Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

W grudniu 1970 władza ustawiła dwóch młodych Polaków po obu stronach barykady. Gdynianin był o krok od śmierci, Ślązak nie chciał zabijać

Dorota Abramowicz
Dorota Abramowicz
To wyjątkowa opowieść o mężczyznach doświadczonych przez najnowszą historię Polski. Byli niemalże rówieśnikami. Tadeusz, lat 24, pracownik biura konstrukcyjnego gdyńskiej Stoczni im. Komuny Paryskiej w Gdyni był w tłumie na ul. Gdyńskich Kosynierów, gdy strzał z okna powalił stojącego obok Zbyszka Godlewskiego. Jan, lat 23 ze śląskiego Knurowa, był mechanikiem kierowcą czołgu, który zatrzymał się pod sądem w Gdyni. Obaj mają łzy w oczach, wspominając 17 dzień grudnia 1970 roku.

Tadeusz Kul, rocznik 1945, mieszka w Gdyni. Prywatny przedsiębiorca, znany wynalazca (ma siedemnaście rozwiązań patentowych, łacznie z ratowaniem ludzi na morzu), jest byłym radnym miejskim.

Jan Czajka, rocznik 1946, emerytowany operator ciężkiego sprzętu budowlanego, mieszka w Gliwicach. Wdowiec, trzy córki, wnuki, prawnuk. Przed 49 laty , 17 grudnia w Gdyni ówczesne władze komunistyczne postawiły ich po dwóch stronach barykady. Wydano rozkaz, by Polak strzelał do Polaka. Tadeusz cudem uniknął kuli, która śmiertelnie trafiła stojącego obok chłopaka. Jan odmówił wykonania rozkazu, za co trafił do wojskowego aresztu.

Jan gasi silnik

Dopiero w tym roku Jan Czajka zgłosił się do Instytutu Pamięci Narodowej, by opowiedzieć o tym, co zdarzyło się w Gdyni.
- Rozmawialiśmy w listopadzie - mówi dr Piotr Brzeziński, autor publikacji na temat Grudnia '70, w tym książki "Pogrzebani nocą" napisanej wspólnie z dr. Robertem Chrzanowskim i Tomaszem Słomczyńskim. - To ważne świadectwo. Okazało się, że pan Czajka nigdy wcześniej publicznie nie mówił o swoich przeżyciach. Dzwonię do Gliwic.

- Jakoś tak wyszło - przyznaje Jan Czajka, - Chętnie pani wszystko opowiem, może dzięki temu uda mi się skontaktować z bardzo życzliwymi ludźmi, których w ten straszliwy dzień poznałem w Gdyni.

Do życzliwych ludzi wrócimy później. Najpierw o wojsku.

Do wojska wzięli go, gdy już pracował w kopalni. Obowiązywała wówczas niepisana (a może gdzieś zapisana) zasada, że im dalej służysz od domu, tym lepiej. Trafił więc do Kołobrzegu, przeszedł kurs podoficerski na mechanika kierowcę czołgu.

Wtedy, w grudniu 1970 r nie wiedzieli, dokąd jadą. Ruszyli w nieznane, nie docierały do nich żadne informacje z Trójmiasta. W środę podjechali pod Gdynię. Czekali do nocy, by wkroczyć do miasta.

- Stanęliśmy pod samym sądem, lufą skierowaną w stronę dworca - opowiada pan Jan. - Do czwartkowego ranka był spokój. Rano właśnie od dworca wyszła na nas demonstracja. Zobaczyli czołg. Obok stał skot opancerzony piechoty. Ludzie nie wierzyli, że Polak przeciw Polakowi może walczyć. Zaczęli więc krzyczeć, że w czołgu siedzą przebrani Ruscy. Usłyszałem: "Dawać benzynę, podpalimy tych kacapów!".

Zdjęcie z grudnia 1970 r. Przed sądem na dzisiejszym placu Konstytucji w Gdyni stoi czołg. Służbę w nim pełnił Jan Czajka, który odmówił wykonania rozkazustaranowania
Zdjęcie z grudnia 1970 r. Przed sądem na dzisiejszym placu Konstytucji w Gdyni stoi czołg. Służbę w nim pełnił Jan Czajka, który odmówił wykonania rozkazustaranowania demonstrantów IPN

Dowódcą czołgu był młody podporucznik po szkole oficerskiej. Wystraszył się, wydał Czajce rozkaz: - Mechanik, silnik w ruch.

- Odpaliłem czołg - mówi dawny czołgista. - A ludzie dalej napierali, krzycząc o benzynie. Wtedy dowódca rozkazał: - Mechanik, naprzód!

Jan na chwilę cichnie. Łamie mu się głos, gdy próbuje dalej opowiadać o wydarzeniach sprzed prawie pół wieku:

- Włączyłem bieg, próbowałem ruszyć. Ale wie pani, jak to w masie ludzkiej. Ci z przodu chcieliby odskoczyć, ale z tyłu tłum pchał ich na nas. Kiedy zrozumiałem, że ruszając zmiażdżę osoby stojące przed czołgiem, zgasiłem silnik. Nie chciałem nikogo zabić.

Otworzył właz. Mimo zakazu dowódcy wychylił się i zaczął mówić, że nie są Rosjanami, tylko Polakami. - Jesteśmy w wojsku - tłumaczył. - Nie wiemy po co tu przyjechaliśmy, ale rozkaz jest rozkazem.

Ryzykował. Wiedział, że w każdej chwili rozjuszony tłum może go wyciągnąć z czołgu i zlinczować. Przerażony dowódca mógł też strzelić do postępującego wbrew rozkazom podwładnego. Tłum falował. Ktoś próbował wejść na czołg. Sytuacja wymykała się spod kontroli.

Nagle młoda dziewczyna ze szkolną tarczą na ramieniu zaczęła krzyczeć: - Ludzie, dajcie spokój! Mój brat jest w tej chwili w wojsku w Szczecinie! A może tak samo, jak oni, musi tak stać?

Napięcie opadło. Jeszcze ktoś coś pokrzykiwał, ale ludzie już odwracali się od czołgu. Ruszyli w stronę stoczni.

Dowódca w ogóle się nie odezwał. Kiedy jednak demonstranci odeszli, rzucił: - Nie wykonaliście rozkazu.

Zostali sami. Od strony stoczni zaczęły dobiegać odgłosy strzałów. Kule odbijały się od estakady.Wiedział, że tam jest jego jednostka, pułk zmechanizowany stacjonujący przy ul. Koszalińskiej w Kołobrzegu. I że to oni zapewne strzelają.
Później usłyszał, że sporo ludzi zginęło pod stocznią.

Tadeusz patrzy w okno

W tamten czwartek, Tadeusz Kul, 24-letni inżynier po zaocznych studiach na Politechnice Gdańskiej, młody małżonek, ojciec dwuletniego synka, pracownik biura konstrukcyjnego Stoczni Komuny Paryskiej do pracy przyjechał o godzinie 6.30. Na peronie zobaczył ślady krwi.

Była już dziewiąta. Stał w tłumie niedaleko kładki nad torami. Ramię w ramię z chłopakiem, który nagle osunął się na ziemię.

- Widziałem, skąd padł strzał- mówi Tadeusz Kul.- Były to otwarte drzwi balkonowe mieszkania na drugim piętrze budynku przy ul. Morskiej 67. Dawniej Czerwonych Kosynierów. W oknie wisiała ciemnozielona kotara. Zza niej wysunęła się ręka z bronią, ktoś strzelił na oślep. Jestem przekonany, że zrobił to prowokator. Zacząłem krzyczeć, że tam jest morderca. Nikt jednak nie zwrócił na to uwagi. A potem odleciały helikoptery i zapadła cisza. Tak w tej ciszy staliśmy. Często do dzisiaj wraca do mnie myśl, że to ja mogłem tak we krwi leżeć.

Jestem pewien, że z okna tego domu przy dawnych Czerwonych Kosynierów 67 w czwartek, 17 grudnia 1980 roku, padł strzał - mówi Tadeusz Kul, gdyński wynalazca
Jestem pewien, że z okna tego domu przy dawnych Czerwonych Kosynierów 67 w czwartek, 17 grudnia 1980 roku, padł strzał - mówi Tadeusz Kul, gdyński wynalazca i przedsiębiorca Karol Makurat

A może trzeba go ratować, zanieść do szpitala? - zastanawiał się oszołomiony. Postanowił pobiec po nosze. Po prawej stronie ulicy stał czarny, piętrowy barak z czerwoną tablicą "PKP odcinek drogowy". Wyniósł stamtąd drzwi. Ale człowiek leżący na ziemi był już martwy.

Ludzie krzyczeli, że trzeba zanieść ciało pod Komitet Miejski PZPR, by pokazać działaczom partyjnym, do czego doprowadzili.

- Ktoś rzucił, że będą do nas strzelać - wspomina wzruszony Tadeusz Kul.- Powiedziałem, że powinniśmy mieć flagę. Młody chłopak w ciemnej kurtce zaczął się rozbierać, ściągnął białą koszulę. Zamoczyliśmy ją we krwi. Złamałem jakiś badyl, owinęliśmy koszulę, wsadziliśmy pod ramię. Stanąłem po prawej stronie drzwi, wraz z innymi podniosłem ciało.

Na zdjęciach ze zbiorów IPN, przedstawiających pochód z martwym Zbyszkiem Godlewskim nie widać zakrwawionej koszuli. Ludzie niosą flagi z plamami krwi. Tylko na jednej , niewyraźnej fotografii, zrobionej jeszcze na Czerwonych Kosynierów, widać mężczyzn, idących za drzwiami z ciałem zamordowanego z białym, zakrwawionym materiałem w dłoniach.

W grudniu 1970 władza ustawiła dwóch młodych Polaków po obu stronach barykady. Gdynianin był o krok od śmierci, Ślązak nie chciał zabijać
IPN

Na zbiegu ulic Czerwonych Kosynierów, Morskiej i Podjazd stał czołg. - Z wieżyczki wychylił się dowódca - wspomina Tadeusz Kul. - Zaczął krzyczeć przez megafon, że zabrania nam iść dalej. Stanęliśmy na chwilę, ale ludzie z tyłu napierali.

Wtedy usłyszeli: "Zawróćcie, bo będziemy strzelać!" Ktoś z tłumu rzucił "Strzelaj s..synu"! Lufa zaczęła z wolna obracać się w kierunku pochodu.

- Zacząłem się bać - mówi pan Tadeusz. - Wiedziałem już, że nie zawahają się zabijać. A ja wówczas miałem już w domu małe dziecko.

Ktoś inny stanął na miejscu Tadeusza. A on cofnął się w kierunku dworca. Szedł dalej w pochodzie, ale już gdzieś w tyle. Dotarł tak pod budynek prezydium, gdzie rozpoczęły się starcia z milicją. Zaczął uciekać przez tory kolejowe. Po drugiej stronie przedzierał się przez krzaki aż do przejścia na wysokości dzisiejszego Parku Naukowo-Technologicznego. Wyszedł na ulicę, złapał okazję do Gdańska, gdzie czekała na niego żona z dzieckiem.

Zdjęcie zrobione 17 grudnia 1970 r. na ulicy Czerwonych Kosynierów w Gdyni. Budynek w tle to prawdopodobnie ul. Morska 51, czoło pochodu z ciałem Zbigniewa Godlewskiego (jeszcze bez drzwi)

Masakra na Wybrzeżu w grudniu 1970 roku [ARCHIWALNE ZDJĘCIA]

Czarna owca

Czołg Jana nadal stał pod sądem. Mieszkańcy pobliskich kamienic, którzy z okien obserwowali poranne wydarzenia prawdopodobnie zorientowali się, że tylko dzięki opanowaniu młodych żołnierzy udało się uniknąć jeszcze większej tragedii. Ktoś przyniósł kanapki, ktoś herbatę. Dwie dziewczyny przyszły z zaproszeniem od matki - jeśli chcą się ogrzać, mogą ich odwiedzić. Mieszkają tu - pokazały na kamienicę na początku ul. Migały, dziś Wójta Radtkego.

Nadeszła noc, dowódca poszedł spać do budynku sądu, oni zostali marznąc w czołgu. - Postanowiliśmy po cichu, wbrew rozkazom, skorzystać z zaproszenia - mówi Jan Czajka. - Zostawiliśmy najmłodszego członka załogi na wachcie i ruszyliśmy do tego domu. To była rodzina marynarska. Matka płakała, mówiąc, że statek męża stoi na redzie i nie może wejść do portu. Był tam też 8-letni brat tych dziewczyn, bardzo zainteresowany moim pistoletem.Wyciągnąłem ostre naboje, porozkładałem pistolet na stole. Może dziś jeszcze, jako dorosły mężczyzna, to pamięta? Chciałbym po latach znaleźć tych ludzi, byłem im tak wdzięczny.

Po kilku dniach wycofano ich pod Oksywie i zakwaterowano w wojskowej świetlicy. Czekali w pogotowiu na zakończenie protestów. Jeszcze w Gdyni w telewizji obejrzeli przemówienie Edwarda Gierka, pytającego "Pomożecie"? Potem załadowano ich na eszelony i wrócili do Kołobrzegu.

Żołnierz po prawej stronie to Jan Czajka. Zdjęcie zrobiono jeszcze przed wypadkami grudniowymi, na poligonie w Drawsku Pomorskim
Żołnierz po prawej stronie to Jan Czajka. Zdjęcie zrobiono jeszcze przed wypadkami grudniowymi, na poligonie w Drawsku Pomorskim Archiwum prywatne

Po powrocie dowódca pułku zebrał całą jednostkę. - Dziękuję wszystkim żołnierzom za patriotyczną postawę - powiedział. - Ale czarna owca znajdzie się w każdym stadzie. Dowódca kompanii, Czajkę odprowadzić do aresztu.

Nie mu nie mówił, za co. Wszyscy wiedzieli. Kiedy z dowódcą kompanii szedł po koc, którym miał się przykryć w celi, zobaczył działonowego z czołgu, wysłanego pod stocznię. Miał już plecak, czekał na przeniesienie do innej jednostki. Dlaczego?

- To on prawdopodobnie strzelał do ludzi i przełożeni wiedzieli, że żołnierze nie daliby mu żyć - mówi Jan Czajka.- Musiał zniknąć.

W areszcie spędził Boże Narodzenie. Przyjechał prokurator, w stopniu kapitana, z Koszalina. Czajkę doprowadzono z aresztu.
- Dlaczego nie wykonałeś rozkazu?- spytał prokurator.
- Nie mogłem wjechać w tłum - odparł. - Czy obywatel kapitan mógłby Polaków stratować gąsienicami?

Prokurator nie odpowiedział. Jan mówi, że nie był złym człowiekiem, skoro po przesłuchaniu zwolniono go z aresztu.

Jednak swoje musiał odsłużyć. Nie było łatwo, wojsko nie wybaczało tym, którzy nie wykonują rozkazów. Dotrwał do kwietnia, do cywila odszedł później, niż koledzy, bo aresztu nie wliczano do służby wojskowej. Do kopalni już nie wrócił. Pracował jako operator ciężkiego sprzętu budowlanego. Najpierw w Knurowie, potem przeniósł się do Gliwic.

Zagadka

Tadeusz chciał wrócić do pracy, ale okazało się , że znalazł się wśród "podejrzanego elementu" i nie dostał przepustki do stoczni. Dopiero po tygodniu wystawiono mu dokument.

Mijały lata, wszystko zaczęło się układać. Inżynier awansował, został oficerem budowy statków. Przeniósł się do Stoczni Północnej, skąd zwolnił się tuż przed sierpniowymi strajkami. Był już wówczas wynalazcą, postanowił zacząć od pracy na swoim. Nie mając komputera, założył bank informacji. Stanął finansowo na nogi.

Cały czas próbował znaleźć odpowiedź na pytanie, kto wówczas strzelał.

- Pytałem, do kogo należał ten budynek - mówi. - Według nieżyjącego już gdyńskiego architekta mogła tam być siedziba jakiś służb wojskowych i politycznych, niewykluczone, że prokuratury wojskowej. U góry mogło być mieszkanie służbowe. Przez następne lata próbowałem zainteresować tym polityków i historyków. Bez efektu.

Na początku lat 80. XX wieku spotkał się z Wiesławą Kwiatkowską, gdyńską dziennikarką dokumentującą wydarzenia Grudnia 70.

- Uczestniczyłem w większym spotkaniu na ul. Bema, na sali siedziało mnóstwo osób. Pani Wiesława poprosiła mnie do mikrofonu, bym opowiedział o tym strzale. Kiedy skończyłem, odezwał się facet w mundurze Marynarki Wojennej: "Co za brednie pan opowiada, sieje pomówienia! To był rykoszet! A budynek ten nie ma z tym nic wspólnego! Zaraz po spotkaniu zapraszamy na przesłuchanie".

Na wszelki wypadek wyszedł po cichu przed końcem spotkania. W rykoszet nie mógł uwierzyć. Zresztą w jednej z książek poświęconych wydarzeniom grudniowym przeczytał, że strzał padł z góry.

- Ojciec Zbyszka Godlewskiego mówił, że kiedy odebrał jego sweter, zobaczył trzy dziury po kulach. To by wskazywało, że chłopak został zabity serią z karabinu maszynowego, a nie jednym strzałem - mówię.

- Ja tylko opowiadam to, co widziałem i słyszałem - odpowiada Tadeusz Kul. - Rękę z bronią, unoszący się obłok dymu i odgłos strzału. Chłopak, stojący obok, dostał w plecy. Patrzyłem na jego śmierć . Do końca życia to we mnie zostanie.

Przed wojną przy Morskiej 67 mieścił się Dom podoficerski Funduszu Kwaterunku Wojskowego w Gdyni. Dziś kamienicą zarządza wspólnota.

Pracownicy administrującej nieruchomością firmy Irenal znajdują informację, że w latach 70. dom znajdował się w zasobach Miejskiego Zarządu Budynków Mieszkalnych w Gdyni. Poprzednika PGM. Czy były tam zwykłe mieszkania? Może Czytelnicy pomogą rozwiązać zagadkę?

Twardość czy strach

Dziś Tadeusz, kiedy widzi, jak ktoś mnie polską flagę, zwija ją niedbale, rzuca w gdzieś w kąt - czuje gulę w gardle. Dla niego biało-czerwona jest świętością. Czymś, co mogło mu uratować życie.

- Gdyby nie było z nami wtedy, podczas pochodu, symbolu Polski, umoczonego we krwi, pewnie byśmy nie odważyli się iść w stronę czołgów - podkreśla.

Pytam Jana, czy wie, że gdyby nie jego odwaga i determinacja, w Gdyni zginęłoby więcej osób. - Jest pan twardym człowiekiem - mówię.

Kolejny raz podczas naszej rozmowy w słuchawce zapada cisza.
- Jeśli głos mi się łamie, to nie jestem - mówi z trudem Jan Czajka. - Nie wiem, czy to była twardość, czy strach.

Stan wojenny - zbrodnie bez kary [wideo, archiwalne zdjęcia IPN]

"Pogrzebani nocą" - książka o ofiarach grudnia '70

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Dziennik Zachodni / Wielki Piątek

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gp24.pl Głos Pomorza