Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pomorskie ślady pierwszego polskiego powietrznego zwycięzcy

Tomasz Chudzyński
Tomasz Chudzyński
Władysław Gnyś - pilot, autor pierwszego zestrzelenia niemieckiego samolotu bojowego w II wojnie światowej
Władysław Gnyś - pilot, autor pierwszego zestrzelenia niemieckiego samolotu bojowego w II wojnie światowej fot. archiwum rodzinne
Osiemdziesiąt cztery lata temu, 1 września 1939 roku spadły na ziemię pierwsze, niemieckie samoloty zestrzelone w II wojnie światowej. Zniszczył je Władysław Gnyś. - Jeszcze przed wojną stryj był traktowany jak bohater. Historia jego bojowego szlaku jest wciąż żywa w naszej rodzinie - mówi Zbigniew Gnyś z Nowego Dworu Gdańskiego, bratanek autora polskich, ale też alianckich tzw. „first kills”.

Władysław mówił o emocjach, o strachu. Najpierw o tym, który towarzyszył w czasie powietrznej walki za sterami myśliwca, potem o tym, który wielu polskim żołnierzom Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, kiedy po 1945 roku chcieli wracać do ojczyzny, w której rządzili wspierani przez Sowietów komuniści - tak spotkania ze swoim stryjem, Władysławem Gnysiem, autorem pierwszego zestrzelenia niemieckiego samolotu w czasie II wojny światowej wspomina Zbigniew Gnyś, mieszkaniec Nowego Dworu Gdańskiego.

First kills

1 września 1939 roku ppor. Władysław Gnyś poderwał swój myśliwiec, PZL P11c do lotu, tuż po świcie, z lotniska w Balicach, niedaleko Olkusza, na Podkarpaciu. Było już jasne, że Niemcy zaatakowali. Trwały już naloty niemieckiego lotnictwa.

- Zadaniem naszej 122 eskadry myśliwskiej była obrona powietrzna Krakowa. Dowiedzieliśmy się przez telefon, że wojska niemieckie przekroczyły polską granicę, a kapitan Medwecki, dowódca naszej eskadry, rozkazał mi lecieć razem z nim na patrol. Wdrapaliśmy się do naszych P-11 i pokołowaliśmy na start. Nagle, około 5 km na południe, na wysokości nie większej niż 300 metrów, pojawiło się kilka stukasów. Podczas gdy my nabieraliśmy powoli wysokości i prędkości, stukasy otworzyły ogień z karabinów maszynowych. Udało mi się uratować tylko dzięki rozpaczliwemu skrętowi. Z P-11 dowódcy eskadry buchnęły płomienie. Jedyną rzeczą, na którą mogłem się zdać, była zwrotność starego, poczciwego P-11 - wspominał Władysław Gnyś w pracy Janusza Piekałkiewicza „Wojna w powietrzu 1939-1945”.

Za sterami Ju-87, który zniszczył P-11 z kpt. Medweckim zasiadał por. Frank Neubert. Niemiecki pilot jest uznawany za autora pierwszego, powietrznego zwycięstwa w II wojnie światowej. To on, w swoim meldunku po akcji, a także w późniejszych wspomnieniach, opisywał „rozpaczliwy zwrot” maszyny ppor. Gnysia, jako „elegancki łuk”.

- Polski myśliwiec skręcił eleganckim łukiem w lewo, do góry i więcej go już nie widziałem - pisał Neubert.

Osamotniony po śmierci kpt. Medweckiego ppor. Władysław Gnyś kilka minut później, po urwaniu się stukasom, znalazł się w okolicach Olkusza. Dostrzegł wówczas dwa niemieckie bombowce, Do-17. Zaatakował.

- Zauważyłem, że strzelec do mnie strzela, ale po kilku seriach przestał a lewy silnik zaczął lekko dymić. Wyrwałem w górę. Samoloty niemieckie zaczęły schodzić w dół. Zaatakowałem powtórnie. Oddałem kilka długich i dobrych, jak mi się wydawało, serii i zszedłem w dół - relacjonował po latach.

Na ziemię spadły dwie niemieckie maszyny. Obie zaliczono na konto ppor. Władysława Gnysia. Jego zwycięstwa stały się pierwszymi strąceniami niemieckich samolotów w czasie II wojny światowej, a tym samym, pierwszymi alianckimi w czasie tego konfliktu.

Lot pod mostem

Zbigniew Gnyś, emerytowany dziś nauczyciel wychowania fizycznego z Nowego Dworu Gdańskiego, z pamięci recytuje losy swojej rodziny. Gnysiowie pochodzą z Sarnowa, niedaleko Czarnolasu na Kielecczyźnie. W międzywojniu, wraz Władkiem, który urodził się w 1910 roku, oraz siedem lat młodszym Antonim (ojcem Zbigniewa), oraz ich czterema siostrami, przenieśli się pod Toruń. Stworzyli dobrze prosperujące gospodarstwo rolne.

W 1931 roku Władysław Gnyś rozpoczął służbę w siłach powietrznych. Pilotażu uczył się w ośrodku szkoleniowym w Grudziądzu. Po ukończeniu kursu, w stopniu kaprala, został przydzielony do 142 Brygady Myśliwskiej 4 Pułku Lotniczego w Toruniu.

Tam wychodziła z niego „ułańska fantazja” - cecha dość częsta u pilotów myśliwskich, przypisywana zwłaszcza tym, latającym pod znakiem biało-czerwonej szachownicy.

- Stryj Władysław wsławił się tym, że przeleciał samolotem pod jednym z toruńskich mostów - mówi Zbigniew Gnyś. - Babcia powtarzała mi też powszechnie znaną we wsi opowieść, jak to stryj w czasie treningowych lotów przelatywał nisko nad gospodarstwem rodziców kiwając skrzydłami - opowiada Zbigniew Gnyś.

- Było wiele opowieści o jego szarmanckim stylu bycia, umiejętnościach tanecznych, o jego zachowaniach przypominających filmowego amanta - tak z kolei Władysława wspomina Anna Gnyś, córka Zbigniewa. - To był człowiek „z krwi i kości” natomiast wiele z opowieści o stryju to po prostu fragmenty z hollywoodzkiego filmu. Jego historia wciąż jest bardzo mocno obecna w naszej rodzinie.

Zbigniew Gnyś ma w swojej biblioteczce książki, opracowania, fotografie, nagrania poświęcone swojemu stryjowi.

- Władysław był w naszej rodzinie uważany za bohatera już przed wojną. Ktoś, kto zostaje pilotem myśliwskim, jest dumą swoich rodziców, braci, sióstr, najbliższych. We wsi, kiedy przyjeżdżał na przepustkę, było prawdziwe święto - mówi Zbigniew Gnyś.

W drugiej połowie lat 30 XX wieku kariera wojskowego pilota myśliwskiego Władysława Gnysia trwała w najlepsze. Najpierw był Dęblin i słynna Szkoła Orląt gdzie służył w charakterze instruktora. Potem Bydgoszcz, gdzie ukończył podchorążówkę. Następnie uzyskał promocję na podporucznika i przydział do 121 Eskadry Myśliwskiej w Krakowie. Był rok 1939, czerwiec. Zbliżała się wojna, ciężki okres tuż po niej, a dla rodziny czas wieloletniej rozłąki.

Nad Francją, Anglią i znów Francją

Wojenne losy Władysława Gnysia są podobne do losów wielu innych polskich pilotów, którzy we wrześniu 1939 roku walczyli w Niemcami. Po klęsce wrześniowej było internowanie w Rumunii, a następnie związany z nadziejami na zemstę na wrogu, pobyt we Francji. Polacy szkolili się na francuskich typach maszyn, Władysław Gnyś także. I doczekali się walki. M.in. 25 maja 1940 r. klucz trzech, polskich MS 406, z Gnysiem w składzie, stoczył samotnie bój z 14 Messerschmittami. W sumie, po walkach na francuskim niebie, zaliczono mu po 1/3 zwycięstwa w trzech powietrznych starciach.

Gdy Francja upadła, przez Afrykę, przedostał się do Wielkiej Brytanii. Walczył w barwach 302 Dywizjonu (Poznańskiego) w Bitwie o Anglię oraz późniejszych starciach z Niemcami, zasiadając za sterami słynnych typów myśliwców - Hurricane i Spitfire. W sierpniu 1944 r. dostał swój własny dywizjon - 317 (Wileński). Dwa dni po objęciu dowództwa, został strącony w czasie misji nad Rouen we Francji. Mimo odniesionych ran uciekł z niewoli niemieckiej, dzięki francuskiemu ruchowi oporu. To była akcja w iście filmowym stylu.

- W czasie rekonwalescencji w angielskim szpitalu poznał swoją przyszłą żonę, Barbarę. Zakochali się w sobie - mówi Zbigniew Gnyś. - Stryj po wojnie wyjechał z Wielkiej Brytanii do Kanady, wraz z Barbarą. Za sterami samolotu nie zasiadł już nigdy.

Staropolskie słowa

Zbigniew Gnyś spotkał się ze swoim stryjem czterokrotnie - były pilot odwiedzał Nowy Dwór Gdański.

- Bracia, mój ojciec i Władysław, spotkali się pierwszy raz po wojnie dopiero w roku 1965. Gdy weszli do domu, usłyszałem go po raz pierwszy i byłem bardzo zaskoczony jego polszczyzną. Mówił całkowicie bez akcentu angielskiego, jedynie niektóre słowa, których używał, brzmiały dość „staropolsku”, używał ich w latach 20, 30 i tak zapamiętał. Byłem oczarowany jego polskością. 26 lat był na obczyźnie, a języka nie kaleczył - wspomina Zbigniew Gnyś.

W tamtym czasie, w PRL, wiedza o pierwszym, powietrznym zwycięstwie Władysława Gnysia w walce z niemieckimi samolotami nie była powszechna. O tym, że posłał on 1 września 1939 roku na ziemię dwa Dorniery, nie wiedzieli jego najbliżsi, którzy żyli w Polsce.

- Wiedziałem, że brat mojego ojca był pilotem, że walczył na wojnie, no i że mieszka w Kanadzie. To było wszystko. Zresztą, nie były to czasy, gdy rozmowy o żołnierzach przedwojennej Rzeczpospolitej należały do właściwych, a zwłaszcza o tych, którzy bili się na Zachodzie - mówi Zbigniew Gnyś. Ta ostatnia kwestia wróciła zresztą w czasie jednej z rozmów Antoniego i Władysława w czasie jego wizyty w 1965 r., w małym domu w Nowym Dworze Gdańskim.

- Mój ojciec pytał Władysława, dlaczego przyjechał do Polski tak długo po zakończeniu wojny, dlaczego zwlekał z przyjazdem. Stryj opowiedział o obawach, które miał każdy żołnierz Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Oni wiedzieli, jak bezwzględni byli ci, którzy objęli władzę w Polsce. Znali tragiczne losy tych, którzy zdecydowali się wówczas wrócić do kraju, gdy byli prześladowani, aresztowani, oskarżani w fikcyjnych procesach o zdradę. Dlatego stryj, mimo że w Kanadzie musiał zaczynać od zera, zdecydował się na emigrację - opowiada nowodworzanin.

Zbigniew Gnyś, w czasie pierwszego spotkania z Władysławem, miał 17 lat. Dla każdego chłopaka w tym wieku opowieści wojennego weterana, zwłaszcza pilota myśliwskiego, są czymś ekscytującym. To właśnie wtedy rodzina mieszkająca w Polsce dowiedziała się, o powietrznych akcjach Władysława, w tym zwycięstwach z 1 września, które zostały oficjalnie uznane, za pierwsze zestrzelenia niemieckich maszyn w II wojnie światowej.

- Gdy mówił o walce za sterami myśliwca towarzyszyły mu emocje. Mówił też o strachu. Podkreślał, że jeśli ktoś twierdził wsiadając do bojowego samolotu, że się nie boi, to albo kłamie, albo jest kompletnie głupi. Władysław mówił mi, że niemal przed każdą misją towarzyszyło mu przekonanie, że może z niej nie wrócić - wspomina Zbigniew Gnyś.

Kurtka i płyta

Władysław Gnyś (w Kanadzie używał zdrobnienia Władek) wracał do Polski jeszcze w 1976 r., 1996 i 1998 r. W czasie dwóch ostatnich wizyt był już honorowany jako pierwszy polski i jednocześnie aliancki, zwycięzca powietrzny w czasie II wojny światowej.

- Brał udział w uroczystościach, spotykał się z weteranami, dyplomatami, 40 minut rozmowy poświęcił mu w czasie jednego ze spotkań ówczesny prezydent, Aleksander Kwaśniewski. Ale za każdym razem, kiedy był w Polsce, odwiedzał nas w Nowym Dworze Gdańskim. W 1976 roku przyjechała z nim jego żona, Basia (Barbara Simmons-Gnyś -red). Oni byli dla siebie stworzeni, mieli podobne charaktery - oboje bardzo pogodni i otwarci. Basia, kiedy mnie zobaczyła, uściskała mnie serdecznie. Choć widzieliśmy się pierwszy raz, to czułem, jakbyśmy się znali lata - wspomina Zbigniew Gnyś.

Na rok przed śmiercią w 2000 r. Władysław Gnyś został awansowany do stopnia pułkownika. Jego nazwiskiem nazwana została ulica, przy której mieści się krakowskie Muzeum Lotnictwa Polskiego, podobnie jak szkoła w Żuradzie, miejscowości, gdzie 1 września spadły niemieckie bombowce. W pierwszym tygodniu września w Muzeum Sił Powietrznych w Dęblinie odbędzie się premiera nowego filmu dokumentalnego poświęconego pilotowi.

Pomorska, powojenna historia Władysława Gnysia pozostawiła kilka innych akcentów, w tym pielęgnowane wciąż relacje z dziećmi Władka przez nowodworską część rodziny. Jeden z jego synów, Stefan (Zbigniew Gnyś twierdzi, że to ten z jego kanadyjskich kuzynów ma najbardziej „polską krew”) jest autorem książkowej, ilustrowanej monografii poświęconej historii swojego ojca. Wcześniej wspomnienia związane z Władkiem spisała Barbara Simmons-Gnyś (obie książki w oryginalnych tytułach angielskich zawierają słowa „first kills” - w tłumaczeniu pierwsze zwycięstwa). Zbigniew Gnyś ma je wszystkie w swojej biblioteczce.
- W 1965 roku, odwiedziliśmy ze stryjem Gdańsk, Gdynię, Sopot. Byłem wówczas kimś w rodzaju jego przewodnika. Byłem też na lotnisku w Warszawie, gdy odlatywał do Kanady. Kiedy się żegnaliśmy, zapytał mnie, jaką płytę chciałbym mieć w swojej kolekcji. Wiedział, że lubię muzykę rockową. Niemal bez zastanowienia powiedziałem, że jako wielki fan The Beatles chciałbym mieć longplay „Sgt. Pepper Lonely Hearts Club Band”, płytę wówczas całkowicie niedostępną w Polsce. Po dwóch miesiącach, ku mojemu zaskoczeniu, dostałem przesyłkę z Kanady. Była w niej płyta oraz wspaniała kurtka ze skóry renifera. Kurtkę nosiłem wiele lat, dopóki się nie zniszczyła. Płyty Beatlesów słuchałem non stop, zaliczyła mnóstwo prywatek, aż w końcu mi zginęła, czego długo nie mogłem odżałować.

Dr Krzysztof Mroczkowski z Muzeum Lotnictwa Polskiego w Krakowie wspominał w artykule pt. „Elegancki skręt w lewo” swoje spotkanie, z sędziwym już Władysławem Gnysiem. - Nie był asem, ale historia go zapamiętała - pisał dr Mroczkowski.
Opisuje, jaką radość sprawił mu widok myśliwca PZL P11 c, znajdującego się w kolekcji muzealnej. Zachowało się zresztą jedno ze zdjęć, które utrwaliło Władysława Gnysia, po latach, w kabinie „jedenastki”. Pilot szeroko uśmiecha się z kokpitu myśliwca. I wygląda na nim rzeczywiście, jak pełen elegancji, hollywoodzki aktor.

Jesteśmy na Google News. Dołącz do nas i śledź "Dziennik Bałtycki" codziennie. Obserwuj dziennikbaltycki.pl!

od 7 lat
Wideo

Konto Amazon zagrożone? Pismak przeciwko oszustom

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Pomorskie ślady pierwszego polskiego powietrznego zwycięzcy - Dziennik Bałtycki

Wróć na gp24.pl Głos Pomorza