Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

W mroźny styczniowy dzień

Tomasz Ogonowski, Piotr Polechoński
Bliskim przyjacielem nowego członka Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji jest szef TVP Robert Kwiatkowski.
Bliskim przyjacielem nowego członka Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji jest szef TVP Robert Kwiatkowski. Fot. Radosław Koleśnik
Trefniś i bezwzględny polityczny gracz, pornograf i poeta, cynik i altruista - opinie o koszalińskim pośle Ryszardzie Ulickim są skrajne. On sam mówi, że niczego się nie wstydzi.

Trzy dni po pełnych oburzenia reakcjach na jego wybór do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji Ryszard Ulicki powiedział "Trybunie": "Moim życiorysem mógłbym obdzielić sporo ludzi, ale się go nie wstydzę. Mój życiorys jest życiorysem jednego z milionów Polaków, którzy żyli w Polsce Ludowej".
Czy miliony Polaków były wysoko postawionymi figurami partyjnymi, które zajmowały stanowiska kierowników wydziałów propagandy i agitacji komitetów wojewódzkich? Czy miliony Polaków przewodniczyły w stanie wojennym komisjom weryfikacyjnym, których zadaniem było ukaranie: przesunięciem, degradacją bądź zwolnieniem z pracy wszystkich pracowników mediów (w tym dziennikarzy), którzy ośmielili się przeciwstawiać reżimowej ideologii? Obie te funkcje sprawował Ryszard Ulicki.

W mroźny styczniowy dzień

Żeby zrozumieć zupełnie niewyobrażalny dziś pomysł powołania komisji, która ma ukarać dziennikarza za swobodę myślenia, sięgnęliśmy do partyjnych uchwał, zarządzeń, postanowień opatrzonych klauzulą "Tajne", które jeszcze dziś można dostać w Archiwum Państwowym tylko za zgodą dyrektora.
W "Uchwale sekretariatu KC PZPR w sprawie partyjnego kierowania terenowymi ośrodkami masowej informacji" z lutego 1982 roku czytamy m. in.: "... (dziennikarze - dop. red.) zobowiązani są bronić linii generalnej partii i podejmować polemikę z przeciwnikami politycznymi. Swoboda poszukiwań, prawo do głoszenia przez dziennikarza swoich poglądów, nie mogą prowadzić do podważania zasad ideowych partii". Znamienne są także: "Wytyczne sekretariatu KC PZPR w sprawie przeglądu i oceny kadr" z początku 1982 r., a szczególnie punkt "Kryteria ocen", w których na pierwszym miejscu znalazła się: "Postawa ideowo - polityczna i czynna akceptacja zasad ustrojowych socjalizmu". Na dalszych miejscach w kryteriach oceniania pracowników znajdziemy natomiast: "postawę etyczno - moralną", "rzetelność zawodową", "samodzielność myślenia" czy "odwagę w podejmowaniu decyzji".
To właśnie takimi kryteriami kierowali się zasiadający w komisji weryfikacyjnej pod przewodnictwem Ulickiego: szef koszalińskiej cenzury, dwaj funkcjonariusze SB i MO, redaktor partyjnego pisma - agitki oraz dwóch członków PZPR, w tym jeden z komitetu wojewódzkiego, a drugi z Wydziału Ideologicznego Komitetu Centralnego.
Mroźnego styczniowego dnia roku 1982 komisja zebrała się w gabinecie naczelnego "Głosu Pomorza" na dziesiątym piętrze Domu Związków Zawodowych w Koszalinie. Z "Notatki dotyczącej weryfikacji kadr zatrudnionych w redakcjach pism, radia i TV, wydawnictw prasowych drukarniach oraz instytucjach kolportażu" (kopię tego dokumentu podpisanego przez Ryszarda Ulickiego posiadamy w redakcji) wynika, że przed komisją stanęło 11 dziennikarzy "Głosu Pomorza", 7 dziennikarzy Polskiego Radia i Telewizji oraz korespondent PAP. W atmosferze przesyconej strachem i kwaśnym dymem papierosowym jako pierwsze padało zawsze to samo pytanie: "Czy popieracie, towarzyszu (-szko), stan wojenny?". Odpowiedzi były tak różne, jak wyroki komisji. Z notatki wynika, że z "Głosu Pomorza" zwolniono tylko jedną osobę: Elżbietę Juszczak (z uzasadnienia: "nie posiada politycznych predyspozycji do pracy w dzienniku partyjnym"). W Radiu było gorzej. Odejść musiała trójka pracowników technicznych: Wiesława Grabie, Władysław Szpindor i Ryszard Zalewski (za aktywne członkostwo w "Solidarności"). Na trzyletni urlop bezpłatny wysłano Ewę Wołosewicz (za "bezkrytyczny stosunek do faktów i własnej pracy - wynikający z braku dojrzałości ideowej"). Stanowiska kierownicze stracili szef redakcji publicystyki Janusz Sternowski ("ze względu na przejawianą słabość w kierowaniu redakcją") oraz szef redakcji informacji Zenon Suszycki (bez uzasadnienia). Bogumiła Horowskiego przesunięto ze stanowiska komentatora na stanowisko starszego publicysty (za to, że "przejawiał liberalny stosunek do otaczającej go rzeczywistości i nie w pełni rozumiał znaczenie publicystyki partyjnej w warunkach skoncentrowanego ataku na partię przez "Solidarność").
I choć Ulicki twierdzi, że przewodnicząc komisji bronił dziennikarzy to niezaprzeczalnie pracę straciła jedna dziennikarka "Głosu" oraz dwóch pracowników technicznych Radia Koszalin. I takie są fakty z życiorysu politycznego Ulickiego, którego, jak podkreśla, nie wstydzi się.

Jestem synem komunisty

kontrowersje

Dziennikarze protestują
Ryszard Ulicki lubi przypominać swoją dziennikarską przeszłość. Oto, co na temat jego nominacji ma do powiedzenia Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich (fragment oświadczenia): "Obawiamy się, że Ryszard Ulicki gorliwie zastąpi Adama Halbera i wesprze Włodzimierza Czarzastego w umacnianiu politycznej i biznesowej kontroli nad mediami elektronicznymi przez opcję polityczną, która dominuje w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji do końca obecnej dekady. W tej sytuacji nadzieje na zmiany w TVP, obudzone wybraniem kilku niezależnych członków rady nadzorczej, wydają się być pogrzebane. Nowe otwarcie polityki medialnej kończy się, zanim się zaczęło".

Próba twórczości
Dla wielu Ryszard Ulicki to przede wszystkim autor tekstu megahitu "Kolorowe jarmarki". Napisał około 800 tekstów do piosenek, poeta (wydał tomik wierszy) i pisarz. Szczególnie to jego ostatnie wcielenie stało się słynne po tym, jak w 1996 r. wydał powieść "Skandal sezonu". Pierwsze zdanie z książki - "Golsford zabrandzlował się na śmierć" - było wówczas cytowane przez wiele gazet. Podobnie jak inne fragmenty powieści określane przez wielu jako pornografia w stanie czystym (przykłady: "Nadziana na dyszel jego męskości obejmowała go rękoma i nogami", "Kurczliwa ciasnota krocza doprowadzała mnie do kolejnego wrzenia").
"Skandal sezonu" to nie tylko skandal obyczajowy. Okazało się, że książka została wydana przy znacznej pomocy finansowej Ministerstwa Kultury i Sztuki, kierowanego przez Kazimierza Dejmka z PSL. Minister tłumaczył się, że decyzję o przyznaniu dotacji (2 tys. zł) podjął wyłącznie na podstawie recenzji nadesłanej przez wydawcę - mało znaną koszalińską oficynę wydawniczą "Feniks". Sam Dejmek i żaden z jego podwładnych książki nie czytali.

Władysław Szpindor (wymieniony wyżej wśród weryfikowanych) był pracownikiem technicznym Radia Koszalin, zatrudnionym w rozgłośni od lipca 1974 r. Aktywny działacz zakładowej "Solidarności" został internowany w nocy z 12 na 13 grudnia 1981r. i osadzony w ośrodku dla internowanych w Wierzchowie. - Do 17 marca byłem za kratkami. Przez komisję Ulickiego i przez wewnętrzną radiową komisję, działającą pod przewodnictwem Czesława Kuriaty byłem weryfikowany zaocznie - opowiada Szpindor - Obie zdecydowały, że należy mnie zwolnić z pracy.
Po dwóch latach Szpindor spróbował raz jeszcze zatrudnić się w rozgłośni. 12 kwietnia 1984 roku (kiedy Ulicki był już naczelnym Radia Koszalin) dostał nawet skierowanie z Urzędu Miejskiego. Z papierkiem w ręku poszedł do naczelnego, który odmówił przyjęcia do pracy. Ulicki uzasadnił to pisemnie. Mamy kopię dokumentu, w którym napisał: "Skierowany kandydat nie podjął pracy z powodu: był zatrudniony w przeszłości w rozgłośni, skąd zwolniony został z przyczyn natury społecznej. Jego praca mogłaby powodować zbędne napięcia".
Szpindor: - Byłem zdesperowany. Klepałem straszną biedę. Poszedłem do Ulickiego do gabinetu. Powiedział mi wtedy w cztery oczy: "Proszę pana, jak pan sobie wyobraża pracę u mnie?" Ja mówię: "Panie Ulicki, zwolniliście mnie z pracy w stanie wojennym, uzasadniając, że nie ma etatu dla mnie. Tymczasem ja wiem, że właśnie trzeba wam człowieka na moje stanowisko. No to przychodzę i to ze skierowaniem z Ratusza". On mi na to: "Proszę pana, ja jestem synem komunisty, ja pana nie mogę przyjąć do pracy". "Dlaczego?" - pytam. "No bo pan był internowany". Ja mówię: "No, panie Ulicki, najpierw człowieka zapudłujecie, a potem macie do niego pretensje, że siedział? Gdzie tu logika?". On odpowiada: "Ja rozumiem, proszę pana, dla pana stan wojenny to była straszna przykrość, ale dla mnie i dla mojej rodziny to było zbawienie". "Jak to zbawienie?" - zdziwiłem się, a on mówi: "Proszę pana, jak wyście mieli tę swoją "Solidarność" to wypisywaliście mi na drzwiach kredą, że mi gardło poderżniecie". Ja mówię: "Panie Ulicki, te bzdury to wyście sobie sami wypisywali, SB wypisywało. U każdego z nas była rewizja. I gdybyście u mnie w czasie rewizji znaleźli zamek od karabinu, to byście ogłosili, że u Szpindora znaleźliście armatę". On nie wytrzymał i mówi: "Dosyć, proszę pana, nie będziemy się tutaj przekomarzać. Do widzenia". Ot i taka była rozmowa. W sumie pracy nie miałem przez ponad siedem lat. Przyjęli mnie z powrotem dopiero po Okrągłym Stole. I znowu miałem problemy z Ulickim, który nie chciał mnie przyjąć. Zwodził mnie przez kilka miesięcy, że nie ma etatu, że nie ma pieniędzy. Ja w końcu napisałem pismo do Andrzeja Drawicza, ówczesnego szefa Komitetu ds. Radia i Telewizji, który ostro zareagował i w końcu mnie przyjęto.
Mamy pismo Drawicza skierowane do Szpindora, w którym pisze m. in.: "W wyniku represji, którym bezprawnie poddawano pracowników Komitetu za ich postawę i poglądy - został Pan pozbawiony pracy. (...) W związku z tym składam na Pana ręce wyrazy solidarności i przeprosin za ten godny oburzenia fakt". Takich przeprosin od posła Ulickiego Szpindor się nie doczekał.

Pożegnanie z rockiem

1 lutego 1984 roku w "Głosie", na kierowanej do młodzieży stronie "Półgłosem", ukazał się tekst piosenki zespołu Lady Pank pt. "Du Du" opatrzony komentarzem redakcyjnym, który dotyczył olbrzymiej popularności pierwszego albumu tej grupy. Tydzień później Ulicki (wówczas kierownik Wydziału Propagandy i Agitacji KW PZPR w Koszalinie) surowo zareagował. W dwóch oficjalnych pismach skrytykował autora artykułu i cenzora, który dopuścił ów do druku.
- "(...) wyrażam zdecydowaną dezaprobatę dla Waszej decyzji umieszczenia na łamach "Głosu Pomorza" tekstu piosenki zespołu młodzieżowego "Lady Pank" pt. "Du Du" - o jawnie antysocjalistycznym przesłaniu. (podkreślenie - R. Ulicki). Wyrazem braku uświadomienia politycznego redaktora podpisującego się inicjałami "wim" należy uznać Jego zdziwienie, że "Nie wiedzieć czemu na radiowych listach przebojów "Jedynki" i "Trójki" nie gościł do tej pory najbardziej udany (pod. - R. Ulicki) utwór z repertuaru "Lady Pank". Prosimy o poinformowanie, jakie wnioski Redakcja wyciągnęła z tego incydentu, aby w przyszłości unikać podobnych przypadków" - pisał Ulicki do redaktora naczelnego "Głosu Pomorza".
- (...) wyrażam zdecydowaną dezaprobatę za udzielenie przez Waszego Cenzora (pisownia oryginalna - dop. red) zgody na publikację tekstu piosenki zespołu "Lady Pank" pt. "Du Du" (...). Z powodu jawnie antysocjalistycznego przesłania, tekst ten (jak zresztą i wykonanie piosenki) nie były dotychczas publikowane. Prosimy o wyjaśnienie tej sprawy i wyciągnięcie ewentualnych wniosków służbowych" - pisał tego samego dnia do szefa koszalińskiej cenzury."
Cała sprawa skończyła się błyskawiczną likwidacją rubryki zamieszczającej rockowe teksty. - Pamiętam dokładnie, że tekst "Du Du" był pierwszym i ostatnim, który opublikowaliśmy. Przyszedł do mnie naczelny i powiedział: "Panie Wieśku, nas te teksty w gazecie nie interesują" - opowiada "wim" czyli Wiesław Miller, dzisiaj dziennikarz "Kuriera Szczecińskiego".
Ryszard Ulicki miał wtedy 40 lat.

"Rysiek to nas wszystkich spajał"

Niemal równocześnie z narodzinami III Rzeczpospolitej narodził się Ryszard Ulicki - polityk. Do Sejmu dostał się już podczas pierwszych, wolnych wyborów w 1991 r. (naczelnym Radia Koszalin przestał być 26 marca 1990 r.) i trwa w nim po dziś dzień. Najpierw jako reprezentant Socjaldemokracji Rzeczpospolitej Polskiej, potem - Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Podczas kolejnych wyborów zdobywał bardzo duże poparcie wyborców. Aż do marca 2003 roku, przewodził lokalnym strukturom SdRP a później SLD.
Jakim jest politykiem? Odpowiedź nie jest prosta. Większość osób, z którymi rozmawialiśmy, zgodnie twierdzi, że jego polityczna kariera wyraźnie pęka: na okres chwalebny i bolesny. Początek lat 90. to szczyt formy Ulickiego.
- O, proszę pana. Wtedy Rysiek to nas wszystkich spajał - mówi jeden z jego bliskich i długoletnich współpracowników. - Wówczas przyznawanie się do lewicowych poglądów to nie było nic przyjemnego. On jednak jeździł od miejscowości do miejscowości, rozmawiał, przekonywał, tworzył struktury Socjaldemokracji. A my szliśmy za nim, bo po prawdzie nie było za kim.
Autor "Kolorowych Jarmarków" zasłynął szczególnie swoimi objazdami po likwidowanych właśnie pegeerach. Odwiedzał wioski, pocieszał. Obiecywał, że jak lewica z powrotem dojdzie do władzy, to się wszystko zmieni. I nawet jeżeli ludzie mu nie do końca uwierzyli, to zapamiętali wrażliwego i jowialnego posła, który o nich nie zapomniał. I być może w tym tkwi przyczyna jego wyborczych sukcesów. Mieszkańcy regionu najbardziej dotkniętego skutkami ustrojowej transformacji głosowali na tego, kto się za nimi ujmował. Ulicki doskonale zdawał sobie z tego sprawę i potrafił nieźle sprzedać swoje oddanie. Na przykład stawiając głośny pomnik "Byłym pracownikom byłych pegeerów".
Po wyborczym zwycięstwie SLD w 1993 r. Ulicki stał się niekwestionowanym przywódcą koszalińskiej lewicy. Czas walki minął, nastał okres władzy. Wtedy rozpoczęła się jego stopniowa zmiana: z partyjnego lidera w partyjnego "barona".

Ja, Ryszard

Według naszych rozmówców najważniejsza wada Ulickiego jako polityka to lęk przed indywidualnościami. Jak ognia poseł boi się osób, które mogą przyćmić blask jego gwiazdy. Zasada, którą kieruje się, budując swoje zaplecze: mierny, bierny, ale wierny.
- Absolutna lojalność. To go tylko interesowało. Pod warunkiem, że kandydat na współpracownika to nikt szczególny. A jeżeli wyczuł, że wokół niego pojawił się ktoś, kto ma własne zdanie, natychmiast go eliminował. Pomimo miłej powierzchowności potrafi być bezwzględny - słyszymy od koszalińskich działaczy Sojuszu. W ten sposób w krótkim czasie na swoim terenie Ulicki zbudował sprawną machinę partyjno-organizacyjną. Jej cel był jeden: Ulicki po raz kolejny ma trafić do Sejmu i awansować coraz wyżej w partyjnej hierarchii.
Tymczasem w 1998 r. stało się coś, co na zawsze zachwiało jego pozycją w regionie. Rządząca krajem prawica i opozycyjna lewica dogadały się co do nowej liczby województw. Politycy zdecydowali, że będzie ich 16. Za likwidacją województwa koszalińskiego głosował Ulicki (potem tłumaczył, że przez pomyłkę). Nie przeszkadzało mu to jednak użalać się nad sobą w sejmowych kuluarach. - Teraz to się mogę tylko powiesić - wzdychał przed kamerami. Fakt, że nie zapobiegł utracie przez Koszalin niezależności, na zawsze zniszczył jego legendę wpływowego polityka. - Wie pan, Ryszarda w SLD znają wszyscy. Artysta, poeta, ładnie zagrać i zaśpiewać potrafi. Ludzie się świetnie w jego towarzystwie czują - twierdzi jeden z parlamentarzystów SLD. - To taki typ trochę średniowiecznego dworskiego trefnisia i brata-łaty. I tu leży jego problem. Z jednej strony na swój benefis potrafi ściągnąć do Koszalina całe władze Sojuszu. Z drugiej - nikt nie traktuje go poważnie. Bo to przecież Ulicki, ten wesołek i grajek. Każdy się uśmiechnie, klepnie po ramieniu i pójdzie dalej.
Nie brakuje jednak i innych wytłumaczeń bezradności Ulickiego, gdy ważyły się losy województwa środkowopomorskiego. Według nich poseł to taki typ człowieka, który musi mieć absolutnego szefa. Kogoś, komu będzie bezgranicznie oddany. I tym kimś jest Leszek Miller. Gdy Miller zdecydował, że warto zrezygnować z upierania się przy siedemnastym województwie - Ulicki tylko milcząco kiwnął głową. Zresztą już wtedy głośno wspominano o nagrodzie za lojalność. - W kuluarach Sejmu mówiono: wcześniej czy później trafi do Krajowej Rady. Trochę trwało, ale w końcu tak się stało - mówi wspomniany parlamentarzysta.

Po równi pochyłej

Bez względu na to, z jakich powodów Ulicki znalazł się w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji, jedno wydaje się pewne: od dawna chciał uciec z Koszalina. Ostatnie lata to pasmo jego politycznych porażek.
Pierwsza: doprowadzenie do rozbicia koszalińskiego SLD. W 2001 roku 12 miejskich radnych Sojuszu sprzeciwiło się liberalnej polityce w mieście (podwyżki czynszów, prywatyzacja mienia komunalnego). Buntownicy wystąpili z klubu radnych SLD i założyli własny: Klub Lewicy Demokratycznej G-12. - Wcale nie chcieliśmy występować z Sojuszu. Chcieliśmy, aby lokalne władze zaczęły realizować swoje wyborcze obietnice - mówi Stanisław Małkiewicz, jeden z liderów G-12. Dobrze pamięta swoją rozmowę z Ulickim (wtedy szefem powiatowych struktur SLD). Przyszedł do niego, aby wyjaśnić racje niezadowolonych. - Mówiłem, że tak dalej być nie może, bo oszukujemy naszych wyborców. Trzeba zacząć realizować to, co obiecaliśmy. Nie można też kneblować ust radnym, którzy mówią o tym głośno. Ulicki przytakiwał. Tłumaczył, że był chory, ale wróci i zrobi porządek. No i zrobił - wspomina Małkiewicz.
Poseł rozwiązał klub radnych SLD i skierował do Sądu Partyjnego sprawę przeciwko 8 radnym (głównym inicjatorom powstania G-12). Sąd wykluczył ich z partii. Stanisław Małkiewicz nie ma wątpliwości, kto stał za wyrokiem. - Ulicki chciał się nas pozbyć przez zjazdem powiatowym. Wiedział, że będziemy go krytykować. Może mu zabraknąć głosów, żeby dalej przewodniczyć powiatowemu SLD. Tuż przed zjazdem wyrzucono nas z SLD - opowiada Małkiewicz

Jak to z kandydowaniem było

Podczas tegorocznego zjazdu powiatowego Sojuszu w swoim inauguracyjnym przemówieniu Ulicki zapowiedział, że nie będzie ubiegać się o fotel szefa koszalińskich struktur. W zamian zaproponował na to stanowisko Krystynę Kościńską, byłą wiceprezydent Koszalina i radną miejską. Stanęła na czele powiatowego SLD. Dla nikogo nie było tajemnicą, że Ulicki, rezygnując formalnie z władzy, chce ją utrzymać poprzez ustawienie w powiecie swojego człowieka. Kościńska zapowiadała, że marionetką nie będzie. Pokazała to kilka miesięcy później, gdy wygrała z Ulickim batalię o stanowisko wiceprzewodniczącego zachodniopomorskiego SLD. Wtedy z ust posła padła deklaracja, że nie zamierza kandydować do KRRiT.
- Zrobił tak, bo widział, że kilku delegatów chce go zaatakować i wyciągnąć na światło dzienne parę historii. Postanowił więc oddalić to niebezpieczeństwo, nie rezygnując ze starań o miejsce w Radzie - przypuszcza jeden z uczestników zjazdu.
W uzyskaniu nominacji do Krajowej Rady nie przeszkodziły mu kłopoty innej natury. Chodzi o jego wykształcenie: Ryszard Ulicki nie ukończył nawet trzeciego roku Uniwersytetu Warszawskiego. Chodzi też o zaangażowanie we wspieranie lokalnego sportu: parlamentarzysta SLD pełnił funkcję prezesa klubu sportowego, którego zawodnicy zostali w tym roku oskarżeni o napady i wymuszenia. - Gdyby to wyszło teraz, w czasie afery Rywina i skandalu w Starachowicach, to pewnie miałby spore kłopoty. A tak? Nikt specjalnie nie zwrócił uwagi na tak niepokojąco bliskie kontakty posła ze światem przestępczym. Co prawda nie wierzę, aby Ulicki wiedział o kryminalnych poczynaniach członków klubu, ale politycznie mógł drogo za to zapłacić. No cóż, miał szczęście. Jak to on - uśmiecha się jego długoletni znajomy.
Nigdy nie usłyszeliśmy, aby poseł tłumaczył się z prezesowania przestępcom. Wszystko wskazuje na to, że era Ryszarda Ulickiego jako polityka minęła. Pewnie zdaje sobie z tego sprawę także poseł SLD. W jego przypadku praca w KRRiT to polityczna emerytura z pokaźną pensją. A przede wszystkim spokój. Jak pokazuje przykład Włodzimierza Czarzastego, zasiadając w Radzie, nie trzeba się niczego wstydzić, ani za nic przepraszać.

Życie jest przewrotne

W ubiegły piątek o godz. 18. 40 salwę honorową na cześć Ulickiego wystrzeliło Radio Koszalin kierowane przez prezesa Zenona Suszyckiego (to ten sam, który w wyniku działalności komisji Ulickiego stracił w stanie wojennym stanowisko kierownicze). 20 minut przed radiowym serwisem informacyjnym przerwano młodzieżowy program "Nawigator", żeby nadać specjalny komunikat o powołaniu Unickiego na członka Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji.
Suszycki pytany przez nas o przyczynę, dla której przerwano audycję, tłumaczy, że tego wymaga nowoczesne radio, które musi reagować błyskawicznie na wydarzenia. Chwilę później zaznacza, że do starych czasów wraca bardzo niechętnie. - Wtedy byłem niepokorny, ale dzisiaj nie odpowiada mi rola kombatanta - podkreśla. - A co do pana Ulickiego, to mogę powiedzieć, że był niezłym reporterem, bardzo wrażliwym na tak zwane sprawy interwencyjne. Jako naczelny spełniał dwie funkcje: po pierwsze - pozwalał nam spokojnie pracować, po drugie - stanowił naturalny bufor, osłaniający przed ingerencją towarzyszy z komitetu. On po prostu ich wszystkich znał i brał na siebie te połajanki i wytyczne przychodzące z centrali. My mieliśmy komfort pracy. To Ulicki doprowadził do tego, że przestaliśmy używać na antenie słowa "towarzysz". Wytłumaczył gdzie trzeba, że to radio, a nie zebranie aktywu - śmieje się Suszycki.
Naciskany przez nas, jak może prawić komplementy osobie, która przewodniczyła komisji pozbawiającej go stanowiska, mówi: - Znam pana Ulickiego dwadzieścia lat i wiem, że to bardzo porządny i głęboko uczciwy człowiek.
- A jak się zachowywał podczas pańskiego przesłuchania? Stanął w pańskiej obronie? - pytamy.
- Pan Ulicki po prostu milczał.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gp24.pl Głos Pomorza