Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pokręcone losy żołnierzy wyklętych

Marek Rudnicki [email protected]
Do końca życia nie mógł zapomnieć chwil, gdy nocami nasłuchiwał, czy oprawcy nie zatrzymają się przed jego celą, aby wyprowadzić go na stracenie. Fot. Marek Rudnicki
Do końca życia nie mógł zapomnieć chwil, gdy nocami nasłuchiwał, czy oprawcy nie zatrzymają się przed jego celą, aby wyprowadzić go na stracenie. Fot. Marek Rudnicki
Gdy oczekiwał w wiezieniu na wykonanie na nim wyroku śmierci, całkowicie osiwiał. Podczas śledztwa nie zdradził ani jednego nazwiska kolegów z oddziału.
„Kurier Wielkopolski” z 4 października 1946 r., strona 3. Tytuł „Od naprawy broni do szubienicy”nawiązuje do tego, że Marek Żołnierkiewicz był w oddziale
„Kurier Wielkopolski” z 4 października 1946 r., strona 3. Tytuł „Od naprawy broni do szubienicy”
nawiązuje do tego, że Marek Żołnierkiewicz był w oddziale rusznikarzem.

"Kurier Wielkopolski" z 4 października 1946 r., strona 3. Tytuł "Od naprawy broni do szubienicy"
nawiązuje do tego, że Marek Żołnierkiewicz był w oddziale rusznikarzem.

Przez pewien czas siedział w jednej celi z gauleiterem Kraju Warty, SS -Obergruppenführerem Arthurem Karlem Greiserem. Przypominamy niezwykłą historię Marka Żołnierkiewicza ze Szczecina, który zmarł w 2004 roku.

Usłyszał wyrok na sali sądowej:

- Oskarżam Żołnierkiewicza Marka, członka Polskiego Stronnictwa Ludowego w Zbąszyniu, działającego w celu obalenia obecnego rządu i demokratycznego ustroju Państwa Polskiego, który brał czynny udział w napadzie rabunkowym z bronią w ręku na majątek Zakrzewo powiat Nowy Tomyśl i skazuję łącznie na karę śmierci, utratę praw publicznych i obywatelskich praw honorowych na zawsze oraz przepadek mienia.

- Poczułem, jakby ktoś wbił mi igłę w krzyż - mimo upływu wielu lata wspomnienie tamtej chwili jest tak mocne, że Marek Żołnierkiewicz milknie na chwilę i ucieka myślami do tamtych lat. Gdy wraca do rzeczywistości, dodaje: - To nie było zwykłe odczytanie wyroku, a mściwa satysfakcja zwycięzcy. Spodziewałem się, że będzie wysoki, bo komuniści nie patyczkowali się z partyzantami. Śledczy zapowiedzieli mi, że jak nie podam nazwisk kolegów, pożegnam się z życiem.
Głos sędziego nadal pamięta, choć tamten dawno już nie żyje, a ukarali go sami swoi.

- Już za kratami dowiedziałem się, że sędzia Garnowski znany był z wyjątkowej złośliwości i orzekania surowych kar wobec politycznych. Po dojściu Gomułki do władzy, został zdymisjonowany za wydawanie wysokich wyroków w sprawie oficerów marynarki. Ale i tak krzywdy mu nie zrobili, bo podobno dostał dobrą posadkę w Ministerstwie Sprawiedliwości.

Zbąszyń, rodzinne miasto pana Marka, po wrześniu 1939 r. znalazło się w obrębie Reichsgau Warthenland (Kraju Warty). Armia Krajowa posiadała tu swoje oddziały i placówki terenowe. Ich działania koncentrowały się głównie na akcjach wywiadowczych i typowo prewencyjnych.

Oddział terenowy AK "Warta", do którego od 1944 r. należał pan Marek, podlegał grupie "Zachód", dowodzonej przez ppłk. Rzewuskiego, który po wojnie został aresztowany i osadzony w poznańskim więzieniu, a następnie - według oficjalnej wersji - zmarł na gruźlicę.

Już będąc w więzieniu pan Marek usłyszał od więźniów inną historię, choć wiarygodności jej nie udało mu się nigdy sprawdzić. Ponoć komendant nie dał się złamać podczas UB-owskich przesłuchań. Wydano więc nań "nieoficjalny" wyrok śmierci. Jego wykonanie powierzono dwóm niemieckim więźniom. Byli to SS-mani, rezydujący w Urzędzie Bezpieczeństwa na specjalnych prawach. To jeden z nich, o nazwisku Schultz, wykonując polecenie swoich UB-owskich mocodawców, założył podpułkownikowi pętlę na szyję.

Bezpośrednim dowódcą "Warty" był "Pogromca", Kazimierz Ludwiczak, który po wsypie uciekł prawdopodobnie na Zachód.

Marek wciągnął do organizacji Zbyszka, swojego starszego brata, gdy ten w grudniu 1945 r. wrócił do rodzinnego miasta. Jeszcze w czasie okupacji, na początku 1940 r., trafił wraz z dużą grupą inteligencji zbąszyńskiej do obozu w Vinsterwalde, gdzie działali w wewnątrzobozowej francuskiej grupie oporu. To doświadczenie przydało się po powrocie do kraju. Zbyszek w oddziale został wykorzystany jako propagandysta i twórca ulotek rozpowszechnianych po mieście i okolicy.
Po aresztowaniu go w akcie oskarżenia napisano, że ulotki te nawoływały "do obalenia obecnego Rządu oraz ustroju demokratycznego Państwa Polskiego". Mocno podkreślono też, że Zbigniew Żołnierkiewicz "dążył do zerwania jedności sojuszniczej ze Związkiem Radzieckim, zaś z drugiej strony, namawiał do wstępowania w szeregi Polskiego Stronnictwa Ludowego, gdyż Polskie Stronnictwo Ludowe jest jedyną partią, której dobro Polski leży na sercu".

Gdy jeszcze trwała okupacja, pan Marek dowodził jedną z wypraw karnych do niemieckiego majątku Elenau we wsi Zakrzewo. Tamtejszy właściciel dość brutalnie traktował zatrudniane Polki, zmuszając je m.in. do pracy przez cały tydzień i wydzielając głodowe racje. Większość z tych kobiet była samotna, jako że mężowie nie wrócili z wojny.

Już po wojnie ponownie pojawił się w tym majątku, administrowanym wówczas przez Rosjan. Tym razem chodziło o akcję bardziej propagandową. Zarekwirowano na rzecz oddziału maszynę do pisania. Prócz niego i jego dowódcy "Pogromcy", wziął w niej udział dawny ich kolega.
Zdaniem Zbyszka Żołnierkiewicza, to właśnie ten człowiek prawdopodobnie wsypał jego brata.

- Nasz kolega ze Zbąszynia, Kazimierz Dudziak, służył w tym czasie w wojsku i przyjechał akurat na przepustkę do domu. Tak przynajmniej nam powiedział. "Pogromca" wyszedł z założenia, że Kazik, jako potencjalnie nieobecny, przez nikogo nie będzie podejrzany. A jego i Marka nikt nie zadenoncjuje, nawet w przypadku rozpoznania. Pracujące w majątku kobiety mają wobec nich dług wdzięczności. Po wpadce trzy sprawy wydały się nam zastanawiające. Po pierwsze - Urząd Bezpieczeństwa znał szczegóły wyprawy. Po drugie - nie mieli pojęcia o pozostałych członkach organizacji. Po trzecie - nazwisko Dudziaka wprawdzie figurowało w sporządzonym akcie oskarżenia, ale później nie spotkała go żadna kara, a wprost przeciwnie. Został zawodowym żołnierzem, awansując do rangi podpułkownika. Wnioski nasuwają się więc same.

Przy okazji aresztowania grupy "Warta" wsadzono do więzienia również zbąszyńskiego prezesa PSL. Głównym zarzutem był fakt, iż znał "Pogromcę" i - jak napisano w aktach - musiał wiedzieć o "bandyckich" planach i "napadach".

W czasie licznych przesłuchań śledczy nie przebierali w środkach i metodach "perswazji". Pan Marek niezmiennie nie chciał zdradzić nazwisk kolegów, twierdząc, że cały czas działał sam. Była to naiwna postawa, ale - jak się okazało - częściowo skuteczna. "Pogromcy" funkcjonariusze UB nie potrafili namierzyć. Natomiast obowiązujący w oddziale system trójkowy skutecznie chronił pozostałych członków. UB szukało więc na oślep, aresztując tylko kilka osób z grona najbliższych kolegów pana Marka oraz brata, Zbyszka.

"Kurier Wielkopolski" z 4 października 1946 r. relacjonując sądową rozprawę, podał informację mającą świadczyć o obiektywności poznańskiego Wojskowego Sądu Rejonowego. W artykule napisano:

"Przewód sądowy nie wykazał winy odnośnie do przynależenia do AK "Warta" Dulata, Mani i Łapawy i od tego zarzutu ich uwolnił".

Dziennikarz skłamał. W rzeczywistości Stanisław Dulat otrzymał wyrok 5 lat więzienia, Walerian Mania został skazany na 10 lat więzienia, a Antoni Łapawa na 5 lat.

Marek Żołnierkiewicz otrzymał najwyższy wyrok: karę śmierci.

Na wykonanie wyroku śmierci czekał zamknięty w poznańskim więzieniu przy ulicy Młyńskiej. Najgorsze chwile więzień przeżywał w czasie, gdy inni już dawno spali. Nazywa je nocnymi "wizytami śmierci". Żaden ze skazanych na śmierć wówczas nie spał. Nasłuchiwali. To właśnie wówczas kroki oprawców idących po ofiarę odbijały się w korytarzu głośnym echem. A potem następował hałas kluczy i dźwięk otwieranej którejś z cel. Gdy przychodził poranek okazywało się, że któregoś z nich już nie ma.

To wówczas na bardzo krótko, ze względu na brak miejsc w celach albo pomyłkę, wrzucono go do celi, w której trzymano gauleitera Reichsgau Warthenland, SS --Obergruppenführera Arthura Karla Greisera.

Pan Marek mówi, że go nie poznał, myśląc, że to jeden z kilku Niemców, o których słyszał, że służą UB-owcom do brudnej roboty. Długa noc, a może inne względy spowodowały, że zaczęli rozmawiać. Niemiec przedstawił się.

- Nie wiem, dlaczego, ale nie czułem do niego nienawiści, choć bardzo chciałem. Miałem przed sobą człowieka, który wiedział, że zostanie zabity. Wymieniliśmy opinie neutralne. A po tym jakoś tak wyszło, że przedstawił się. Ja też. Bardzo mnie zaskoczył, gdy mówił chyba z szacunkiem o polskim ruchu oporu, którego nie mogli zdławić. Padło nawet zdanie, że gdyby Niemcy mieli w nas, Polakach, sojuszników, to sowieci nigdy by nie zwyciężyli. Spytałem go, czy żałuje tego, co robił. Powiedział, że nie, że wierzył, że robi dobrze dla swojej ojczyzny.

Ktoś w więzieniu chyba zorientował się, z kim posadzono pana Marka, bo szybko go z celi Greisera zabrano. Pamięta doskonale noc, gdy gauleitera wyprowadzano z celi. Później dowiedział się, że został publicznie powieszony.

Kolejne noce oczekiwania i wsłuchiwanie się w ponurą ciszę, czy nie przerwą jej kroki zbliżających się egzekutorów.
- Gdy przyszedł grudzień wspomina - nadeszło też przemożne pragnienie, choć jeszcze jeden raz przełamania się opłatkiem wigilijnym z mamą i Zbyszkiem. Ojciec już nie żył, a Edmund, najstarszy brat, zginął na wojnie.

Mama, prawie siedemdziesięcioletnia kobieta, pozostała w domu sama. Wszystkich straciła. I wówczas, w tej samotności czekania na śmierć, odczułem fizyczną bliskość Boga. Myślę, że to odczucie dane jest ludziom tylko w tak ekstremalnych warunkach.

18 grudnia 1946 r. został przeniesiony do Wronek. W rok później, 5 marca, po wejściu w życie amnestii z 22 lutego 1947 r., zamieniono mu karę śmierci na 10 lat więzienia i utratę praw publicznych oraz honorowych na lat pięć.

Pierwszym przesłuchującym pana Marka po aresztowaniu był śledczy, porucznik Cichy. Na na filmach śledztwa toczą się szybko, a występujące postacie są czarne albo białe. Zdaniem pana Marka w życiu jest więcej szarości i odcieni tego, co polityczna literatura nazywa złem i dobrem.

- Podczas wielu godzin przesłuchań, które daleko odbiegały od tego, czego się spodziewałem, wyszło na jaw, że obaj znamy Emilię Cichy i księdza z Cleveland, Wojciecha Cichego. Okazało się, że ta dwójka była kuzynami jego ojca i jednocześnie kuzynostwem mojej mamy. Na początku myślałem, że podpuszcza mnie. Nie ufałem mu, ale coś mi w środku mówiło, że to nie jest spreparowana historyjka na użytek śledztwa. Namawiał mnie, bym przyrzekł współpracę, to wyciągnie mnie i brata. Odmówiłem. Wkrótce zmieniono go na innego. Nowy, podporucznik UB Jerzy Ledzian, okazał się moim kolegą za szkoły. Obaj zachowywali się bardzo przyzwoicie i w niczym nie przypominali następnych śledczych, tępych bandytów, neandertalczyków w mundurach, których jedynymi argumentami były wrzask i bicie.

Zbąszyń to mała miejscowość i mieszkańcy szybko dowiedzieli się, kto przyczynił się do wystawienia rodzinie Żołnierkiewiczów bardzo negatywnej opinii, a w konsekwencji pośrednio przyczynił się do wydania wyroku śmierci na Marka Żołnierkiewicza.

- Prócz PSL, działały tu też dwie prosowieckie partie, PPS i PPR. Obaj miejscowi przywódcy, Piwecki, były kolejarz, i Twardosz, były robotnik, z ludzi nic nie posiadających, szybko dorobili się dobrze prosperujących knajp - mówi pan Zbyszek, brat Marka. - Kiedy spotykali się na ulicy, jeden lub drugi przechodził na drugą stronę i obaj, stojąc przy krawężnikach, wrzeszczeli na siebie, wyzywając się od byłych konfidentów gestapo. Pepeerowiec Targosz pracował przed wojną u naszego ojca, Witolda Żołnierkiewicza, który prowadził miejską gazownię. Miał u ojca jak najgorszą opinię lenia i wyjątkowego bumelanta. Ojciec wielokrotnie groził mu zwolnieniem, ale ten zawsze brał go na litość i obietnicę poprawy. Później, już po wojnie, kiedy został szefem partii, odgrażał się, że zrobi porządek z rodziną tego wyzyskiwacza i ludowego krwiopijcy.

- Utrwaliła mi się z więzienia postać Jana Bartczaka, naczelnika więzienia we Wronkach - wspomina pan Marek. - Gdy nas przywieziono, a było to 18 grudnia, zima była w pełni. To z jego rozkazu system "uzdatniania" politycznych rozpoczynał się już przy wjeździe. Na placu apelowym rozstawiono nas co kilka metrów, a później rozkazano rozebrać się do naga. Szczegółowo przeszukano ubrania. U mnie znaleziono książeczkę do nabożeństwa.

- Co to jest ? - wyskoczył na mnie "z mordą" jeden z cywili. Później powiedziano mi, że to właśnie Bartczak. - Książeczka do... - nie pozwolił mi nawet dokończyć, wyzywając od "reakcjonistycznych świń", "bandytów" etc.

Jakby tego było mało, naczelnik kazał "zmiękczyć" więźniów. Nago w mrozie stali przez trzy i pół godziny, zsiniali z zimna, w postawie na baczność. Gdy wreszcie zmarzli również sami strażnicy, wydano rozkaz "rozgrzewki". Ustawili się w dwuszereg, przez który ledwie żyjący więźniowie musieliśmy przejść.
- Owa rozgrzewka polegała na okładaniu nas pasami - kręci głową na to wspomnienie. - Nie wiem, jak to przeżyłem.

Po tym pierwszym apelu pan Marek od razu trafił na 6 tygodni do izolatki za "niesubordynację". Zanim go zamknięto, przeszukano mu jamę ustną i odbyt.
- Bartczak to był typowy ich człowiek - mówi. - To na jego rozkaz strzelano do jednego z naszych kolegów, który psychicznie nie wytrzymał i załamał się nerwowo. Bartczaka przeniesiono później do Szczecina, gdzie w nagrodę mianowano bodajże wiceprzewodniczącym Rady Narodowej.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gp24.pl Głos Pomorza