Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Premiera książki ze wspomnieniami z powojennego Słupska już jutro - przeczytaj fragment już dzisiaj

Zbigniew Marecki
Okładka książki
Okładka książki
Słupski Uniwersytet Trzeciego Wieku zaprezentuje jutro książkę wspomnieniową o pierwszych latach w powojennym Słupsku. Książka nosi tytuł "Mój nowy dom". Jest zbiorem wspomnień uczestników konkursu zorganizowanego przez Słupski Uniwersytet Trzeciego Wieku

Jutro o godz.12 w bibliotece przy ul. Braci Gierymskich 1 odbędzie się jej oficjalna prezentacja tej książki.

Konkurs dotyczył prac wspomnieniowych związanych z okresem, kiedy po II wojnie światowej ludność polska osiedlała się w Słupsku i regionie słupskim. Na apel organizatorów wpłynęło 18 prac.

W zbiorze znajdziemy m.in. wspomnienia Ireny Naharnowicz, reemigrantka z Australii, która zdobyła pierwsze miejsce w konkursie "Mój nowy dom".W swojej opowieści przedstawiła doświadczenie małej dziewczynki, która na własne oczy widziała, jak dzieci przejmowały postawy dorosłych i na podwórku w kamienicy na swój sposób na nowo rozdzielały rolę zwycięzców i pokonanych.

- Jestem zbudowana tekstami, które weszły w skład zbioru - mówi Marianna Borawska, szefowa konkursowego jury . - One pokazują różne, ludzkie oblicza tego okresu w naszym mieście i regionie. Widać w nich trudne procesy wytwarzania się się form współistnienia ludzi z różnych nacji, środowisk i regionów. Autorzy wspomnień barwnie pokazują tworzenie się zrębów społeczeństwa obywatelskiego.

Dramatyczne opisy przeplatają się z humorem i dowcipem. To jest żywa historia nie tylko dla wnuków, ale i dzieci osób, które zdecydowały się na zaprezentowanie swoich doświadczeń.

Będzie można także przeczytać pracę Izabelli Łapkiewicz, która z dramatyzmem i humorem jednocześnie opisała, jak koza- jedna karmicielka rodziny poszła szukać karmy wśród wieńców składanych podczas oficjalnej uroczystości przed pomnikiem na placu przed słupskim ratuszem.
Natomiast Jadwiga Ptak oszczędnie, ale bardzo dramatycznie opisała zdarzenia, które miały miejsce, gdy jako mała dziewczynka chciała dać paczkę papierosów prześladowanemu ojcu, gdy zamykano go w więzieniu.

Jednocześnie potrafiła jednak oddać radość z tego, że po wojnie znowu odbudowuje się normalne życie.

W książce jednak wspomnienia będą opatrzone tylko pseudonimami, bo ich autorzy woleli zachować anonimowość. Za to słowo wstępne napisała pisarka Jolanta Nitkowska-Węglarz, który z czytelnikami podzieli się swoimi wspomnieniami.

Książkę przygotowano w słupskim wydawnictwie Boxpol. Wydano ją w nakładzie 300 egzemplarzy. - Dlatego na razie będzie ją można tylko wypożyczać w słupskich bibliotekach. Jeśli zdobędziemy dodatkowe fundusze, to przygotujemy drugie wydanie, bo zainteresowanie wspomnieniami jest duże - mówi Urszula Wyrwa, szefowa Słupskiego Uniwersytetu Trzeciego Wieku .

Opowieść Zuli

Do Słupska przyjechałyśmy 20 kwietnia 1946 roku. Ponad dwa tygodnie trwała podróż z Syberii,
nieludzkiej krainy, gdzie się urodziłam i gdzie spędziłam pierwsze najtrudniejsze chwile mojego
życia.
Przyjechałam z Mamą i Babcią. Tato już nie żył . Był czołgistą i zginął na wojnie. Mama znalazła się na Syberii przypadkowo. Była w ciąży i pojechała do Orzyszek, do swojej siostry, która wraz z mę-żem i 4-letnią córeczką miała tam majątek ziemski. Jej mąż był w partyzantce , więc kwalifikowa- li się do wywózki na Syberię. W 1940 roku wywieziono całą rodzinę.
Do Słupska przyjechała Mama celowo, bo tu mieszkał jej starszy brat ze swoją rodzina. Chciała mieć w nim jakieś oparcie, bo nie miałyśmy nic, co by nam pomogło w życiu.
Wujek mieszkał w przy ulicy Wrocławskiej w niewielkim domku , w którym właśnie zwolniły się trzy pokoje z kuchnią na parterze, mieściła się tam również restauracja.
Dom ten należał do stolarza, który w pomieszczeniach gospodarskich trzymał maszyny stolarskie, deski i trociny. W jednym z pomieszczeń mieszkała Niemka z niepełnosprawnym synem, która mia-
ła już wyjechać do Niemiec i od której Mama kupiła łóżka i jakieś najpotrzebniej rzeczy.
Rozpoczął nowy etap w naszym życiu. Początki były bardzo trudne, ale po sześciu latach spędzo-nych w tragicznych syberyjskich warunkach , kiedy nieraz jedynym posiłkiem były obierki wyrzuco-ne na śmietnik przez Kirgizów - nic już nie było takie złe, jak tam.
Mama znalazła pracę w Domu Matki i Dziecka przy ulicy Lelewela. Do pracy miała daleko i musia-
ła do niej chodzić pieszo, co było bardzo niebezpieczne szczególnie wieczorem, gdy szła na nocną zmianę. Ruiny spalonych domów w śródmieściu i pijani radzieccy żołnierze - to wszystko budziło strach i obawy.
Na początku ulicy Wrocławskiej były zburzone kamienice, do których nie było wolno nam dzieciom się zbliżać, ale wiadomo, zakazany owoc smakuje najlepiej. Jak tylko była okazja ja z moimi ku-zynami penetrowaliśmy to gruzowisko. Pewnego razu mój 11-letni kuzyn znalazł tam pistolet i przy-niósł go do domu ku przerażeniu mojej Cioci. Posterunek milicji mieścił się w prawdzie niedaleko, bo przy ówczesnej ulicy gen. Pankowa, ale Ciocia obawiała się, że jej nie uwierzą i będzie musiała się tłumaczyć i że mogą ją osądzić. W domu odbyła się narada w tej sprawie bowiem Ciocia miała znajomą, która gotowała obiady dla milicjantów, wśród których był narzeczony jej córki. Poradzi-
ła ona Cioci, aby dała jej pistolet, a ona odda go milicji. Okazało się, że pistoletu nie oddała, a wy-
korzystała go do straszenia narzeczonego córki, że go zastrzeli jeśli nie się z jej córką nie ożeni, bo
chciał ją zostawić dla innej panny. W rezultacie nikt się nie pytał skąd ma ten pistolet, a za napaść na
funkcjonariusza milicji dostała wyrok 8 lat więzienia.
Inne "polityczne" wydarzenie było związane z naszą kozą, naszym pupilem. Pewnego razu koza zniknęła. Ciocia kazała więc swojej córce odszukać kozę. Miałyśmy wtedy po 8 lat i do pomocy w
szukaniu kozy zwołaliśmy wszystkie swoje koleżanki, ale nigdzie jej nie było. Tymczasem nadszedł
brat jednej z naszych koleżanek i jak się dowiedział o naszym zmartwieniu zaczął się śmiać. Okaza-
ło się, że nasza koza zawędrowała aż na Plac Zwycięstwa , gdzie obgryzała kwiaty ze świeżo złożo-
nych wiązanek pod pomnikiem z "czerwoną gwiazdą". Koza wróciła do domu sama . Nie przypro-
wadziłyśmy ją do domu, bo bałyśmy się, że zostaniemy zamknięte w więzieniu za "znieważenie" pomnika.
Bardzo ciekawe były wyprawy z Babcią na Stary Rynek. Na środku rynku stał pomnik, a wokół były stoły zbite z desek i można było kupić tam wszystko. Taki pchli targ. Mnie fascynowały zabawki, a
szczególnie taka piękna, duża lalka co zamykała oczy i zginała ręce. W porównaniu z moimi lalkami, które moja Babcia szyła mi z różnych gałganów był to ósmy cud świata.
Moja Babcia nie była młoda i nie nadawała się już do żadnej pracy, a że przed wojną miała restau-rację i była świetną kucharką postanowiła handlować cukierkami i lodami własnego wyrobu. Cukier-
ki były w smaku podobne do krówek. Masę na cukierki Babcia wylewała na blachę i kroiła w kostki, a lody były kręcone przez godzinę w formie obłożonej lodem, z której później wyjmowała je łyżką
i kładła na wafle. Jej wyroby znikały w ciągu godziny, a zarobione pieniądze pozwalały na zakup no-wych surowców i na przeżycie.
W 1947 roku poszłam do szkoły przy ulicy Deotymy. Uczyła mnie pani B. Ojakowa cudowny pe-
dagog , jest w mojej pamięci do dnia dzisiejszego.
Rosłam wraz z moim miastem. Zmieniało się tak, jak ja. Znikały ruiny, gruzy, zaczęły kursować tramwaje, a wieczorem zapalano lampy gazowe.
Miasto się zaludniało. Przyjechał również mój Dziadek z kresów i wielu innych znajomych mojej
rodziny z Oszmiany. Chodziliśmy na spacery po mieście. Najbardziej lubiłam chodzić do centrum
na Aleję Sienkiewicza z pięknymi kamienicami, otoczonymi estetycznymi płotami, za którymi rosły
magnolie, róże i była czynna fontanna.
Pewnego dnia, po lekcjach, postanowiłam zwiedzić miasto sama , ale za to tramwajem. Nie miałam pieniędzy na bilet, ale jazda kusiła mnie bardzo , więc wślizgnęłam się między wsiadającymi i zaję-
łam miejsce przy oknie, siedziałam cichutko. Na końcowym przystanku wszyscy wysiedli i nie bar- dzo wiedziałam, co ze sobą zrobić. Podeszła do mnie bileterka i pyta, czemu nie wysiadasz ? Z kim
przyjechałaś? A może się zgubiłaś? Ja w płacz i mówię , że u nas w Czkałowie nie było tramwajów,
a tylko mróz i śnieg i jeszcze bardziej się rozpłakałam , bo przypomniałam sobie, że nie wolno mi
nikomu mówić, że byłyśmy na zesłaniu, na Syberii . Ale o dziwo, kobieta ta też miała łzy w oczach ,
posadziła mnie koło siebie i powiedziała mi potem, gdzie mam wysiąść.
Tramwaje zlikwidowano 1959 roku . Ulice były wąskie, przybywało samochodów, a miasto rozras-
tało się w szybkim tempie. Zniknęły gruzy. Zaczęto również wyburzać budynki stanowiące prze-szkodę w przystosowaniu miasta do zwiększającego się ruchu komunikacyjnego. Szkoda jednak takich budynków , jak Stary Teatr, Dom Kolejarza, czy Stara Poczta. Budynki te miały swój urok. W
Starym Teatrze była swoista atmosfera , jakby z dawnych czasów - najbardziej podobały mi się bal-
kony. W teatrze odbywały się nie tylko spektakle teatralne, ale również uroczystości i imprezy roz-
rywkowe , jak bale sylwestrowe.
Dom Kolejarza tętnił wówczas pełnym życiem. Były tam różne kółka zainteresowań dla młodzieży,
ćwiczyły tam młodzieżowe zespoły muzyczne i odbywały się bale sylwestrowe. Bawili się starzy i
młodzi.
Dobrze pamiętam czyny społeczne.
Już w szkole były przymusowe wyjazdy na wykopki lub sadzenie lasu. To była niezła frajda; po pierwsze dzień wolny od nauki, po drugie świetna zabawa na wolnym powietrzu .
Dzisiaj nasza młodzież tylko raz w roku zbiera śmieci po niefrasobliwych mieszkańcach.
Kolejny etap w rozwoju miasta to budowa o siedli. Bloki stawiano jeden po drugim, a mieszkania, ciasne i często z kuchniami bez okien. Chodziło o to, żeby w nich upchnąć jak najwięcej rodzin tym bardziej, że do miasta napływało dużo wykształconej młodzieży mieszkającej na wsiach.
Wybudowano także tzw. wieżowce, 12-piętrowe budynki, niektóre z nich wskutek pewnych niedo-
ciągnięć i błędów budowlanych przezwano "zemstą Koszalina" , jako że władze wojewódzkie i znaj-
znajdowały się wtedy w Koszalinie.
W 1963 roku wyszłam za mąż. Mieszkaliśmy wówczas przy ulicy Żeromskiego, w jedynym bloku gdzie ubikacja była na klatce schodowej dla trzech rodzin. Mieszkanie było szczytowe, wilgotne i zimne.
Na parterze mieszkała rodzina Romów. W każdy piątek zbierali się, ładowali do samochodu bagaże, sprzęt muzyczny i jechali, prawdopodobnie do NRD, muzykować. Żyli dostatnio . Ich córka Saman-
ta i jej mąż występowali często w telewizji z zespołem Roma. Romowie byli w Słupsku od wyzwole-nia . Teraz , gdy idę ulicą Wojska Polskiego brakuje mi ich widoku; wyjechali, tak jak niektórzy słupszczanie za granicę, szukać lepszego życia.
Pamiętam jedno zdarzenie , które przytrafiło się mojej starszej córce. Nigdy nie wierzyła we wróżby, a zwłaszcza cygańskie, ale pewnego razu, gdy była już mężatką, dała się skusić na wróżby obcej
Cygance spoza Słupska. Mówiła jej - jesteś w ciąży choć o tym jeszcze nie wiesz - połóż mi na rękę
pierścionek, on zniknie, ale jak dojdziesz do domu będziesz go miała z powrotem na palcu i tylko ni-
komu o tym nie mów. Córka przyszła do mnie do pracy i opowiedziała o tym zdarzeniu. Kazałam jej zgłosić to na milicji, ale po Cygance nie było śladu.
Po paru tygodniach Cyganka znów pojawiła się w bramie domu. Córka powiadomiła milicję - Cygan-
kę zabrano, pierścionek wrócił do właścicielki, a wróżba się spełniła: za osiem miesięcy córka
urodziła synka, mojego wnuka.
Wspomniałam już o czynach społecznych. Jednym z nich był czyn pierwszomajowy. Pracowałam wtedy w WPHW i plantowaliśmy teren wokół nowo wybudowanych domów na Zatorzu, brodząc po kostki w błocie. Na rozgrzewkę dano nam grochówkę z kiełbasą.
Wtedy nie myślałam, że to będzie moje miejsce na ziemi, bo do tej pory było nim śródmieście, gdzie znałam każdy zakamarek.
Teraz obie moje córki kupiły mieszkania na Zatorzu, a ja z mężem mieszkam tu już siedemnaście lat.
Tylko starszy syn mieszka ze swoją rodziną w Koszalinie.
Dzielnica Zatorze powstała, jak wiadomo, na terenach dawnych ogródków działkowych. Uchroniły się dwa drzewa owocowe - jabłonki. Ciekawostką jest to, że w pniu jednej z nich były dziury, przez
które można było wsadzić rękę na wylot. Kiedyś w tym dziurawym pniu dzieci rozpaliły ognisko, a
drzewo, na przekór wszystkiemu , na zakwitło na wiosnę i jesienią obficie wydało owoce.
Inną ciekawostką był pociąg, który w pierwszych powojennych latach przejeżdżał przez ulicę Prze- mysłową ,Wrocławską i Poznańską, dojeżdżał do składu opałowego oraz tartaku .Przez most na Słupi tory prowadziły do Dębnicy Kaszubskiej i dalej w kierunku Bytowa. Tego mostu na Słupi dzisiaj już nie ma; został rozebrany w latach 60. tak samo, jak wcześniej tory .
Koło nasypu torów był rów, w którym stała brudna woda i z tego powodu i ze względu na przejazd kolejowy nie wolno było nam tam chodzić, ale na nasypie zostały odkryte "skarby". Robiliśmy regu-
larne wyprawy po te "skarby" którymi były przez kogoś zakopane porcelanowe talerze , całe i dużo
potłuczonych, ale najważniejsze były dla mnie kolorowe szklane kulki. Jak się rozniosła wieść o tym
"skarbie", ktoś przez jedną noc rozkopał cały nasyp i nasze wyprawy się skończyły.
Nie jestem literatką , może te moje wspomnienia nie są istotne albo może są śmieszne, ale moje
życie jest związane z miejscem, w którym żyję. Jak już wspomniałam ,w Słupsku jest moje miejsce
na świecie - moje i moich dzieci i wnuków, które tu się urodziły i czują się świetnie.

Zula

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gp24.pl Głos Pomorza