Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Uciekli kutrem z Kołobrzegu do Szwecji

Piotr Polechoński
Szwecja, lato roku 1951 (tuż po udanej ucieczce z Kołobrzegu). N­a zdjęciu trzech z pięciu uciekinierów z Polski. Od lewej stoją: Tadeusz Szkodowski, nieznany męzczyzna, Mariusz Wróblewski i Mieczysław Nycz.
Szwecja, lato roku 1951 (tuż po udanej ucieczce z Kołobrzegu). N­a zdjęciu trzech z pięciu uciekinierów z Polski. Od lewej stoją: Tadeusz Szkodowski, nieznany męzczyzna, Mariusz Wróblewski i Mieczysław Nycz. Archiwum Grzegorza Wróblewskiego
62 lata temu porwali kuter i uciekli z Kołobrzegu do Szwecji. Tu zostawili wszystko, tam czekała na nich tylko wolność. Oto ich dramatyczna historia.

Bum, bum, bum - rozpaczliwe walenie w burtę kutra jako pierwszy usłyszał Józek. Włosy stanęły mu dęba. Wiedział, że ci dwaj, ukryci w zbiorniku na wodę zaraz się uduszą. Pobiegł do Mietka i wyszarpał go ze snu.

- Choć szybko, bo oni biją w zbiornik! - wysyczał przerażony.

Zdążyli. Tamci, ledwie żywi, chyłkiem zeskoczyli z kutra i przez dziurę w płocie opuścili port. Nikt ich nie zauważył, ubecy nie wyśledzili. Był początek maja 1951 rok roku. Kołobrzeg, zwłaszcza w nocy, przypominał bardziej martwe rumowisko niż miejsce, gdzie można natknąć się na żywych. ludzi. Dzień później zrezygnował tylko jeden. Trzech pozostałych pierwsza, nieudana próba nie załamała. Wiedzieli, że będą próbować dalej. Szwecja śniła im się każdej nocy.

Szczegóły tej niezwykłej, pełnej dramatycznych zwrotów akcji poznaliśmy dzięki Grzegorzowi Wróblewskiemu ze Szwecji. To syn Mariana Wróblewskiego, jednego z tej piątki i to właśnie on zebrał spisane relacje uciekinierów i się nimi z nami podzielił. Wszystko zaczęło się od rozmowy Mieczysława Nycza i Józefa Tchorka. Obaj mieli po dwadzieścia lat. Spotkali się w jednej z kołobrzeskich knajp. Nieufni, spięci, zdeterminowani. Wiedzieli, że ryzykują. Kolega od wódki mógł się okazać ubekiem lub zwykłą świnią, która doniesie gdzie trzeba.

- Ciekawe, co jest za horyzontem? - w pewnej chwili zapytał Józek. - Tam musi być inny ląd, inny świat, inne życie - szybko odpowiedział Mietek. Wymiana błyskawicznych spojrzeń.

- Może za morze...- cicho dodał Tchorek. - Daj nam Boże...- jak echo odezwał się Nycz.

Z ulgą podali sobie ręce. Będą uciekać razem. Obaj pracowali na kutrach w państwowej firmie rybackiej "Barka". Każdy na innym: Józek był szyprem na jednym, Mietek mechanikiem na drugim. Swoją drogę wolności szczegółowo opisał Nycz. Jak opowiada, wtedy w Kołobrzegu, wszyscy mieszkali ledwie kilka lat. Miasto tonęło w gruzach, a nowi, polscy mieszkańcy napływali ze wszystkich stron. On, Mietek Nycz, przywędrował z Małopolski.

Wraz ośmiorgiem rodzeństwa żył we wsi podobnej do setek innych. Któregoś dnia jego ojciec, kowal o twardych rękach, zamarzył o lepszym losie niż codzienna harówa w kuźni. Wyjechał do Kanady i pracował od świtu do nocy. Chciał jak najszybciej sprowadzić rodzinę. Tymczasem nadciągnęła wojna, a po niej komuniści. O ojcu na Zachodzie lepiej było nie wspominać (urwały się z nim wszelkie kontakty). Z Polski nikt już legalnie wyjechać nie mógł. Kanada jednak Mietka kusiła. Na razie upomniało się o niego Ludowe Wojsko Polskie. Trafił do Marynarki Wojennej. Tu nauczył się wiele o okrętowych maszynach, a któregoś dnia przepłynął w pobliżu szwedzkiej wyspy Oland.

- Wyszedłem wtedy na pokład, zobaczyłem obcy ląd i śniłem o wolności - napisał we wspomnieniach.

Zrozumiał, że tylko morze jest w stanie mu ją ofiarować. Gdy wyszedł z wojska przyjechał do Kołobrzegu. Wynajął mały pokój i czekał na okazję. Po kilku miesiącach pracy na kutrze "Walery" wiedział, że będzie o nią niezwykle trudno. Inni próbowali już uciekać kutrami do Szwecji i cały port był pod ścisłą kontrolę Urzędu Bezpieczeństwa. Administracja "Barki" naszpikowana była ubeckimi szpiclami, a przed wyjściem w morze każdy kuter był szczegółowo sprawdzany. Nikt z załogi nie mógł mieć ze sobą lepszego ubrania niż robocze. Podejrzane było też posiadanie wszelkich zdjęć, map, listów lub pieniędzy. Jednak Nycz dostrzegł cień nadziei. W zbiorniku na słodką wodę było dość miejsca, aby ukryło się w nim dwóch ludzi. Zdawał sobie sprawę, że aby ucieczka się powiodła, na kutrze musi być przewaga tych, co chcą uciec.

Znalezienie wspólników było niebezpieczne. Przełom lat 40. i 50. XX w. to początek stalinizmu w Polsce. Każdy był podejrzewany i każdy mógł trafić do więzienia za niewinny żart o Stalinie, a co dopiero, gdyby został przyłapany na planowaniu ucieczki. UB swoich ludzi miało wszędzie i złe wytypowanie tego, kto chciałby uciec, mogło zakończyć się fatalnie. Mietek i Józek mieli szczęście. Trafili na siebie. Józek był najstarszy i najtwardszy z nich. Prawdziwy lider. W cywilu był fryzjerem. Przystojny, cieszył się powodzeniem u dziewcząt.

Kłopot w tym, że bezpieki także (całą wojnę przesłużył w Armii Krajowej). Nieustannie przesłuchiwany bał się, że w końcu z kołobrzeskiej siedziby UB już nie wyjdzie. Miał dość. Gdy poznał Mietka zatrudnił się na jego kutrze. Szukali wspólników. Znaleźli Aleksandra Pikulę i Leona (nazwisko nie zapamiętali). Obaj pracowali na lądzie: ten pierwszy w warsztacie remontowym, drugi był inspektorem w porcie. W końcu postanowili: pryskają w pierwszych dniach maja. Przez dziurę w płocie Leon i Olek dostali się do portu, a potem na kuter. Tu Mietek Nycz schował ich we wcześniej przygotowanej skrytce. Potem on i Tchorek, wraz z resztą załogi, położyli się spać na kutrze. Mieli szczęście: gdy ukryci uciekinierzy zaczęli się dusić i walić w burtę, nikt oprócz nich tego nie usłyszał. Pierwsza próba skończyła się klęską. Stracili też Leona: powiedział, że za nic nie wejdzie już do cysterny.

- Tam pewna śmierć - kiwał głową. Obiecał im jednak, że nikomu nie piśnie o nich ani słowa. Słowa dotrzymał.

Nie zrezygnowali. Paradoksalnie ta nieudana próba zamiast zwątpienia dodała im sił. Zrobili pierwszy, najtrudniejszy krok. Udało też im się znaleźć dwóch innych gotowych na ucieczkę. Byli to Marian Wróblewski (ojciec Grzegorza Wróblewskiego) i Tadeusz Szkodowski. Wróblewski pracował jako urzędnik, Szkodowski naprawiał sieci w porcie. Ten pierwszy też miał 20 lat i dusił się strasznie w komunie. Marzył o wielkim świecie.

- Z drugiej strony ojciec wiedział, że jeżeli ucieknie, to rodziców oraz dwóch braci i siostry może już nigdy więcej nie zobaczyć. Wahał się przez długi czas - mówił nam Grzegorz Wróblewski.

Z kolei Tadeusz Szkodowski do Kołobrzegu przyjechał wraz matką również z Grudziądza. Dobrze znał niemiecki, co dla UB wydawało się bardzo podejrzane. Ubekom nie podobało zwłaszcza to, że pomagał niemieckim rybakom, których kilku po wojnie przez jakiś czas mieszkało w Kołobrzegu. Przesłuchania, kilkudniowy areszt, przesłuchania. W końcu Szkodowski musiał podjąć decyzję i ją podjął: ucieka.

Spiskowcom dopisało też szczęście: Tadeusza udało się zatrudnić na kutrze Mietka i Józka. Teraz na pokładzie było ich trzech. Jednak i druga próba się nie powiodła. Pomimo że ukryci w cysternie Marian i Olek powietrza mieli dość (tym razem Nycz nalał do niej znacznie mniej wody) to na pełne morze nie wypuścili ich żołnierze z Wojsk Ochrony Pogranicza. Do dziś nie jest jasne, dlaczego ich cofnęli, a później drobiazgowo przeszukali cały kuter (do zbiornika na wodę nikt nie zajrzał). Marian i Olek szczęśliwe dostali się na ląd, nikt - kto nie powinien - niczego nie zauważył.

Nieco podłamani czekali na nową sposobność. Tymczasem stało się coś, co mogło fatalnie zakończyć się dla całej piątki. W którąś sobotę, gdy pogoda nie pozwalała wyjść w morze, poszli do knajpy na wódkę. Po kilku kieliszkach Tadek zapomniał o ostrożności i zagadnął jednego ze szwedzkich marynarzy o to, jak żyje się w Szwecji. Dostrzegł to jeden z funkcjonariuszy UB, który podszedł do Szkodowskiego.

- Jutro o 9 rano jesteś u mnie w biurze - syknął mu do ucha. Ten natychmiast wytrzeźwiał i zdjęty strachem opowiedział to Tchorkowi. Bał się, że w trakcie przesłuchania zdradzi ich tajemnicę. Józek Tchorek zareagował błyskawicznie. Pchnął wszystkich na środek. - Panowie, śpiewamy - szepnął.

Po chwili niskim głosem zaintonował rosyjską piosenkę. Szybko dołączyli do niego pozostali. Nie minęło pięć minut, gdy obok nich stanął wyraźnie wzruszony ubek i przyłączył się do koncertu. Gdy skończyli, ten wziął Tadka na stronę i mówi mu, że już nie musi do niego przychodzić, bo widzi, że jest on prawdziwym Polakiem i wiernym komunistą.

Wreszcie nadszedł czerwiec 1951 roku. Nie chcieli już dłużej czekać. Tym bardziej że udało im się zdobyć broń, a ich szyper na trzy dni pojechał do domu. 27 czerwca po raz trzeci Olek i Marian schowali się w cysternie. Tym razem bez przeszkód wyszli w morze.
Napięcie sięgnęło zenitu. Trójce na pokładzie i dwóm schowanym w cysternie serca biły jak oszalałe. Oprócz nich na pokładzie było jeszcze dwóch niewtajemniczonych członków załogi.

- Ojciec mówił, że w tej cysternie to było bardzo ciężko. Ciemno, woda po pas, duszno jak w tropiku. Aby dodać sobie otuchy trzymali się za ręce. Najgorsze było to, że zupełnie nie wiedzieli, co się dzieje na pokładzie - opowiadał Wróblewski. Nagle klapa zatrzęsła się, zaskrzypiała i otwarła na oścież. Zobaczyli w niej roześmianą twarz Mietka.

- Chłopaki wychodźcie! Jesteście wolni! - krzyknął na cały glos.

Gdy wygramolili się na zewnątrz, padli sobie w objęcia. Wiedzieli, że jedną nogą są już na wolności. Szybko wzięli się jednak w garść, bo ucieczka jeszcze się nie udała. Bali się pościgu i tego, że wojsko zatopi ich na pełnym morzu.

Wzięli kurs na Szwecję i tak płynęli całą noc.

Pościgu nie było. Nad ranem obudzili się dwaj pozostali członkowie załogi. Zdumieli się, gdy zobaczyli obcych ludzi na pokładzie. Józek machnął im pistoletem przed oczami i powiedział, że płyną do Szwecji. Byli tak przestraszeni, że całą drogę siedzieli bez słowa i nie robili żadnych kłopotów. Uciekinierzy odetchnęli, gdy kilka godzin później zobaczyli szwedzki brzeg. 28 czerwca 1951 roku o godzinie 11.30 kuter "Walery" zawinął do portu Simrisham w południowej części kraju. Cała piątka płakała jak dzieci.

Szwedzi przyjęli ich dobrze. Gdy usłyszeli, że Polacy chcą uzyskać polityczny azyl, zaraz się nimi zaopiekowali. Z całego miasteczka zeszli się ludzie. Częstowali ich owocami, papierosami, jedzeniem. Na drugi dzień policja przewiozła ich do obozu dla uchodźców w Ladnskronie. Tu mieli oczekiwać na azyl.

- Radość mieszała im się niepewnością, czy dadzą sobie radę w nowym świecie. Żaden nie znał języka, a z dnia na dzień rosła tęsknota za krajem. Ojciec nieustannie myślał o swojej rodzinie - wspomina Wróblewski.

Azyl wszyscy dostali tego samego dnia: 18 lipca 1951 roku. Potem Polaków przetransportowano do małej miejscowości Morgongova. Tu, w miejscowej fabryce, znaleźli swoją pierwszą na obczyźnie pracę. Każdy dostał też pokój i nowe ubrania. Powoli zaczęło się normalne życie. Podobało im się, że jest wszystko w sklepach i można powiedzieć głośno, co się chce.

- "Pamiętaliśmy stalinowską propagandę, że na Zachodzie jest gorzej niż u nas. Tymczasem Szwecja w porównaniu z Polską to był prawdziwy raj" - napisał później Mieczysław Nycz.

Po roku porozjeżdżali się w różne strony Szwecji. Z początku każdy z nich chciał dostać się za ocean, ale do Kanady wyjechali tylko Józek i Tadek. Pozostali na zawsze zostali w kraju, do którego uciekli.

- Mam nadzieję, że zwłaszcza młodzi Polacy, po przeczytaniu o losach ich rówieśników sprzed pół wieku zrozumieją, w jakich czasach przyszło żyć mojemu ojcu i jego kolegom. Jakim koszmarem była rzeczywistość, z której uciekli - podkreślał Grzegorz Wróblewski.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gp24.pl Głos Pomorza