam.

Uczyła się od najlepszych. Jeszcze w czasie studiów w ośrodku Peter and the Wolf w Chicago zdobywała doświadczenie trenera psów. Ukończyła kurs behawioralny ze specjalizacją agresja u psów w założonej przez słynnego zaklinacza psów Jamesa O’Heare’a Companion Animal Science Institute. Skończyła też podyplomowe studia z psychologii zwierząt w Wyższej Szkole Psychologii Społecznej w Warszawie. Od kilku lat pracuje nad doktoratem. I przede wszystkim wykorzystuje w praktyce zdobywaną od lat wiedzę, szkoląc psy (także pracujące na rzecz człowieka) i ucząc ludzi, jak szczęśliwie i w przyjaźni żyć z czworonożnymi ulubieńcami. Walczy z pokutującymi mitami na temat zwierząt. Nieustannie przekonuje, że zaproszenie psa do domu musi być przemyślaną decyzją.

- Nie każdy zasługuje na to, by być właścicielem psa, który nie jest rzeczą, zabawką czy ozdobą - tłumaczy cierpliwie Miriam. - To zwierzę o określonych potrzebach, które człowiek decydujący się wprowadzenie psa do domu musi respektować. Warto nauczyć się komunikacji z czworonogiem, umiejętności odczytywania wysyłanych przez niego sygnałów. Trzeba także wprowadzać zasady i trzymać się ich konsekwentnie, bo dopiero wtedy pies czuje się bezpiecznie.

Od lat jest hodowcą psów pasterskiej i wyjątkowo inteligentnej rasy border collie. Ostatnio w domu żyło dziesięć dorosłych psów. Tydzień przed pożarem na świat przyszła szóstka szczeniaków.

Miriam przyznaje się, że starannie dobiera psy do nowych właścicieli. Choć czasami bywa też odwrotnie. Bo i człowiek musi pasować do psa.

Dom w Lubaniu był dla Gołębiewskich enklawą. Filip, absolwent architektury Politechniki Gdańskiej, mógł tam połączyć pracę nad projektami z rolnictwem. Jest zwolennikiem świadomego użytkowania ziemi ze zwiększeniem jej żyzności i tworzenia samowystarczalnych gospodarstw z naturalnym krajobrazem, w których wytwarzane są produkty żywnościowe. Stale wymyśla kolejne rozwiązania w hodowli, kładzie duży nacisk na ekologię.

- Zawsze dbałem, by nie szkodzić naturze - mówi Filip. - A teraz nie z własnej woli, przez pożar, stałem się szkodnikiem.

Pogorzelisko

Od pożaru minęły dwa dni. Przed Lubaniem skręcamy w prawo, wolno toczymy się oblodzonym dojazdem do lasu. Już z dala nos drażni woń spalenizny. W miejscu, w którym stał dom Gołębiewskich, leży sterta spalonych desek, unosi się dym.

W śniegu ukrył się porzucony, dziecięcy rowerek.

Zimno. Filip naciąga kaptur na głowę, rusza w stronę pogorzeliska. Zatrzymuje się przy osmalonym, pomalowanym na niebiesko kawałku deski.

- Tu było wejście do domu - pokazuje. - Niebieskie drzwi prowadziły do salonu, dalej na wprost jadalnia, tam spiżarnia. A tu kominek, przy którym codziennie siadaliśmy, centrum naszego rodzinnego życia. Z tej strony taras z widokiem na las. Dzieci się tu bawiły. Latem cały dzień potrafiły przesiedzieć w basenie. Mogę pokazać wam każde pomieszczenie, opowiedzieć o ścianach, schodach, oknach... O każdej desce. Z drugiej strony miałem pracownię, tę, w której wybuchł pożar.

Skąd wziął się ogień? Nie wie. Może było jakieś zwarcie, a może coś innego. I nie wiadomo, czy kiedyś się dowie, bo z pracowni absolutnie nic nie zostało.

- Straciłem wszystkie cenne, zbierane od lat narzędzia - wzdycha Filip. - Ogień pochłonął także makietę architektoniczną, której poświęciłem wiele godzin pracy. Wzięliśmy na budowę domu kredyt we frankach. Dalej go spłacamy. Trudno mówić...

Po chwili milczenia dodaje: - Najważniejsze, że żyjemy. I że żadne z naszych zwierząt nie zginęło.

Pożar w Lubaniu, grudzień 2018
Pożar w Lubaniu, grudzień 2018 Karolina Misztal

Ocalały pszczoły, choć ule stały blisko domu. Bał się, że żar bijący od ognia wybudzi owady, ale na szczęście śpią dalej.

Dalej stoją niezniszczone drewniane zabudowania gospodarcze. Pozostał w nich rudy kot, który świetnie dogaduje się z suką Sienną. Sienna nie wyjechała z psim stadem do Gdyni. Jej zadaniem jest pilnowanie 12 kur (kiedyś, mimo niechęci Sienny do spania w domu wzięli ją do siebie i tej nocy lis przerzedził kurze stadko) oraz ma baczenie na żyjące w pobliżu kozy.

Owce bytują nieco dalej. Filip zarzuca siano na plecy i rusza do mobilnej zagrody. Zagrodę można przesuwać z miejsca w miejsce. To patent na wzbogacanie ziemi odchodami tych zwierząt.

Przyjeżdżają Magda i Marcin. Magda, która pomaga Miriam w tresurze psów, jako pierwsza dotarła tu w dniu pożaru. Pomagała w opanowaniu sytuacji ze zwierzętami. Teraz, gdy rodzina Gołębiewskich znalazła schronienie 60 kilometrów od domu, zjawia się tu codziennie, by nakarmić i napoić wszystkie zwierzaki.

- To było straszne - Magda wraca wspomnieniami do poniedziałku. - Wszystko płonęło.

- Filip mówi, że chce odbudować dom. Czy to realne?

- Dadzą radę - Magda mówi bez chwili wahania, a Marcin jej potakuje: - Dadzą.

Wrócić do domu

Cztery dni po pożarze. Chłopcy zadomowili się u dziadków, dostali nowe ubranka, z wolna godzą się ze stratą zabawek. Tylko w nocy jeszcze budzą się z płaczem.

- Człowiek nigdy nie myśli, że w jednej chwili wszystko może stracić - mówi Miriam. - Przez wiele godzin po pożarze nie mogłam powstrzymać łez. Płynęły same, bez przerwy. Dzisiaj, dzięki dobrym ludziom, już nie płaczę. Jednak nadal jestem głęboko wzruszona, widząc reakcję przyjaciół, znajomych i nieznajomych na nasze nieszczęście. I tylko nie wiem, czy kiedykolwiek będziemy w stanie się im wszystkim odwdzięczyć.

Pojawienie się znienacka u rodziców czteroosobową rodziną, bez ubrań, za to z 16 psami było niezłym wyzwaniem. Wieść o pożarze szybko się rozniosła. Od razu znaleźli się znajomi gotowi na pewien czas zaopiekować się zwierzakami. Cztery psy poszły do ludzi, pozostało sześć szczeniaków („śpią u mamy w pokoju, niektóre w łóżku”) i sześć dorosłych border collie.

Karma też spłonęła. Bliżsi i dalsi znajomi przysyłali i dowozili więc paczki na nowy adres. Przynosili obroże i smycze.

- Potrzebujecie pościeli, ubrań? - rozdzwoniły się telefony. Niektóre aż z Czech, Słowacji, Belgii, bo Miriam znana jest wśród hodowców w Europie, a jej psy kupowane były nie tylko przez mieszkańców Polski.

Przyjaciele zawiązali komitet, na stronie zrzutka.pl rozpoczęli zbiórkę pieniędzy na budowę nowego domu Gołębiewskich. Organizują aukcję charytatywną. Adres strony, na której zbierane są pieniądze, udostępniają miłośnicy zwierząt z całej Polski.

- Przyjaciele to jedno, ale to, co dzieje się w gminie Nowa Karczma, przerosło wszelkie oczekiwania. - Miriam na krótko łamie się głos. - Nie urodziliśmy się tutaj, mieszkamy we wsi dopiero dziesięć lat, a potraktowano nas jak swoich. Remiza jest dziś po brzegi wypełniona darami, przekazywanymi przez mieszkańców. Wójt Andrzej Pollak deklaruje pomoc w załatwianiu formalności przy zezwoleniu na odbudowę domu. Ochotnicza Straż Pożarna po godzinach pracy postanowiła pomóc w uprzątnięciu pogorzeliska. Dzwonią przedstawiciele firm, chcący wesprzeć nas przy odbudowie materiałami, sprzętem, robocizną. Oferują meble. Zgłaszają się specjaliści, na przykład dekarze. Dzięki tym wszystkim ludziom od stanu totalnej rozpaczy przeszliśmy do nadziei.

Pożar w Lubaniu, grudzień 2018
Pożar w Lubaniu, grudzień 2018 Karolina Misztal

Nadzieja nie oznacza pewności. Filip, który po raz kolejny zaprojektuje dom (będzie podobny, choć wprowadzi pewne zmiany), już zaczyna liczyć koszty. Ze zrzutki.pl być może uda się zebrać planowane 100 tys. złotych, ale i tak koszt budowy domu zapewne sięgnie pół miliona złotych. Powstaje lista potrzebnych materiałów budowlanych, narzędzi, poszukiwani są fachowcy gotowi zabrać się do pracy - jeśli pogoda pozwoli - zaraz po sprzątnięciu resztek spalonego budynku.

- Musimy tu wrócić - mówi Miriam. - To nasze miejsce do życia. Piękne, otoczone wspaniałymi sąsiadami. Życzliwymi ludźmi.

Przed trzema laty w świątecznym reportażu opisałam święta u Gołębiewskich: „W Wigilię o 6 rano pierwszy wstanie Filip. Nakarmi, napoi zwierzęta, zabierze psy na spacer. Potem w kuchni zacznie krzątać się Miriam, wreszcie do rodziców dołączy Milan”.

W tym roku będzie inaczej. Ale w przyszłym?

Czytaj także: Spłonął dom Miriam Gołębiewskiej. Na tydzień przed Wigilią znana w Trójmieście behawiorystka i trenerka psów została bez domu

APEL
Pomoc dla Miriam Gołębiewskiej i rodziny

Można wpłacać nawet drobne kwoty na stronie: Kliknij i sprawdź!

Osoby, gotowe pomóc w załatwieniu materiałów budowlanych dla pogorzelców lub chętne do pomocy przy odbudowie domu, mogą zgłaszać się do Filipa Gołębiewskiego tel. 695841358.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Po pożarze w Lubaniu, wybraliśmy się razem z właścicielami na pogorzelisko. "Dzisiaj, dzięki dobrym ludziom, już nie płaczę" - Dziennik Bałtycki

Wróć na gp24.pl Głos Pomorza