Latem 2007 roku miało narodzić się pierwsze dziecko pani Agnieszki.
- Miałam termin porodu na 30 lipca. Po trzech dniach, w piątek poszłam do ginekologa w Kobylnicy. Dał mi skierowanie do szpitala, mówiąc, żebym pojechała tam w poniedziałek, jeśli nic nie będzie się działo - opowiada pani Agnieszka z Kończewa. - W niedzielę rano nie czułam ruchów. Wystraszyłam się. Mąż zawiózł mnie do szpitala w Ustce. Badania USG i wód wyszły dobrze.
Jednak wkrótce zaczął się horror pacjentki. W nocy pojawiły się skurcze. Ból nie do wytrzymania. Krwawienie.
- Nikt mi nie pomógł. Śmiali się ze mnie na boku, że panikuję, ale bardzo się bałam o dziecko i wołałam o pomoc - pani Agnieszka przywołuje złe wspomnienia. - Dopiero po dobie, w poniedziałek przed południem zrobiono cesarkę. Nie słyszałam płaczu dziecka. Nie pokazali mi synka. Lekarz powiedział, że jest w bardzo ciężkim stanie i nie wiadomo, czy przeżyje.
Serce małego Wojtusia zabiło dopiero po 40 minutach reanimacji. Noworodek był pokryty zieloną mazią. Rozkładająca się pępowina i wody też miały taki kolor. Wieczorem dziecko trafiło do kliniki w Gdańsku.
- Rano 8 sierpnia dostałam telefon, że mój synek nie żyje - płacze matka. - Ani razu go nie widziałem. Nawet w trumience. Mąż nie chciał, żebym cierpiała. Rodzina mówiła: po co przytulać martwego? Zobaczyłam go tylko na zdjęciach, które zrobił mój brat.
Następnego dnia po śmierci dziecka wszczęto śledztwo w sprawie nieumyślnego spowodowania śmierci. Sprawę badali biegli z Poznania. Nie chcieli się odnieść do części zapisów KTG. Prokuratura powołała więc biegłych z Łodzi. Ich zdaniem, wskazania do przeprowadzenia cesarskiego cięcia istniały znacznie wcześniej, niż je wykonano. Być może noworodek by przeżył. Jednak nie ma związku przyczynowo-skutkowego między nieprawidłowym zachowaniem lekarzy a śmiercią dziecka. Doszło jedynie do narażenia syna Agnieszki Kaczkowskiej na utratę życia.
W oparciu o opinię prokuratura umorzyła śledztwo. Z artykułu dotyczącego spowodowania śmierci - bo nie było przestępstwa. Z artykułu dotyczącego narażenia życia - bo było, ale się przedawniło. Jakim cudem? Najwyższa kara za narażenie życia to trzy lata więzienia. Takie przestępstwa przedawniają się po pięciu latach. W tym przypadku 6 sierpnia 2012 r.
- Można wyrazić smutek, że w Polsce tyle czasu trwa uzyskanie opinii. W tej sytuacji zostali powołani właściwi biegli i we właściwym czasie - mówi Dariusz Iwanowicz, słupski prokurator rejonowy. - Na biegłych można nakładać kary porządkowe. Jednak chodzi o to, by opinia powstała w komfortowych warunkach i we właściwym czasie. A jeśli biegły odmawia? Konia można przyprowadzić do wodopoju, ale nie można go zmusić, żeby się napił - podsumowuje.
Tomasz Konefka w 2007 roku był ordynatorem oddziału w Ustce.
- Nie bardzo pamiętam tę sprawę i nie umiem połączyć jej ze swoją osobą - jednak w czasie rozmowy doktor przypomina sobie, że później pacjentka urodziła na oddziale drugie dziecko.
- Dzieci umierają i będą umierać. Nieszczęścia się zdarzają w tym zawodzie. Jeśli biegli tak orzekli, to sprawa jest zamknięta - uznaje położnik.
Jednak nie dla pani Agnieszki.
- Złożyłam zażalenie na umorzenie. Myślę, że prokuratura wybiórczo oceniła opinię biegłych, a oni nie dali jasnych odpowiedzi na pytania o zaniedbania personelu szpitala. Nie stwierdzili nawet, co było przyczyną śmierci - wylicza pokrzywdzona. - Wyszło na to, że lekarze nie spowodowali śmierci, lecz tylko narazili na nią moje dziecko. W uzasadnieniu umorzenia nawet nie jest napisane, kto konkretnie. Mam żal, że śledztwo trwało tak długo, aż do przedawnienia.
Sąd rozstrzygnie, czy umorzenie spowodowania śmierci było słuszne.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?