Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wiedza z talerza

Zbigniew Marecki
Wielu rybaków twierdzi, że za kilka lat takich widoków w portach już nie ujrzymy.
Wielu rybaków twierdzi, że za kilka lat takich widoków w portach już nie ujrzymy. Fot. Przemysław Gryń
Upaść może 100 firm, a nawet 6 tysięcy pracowników przetwórni ryb może stracić pracę w wyniku wejścia Polski do Unii Europejskiej - alarmowali uczestnicy branżowej konferencji towarzyszącej VII Świętu Ryby w Słupsku. Taki los podobno możemy sobie zgotować sami.

To nie opinia polityków, którzy są skłonni do wyostrzania ocen. Tym razem o możliwości tak fatalnych skutków integracji z Unią Europejską mówili fachowcy z branży, którzy spotkali się w minioną sobotę w Słupsku na konferencji "Polskie rybołówstwo w Unii Europejskiej". Wprost przedstawił ją prof. Piotr Bykowski z Morskiego Instytutu Rybackiego w Gdyni. Jego zdaniem tylko 54 z 329 zakładów przetwórstwa rybnego w kraju uzyskało prawo eksportu swoich wyrobów do Unii Europejskiej. Kilkadziesiąt ma szansę spełnić stawiane im wymogi prawne, ale aż 140 zakładów znalazło się w kategorii "C" i one na ogół nie mają funduszy inwestycyjnych, aby sprostać unijnym standardom. - Jeśli przez najbliższy rok nic nie zrobimy, to sami doprowadzimy do ich upadku. Chcemy rozmawiać z głównym weterynarzem kraju, aby umożliwić im produkcję w obniżonych standardach - zapowiadał Bykowski. Nie ukrywał, że nadgorliwość naszych urzędników może spowodować, że staniemy się pośmiewiskiem Europy, bo sami doprowadzimy do upadku przetwórstwo rybne.
Według profesora sami sobie podcinamy gałąź, na której siedzimy. Nie potrafimy przy tym wykorzystać istniejących możliwości. W całym świecie ostatnio drożeje mączka rybna, która w hodowli wypiera podejrzane o różne choroby mączki mięsne. Tymczasem w Polsce nie ma nowoczesnej fabryki mączki. Dopiero teraz powstaje pierwszy nowoczesny zakład w Gniewie. To oznacza wielkie straty, bo odpady rybne się utylizuje. Jednocześnie korzystamy z drogich pasz zagranicznych. - Nie możemy także dopuścić do likwidacji przydomowych wędzarni, czego domaga się Unia Europejska, gdyż ta śmieszna smażona ryba decyduje o rozwoju agroturystyki - przekonywał Bykowski. Z drugiej strony żałował, że przetwórcy ryb nie korzystają z funduszy przedintegracyjnych w ramach programu SAPARD. - Można otrzymać nawet do 50 procent zwrotu na zakup dużych, specjalistycznych samochodów - zachęcał.

Wiedza z talerza

- Może dojść do rewolucji. Nadgorliwość urzędników, tworzenie prawa nie dla ludzi a dla administracji, rozdrobnienie branży i brak istotnych przepisów w sprawie kasacji kutrów i osłon dla rybaków budzi coraz większe niezadowolenie - ostrzegał z kolei Maciej Dlouhy, prezes Krajowej Izby Rybackiej. Według niego polscy rybacy wskutek niekorzystnych rozwiązań prawnych przegrywają konkurencję na rynku z tanią rybą z importu, a w wyniku nieprofesjonalnie prowadzonych negocjacji integracyjnych z Unią Europejską branża nie ma jasności, jaka będzie jej przyszłość. Istnieje też możliwość, że polscy rybacy nie będą mogli skorzystać z funduszy strukturalnych z UE.
- Wszystko zależy od tego, kto będzie nas reprezentował. Obawiam się, że do Brukseli zamiast profesjonalistów pojadą ludzie z klucza. Nie zgadzam się, aby decyzje podejmowali ci, którzy wiedzę o rybołówstwie mają jedynie z talerza - grzmiał Dlouhy.
Jako przykład działań przeciw interesom polskiego rybołówstwa podawał zgodę polskiego rządu na import do kraju ryb bez cła z Europejskiego Obszaru Wolnego Handlu, tę okazję wykorzystała Rosja. W efekcie w styczniu i lutym do Polski napłynęła olbrzymia masa taniego dorsza. - To był nóż wbity w plecy polskiemu rybołówstwu. Dwie firmy zapchały rynek rybą z importu. W rezultacie cena za kilogram polskiego dorsza w skupie spadła do 3, 50 złotego za kilogram. W ten sposób import eliminuje z rynku naszych rybaków - oceniał Dlouhy.
Podobnie źle było podczas sezonu śledziowego. Rybacy mieli problem ze sprzedażą śledzi nawet po 60 groszy za kilogram. W konsekwencji nie wykorzystali limitu. To wszystko doprowadziło do podziału w środowisku. Zdaniem Dlouhego podzieliło się ono na trzy w miarę równe grupy. Pierwsza w dalszym ciągu wiąże swoją przyszłość z branżą. Druga liczy na rekompensaty za kasację kutrów albo - w przypadku wycofania się z zawodu - wysokie osłony socjalne. Trzecia grupa to nowi ludzie w branży, którzy "łowią wszystko, zanim skasują kutry w wyniku uszczelniania szarej strefy". Z tego względu Dlouhy uważa restrukturyzację rybołówstwa za konieczną.
Według niego jednak polscy negocjatorzy przegrali rozmowy z Unią Europejską dotyczące tej branży. Teraz dopiero próbują nadrabiać straty. Dlouhy przekonał się o tym na nadzwyczajnym posiedzeniu Komisji Bałtyckiej w Krakowie. Chodzi m.in. o problem wpuszczania do naszej strefy zagranicznych kutrów powyżej 30 metrów długości, które są wielkim zagrożeniem dla polskiej konkurencji.
Chwalił natomiast wojewodę pomorskiego za to, że dał pieniądze na budowę aukcji rybnej w Ustce, bo to może wyeliminować pośredników, którzy nadmiernie podbijają cenę ryb między rybakami a konsumentami. Zgodził się z nim prof. Bykowski, który jest przekonany, że jeśli po wejściu Polski do Unii Europejskiej ceny na wyroby rybne w naszym kraju zbliżą się do cen europejskich, to dojdzie do obniżenia konsumpcji, a w rezultacie do upadku szczególnie małych przetwórni.

Absurd w portach

W podobnym tonie wypowiadał się Kazimierz Rotta, wiceprezes Zrzeszenia Rybaków Morskich z Gdyni. Według niego 8 tysięcy rybaków oraz 40 tysięcy ludzi związanych z przemysłem rybnym to zbyt duża grupa na to, aby zmienić branżę jeśli rybołówstwo padnie. Nie ukrywał żalu do rządu i parlamentu o to, że do tej pory nie ma ustawy o restrukturyzacji floty rybackiej. Jego zdaniem stało się tak, bo rząd po cichu liczył, że do czasu wejścia Polski do Unii Europejskiej spadek rentowności sprawi, że bez nakładów ze strony państwa liczba rybaków zmniejszy się w sposób naturalny. W jeszcze bardziej krytycznym tonie mówił o ustawie o portach i przystaniach morskich. - To absurd, aby rybakom łódkowym proponować udziały w zarządzie portu. Na taki księżycowy pomysł mogli się zdecydować jedynie dyletanci - podsumował.

Pstrąg rośnie w siłę

Jest jednak światło w tunelu, a nawet szansa na duże pieniądze. Tak przynajmniej wygląda szansa, którą daje hodowla ryb łososiowatych (rybołówstwo śródlądowe). O niej podczas konferencji mówił Andrzej Marczyński, prezes spółki "Aquamar" z Miastka, który od 26 lat pracuje w tej branży. Według niego do rozwoju tego kierunku hodowli ryb przysłużyły się pegeery rybackie, szczególnie gospodarstwo w Siemianicach koło Słupska, bo tam działali ludzie z pasją. To oni przemycili z RFN niemieckie tłumaczenie angielskiej książki, z której czerpali wiedzę o podstawach hodowli ryb. Potem szukali dróg zwiększenia dochodowości i nowych rynków zbytu. Na początku pstrągi odbierały tylko super hotele, ale po kilku latach udało się nawiązać współpracę z niemieckimi odbiorcami, którzy płacili za rybę mączką rybną. Dzięki temu ryby słodkowodne stały się najważniejszym spożywczym towarem eksportowym Polski, a nasz kraj wyrósł na światową potęgę w tej branży. - Zajmujemy szóste miejsce w świecie. W Europie Wschodniej jesteśmy niekwestionowanym liderem - mówił Marczyński.
Jednak i w tej niszy rynkowej są zagrożenia. Stwarza je niekorzystny import ryb z Norwegii. - Rząd norweski w stu procentach subsydiuje cenę łososia. W efekcie na polskim rynku osiąga on cenę karasia sprzed 10 lat. Wtedy bardzo trudno się konkuruje - uważa Marczyński. Drugi problem to przepisy weterynaryjne, które przewidują, że świadectwa zdrowia ryb są ważne tylko 48 godzin. - Ryby z Norwegii jadą do Polski 2 dni. Właściwie nie powinny być wpuszczane do Polski - twierdzi Marczyński. Hodowców denerwują także bardzo wysokie wymagania sanitarne. - W Niemczech bada się czystość produktu, a nie pomieszczenia - wyjaśnia. Jego zdaniem jednak i tak mamy wielkie szanse na rynkach europejskich, bo na przykład w szwajcarskich rzekach, które są chemicznie czyste, można łowić ryby, ale nikt ich nie je, bo... pachną proszkiem do prania. - Perfum, które przenikają z proszków do wody, nie da się w oczyszczalniach zneutralizować - przekonuje o wyższości wód.
Podniesienia wymaga natomiast kultura handlu. - Ryba psuje się od 60 do 100 razy szybciej niż mięso. Trzeba ją umiejętnie przechowywać - uważa. Wspiera go Maciej Dlouhy, który jest przekonany, że polscy handlowcy nie umieją przechowywać ryb w lodzie. Inna kwestia to propagowanie zdrowego modelu odżywiania. W Polsce podobno jeszcze zbyt mało osób wie, że ryba działa antysklerotycznie, że nie przenosi chorób na człowieka i że po prostu wydłuża życie. - Sprawdzałem, jak poszczególne nacje długo żyją i ile jedzą ryb. Wychodzi na to, że im bardziej swój jadłospis wzbogacają rybami, tym mają dłuższe życie. Rekordzistami są Portugalczycy, tam każda osoba zjada średnio 54 kilogramy ryb rocznie - dodaje Marczyński.
Niektóre kwestie sporne będą już jednak wkrótce rozwiązane. Jak zapewnia Janusz Sikorski, powiatowy lekarz weterynarii w Słupsku, procedury wydawania świadectw zdrowia dla ryb już zmieniają się na bardziej korzystne dla hodowców. Obniżone zostaną również opłaty za usługi weterynaryjne.

Rybka rekreacyjna

Zdaniem Teodora Rudnika, prezesa słupskiego oddziału Polskiego Związku Wędkarskiego, w naszym kraju nie docenia się wędkarstwa, czyli rybołówstwa rekreacyjnego. Tymczasem z tej formy rozrywki korzysta 1,5 miliona Polaków, którzy według szacunków rocznie wyławiają od 40 do 50 tysięcy ton ryb. Tylko do struktur PZW należy 600 tysięcy złotych. Związek łoży również 7,3 mln zł na ochronę ryb przed kłusownikami i ma duże zasługi w sztucznym zarybianiu rzek.
- Jesteśmy największymi gospodarzami na polskich wodach - przekonuje Rudnik, który zarzucał organom państwa, że toleruje zjawisko kłusownictwa. Okazuje się jednak, że sprawie wędkarstwa nie ma jednolitego zdania.
- Rybołówstwo to zawód, wędkarstwo to przyjemność - ripostuje Dlouhy. Według niego wędkarze są głównymi kłusownikami.
- To, co się dzieje na Słupi w Ustce - dzielił się swoimi obserwacjami - to kpina. Trzeba wyeliminować pseudowędkarzy.
Jego zdaniem wędkarze nie tylko często łowią za małe ryby, ale na dodatek wędkarstwo traktują jako źródło dochodu.

Ryba a polska racja stanu

Do fali krytyki przyłącza się również prof. Jolanta Zieziula z Akademii Rolniczej w Szczecinie. Według niej błędem było dopuszczenie do dezintegracji polskiej gospodarki rybnej. - Od lat dziewięćdziesiątych u nas panuje filozofia "ratuj się, kto może". Tymczasem w najbardziej rozwiniętych krajach wszystko jest zorganizowane, a własny surowiec wykorzystuje się w kraju. Jedynie nadmiar sprzedaje się na inne rynki. Niestety, nie dbaliśmy o polską rację stanu - mówiła podczas seminarium. Jej zdaniem trzeba rozwijać przechowalnictwo, aby można było sterować popytem i podażą ryb, a nie podlegać sezonowym wahaniom.

Krytyka bez odzewu

W Słupsku słowa krytyki padały jednak nieco w próżnię, bo na seminarium nie pojawili przedstawiciele Ministerstwa Rolnictwa, któremu podlega rybołówstwo. Przyjechał natomiast Witold Górski, wiceminister infrastruktury, który ubolewał, że nie ma całościowego wpływu na rybołówstwo, bo teraz jest ono w gestii kilku resortów. Obiecał jednak, że weźmie pod uwagę głos środowiska w sprawie ustawy o portach, którą obecnie analizuje Trybunał Konstytucyjny.
Tymczasem po konferencji z redakcją skontaktował się Lech Kempczyński, dyrektor Departamentu Rybołówstwa w Ministerstwie Rolnictwa i Rozwoju Wsi. Wyjaśnił, że nikt z resortu nie przyjechał na konferencję, bo jego pracownicy nie zostali oficjalnie zaproszeni. - Nieoficjalnie wiedzieliśmy o seminarium, dyrektor Andrzej Piekarski był gotów pojechać do Słupska, jeszcze w piątek rano czekaliśmy na zaproszenie. Nie nadeszło - powiedział Kempczyński.
Zbigniew Babiarz-Zych, pracownik wydziału promocji w starostwie słupskim, które współorganizowało Święto Ryby: - Rozmawiałem z sekretariatem wiceministra i informowałem o seminarium oraz obecności na nim szefów organizacji rybackich, którzy chcieli się wypowiedzieć o przygotowaniach polskiego rybołówstwa do wejścia do Unii Europejskiej. Moim zdaniem, jeżeli urzędnik państwowy dostaje informację z terenu, że chcą się z nim spotkać stowarzyszenia rybackie, powinien przyjechać bez żadnego oficjalnego zaproszenia. Poza wszystkim jednak wpisałem wiceministra Pilarczyka i dyrektora Dybca na listę gości i według mojej wiedzy zaproszenia do nich zostały wysłane przez firmę organizującą na nasze zlecenie Święto Ryby. Co więcej, dojechał do Słupska zaproszony w ten sam sposób wiceminister infrastruktury Witold Górski.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gp24.pl Głos Pomorza