Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wspomnienia rodziny Woźnych

Tomasz Dobrowolski
Pierwsze zdjęcie rodziny Woźnych na Pomorzu Zachodnim.
Pierwsze zdjęcie rodziny Woźnych na Pomorzu Zachodnim.
Wojna to nie tylko konflikty militarne, lecz również czas, w którym następują gwałtowne zmiany kulturowe i etniczne. Każdy konflikt o charakterze militarnym, niesie ze sobą śmierć, strach i niepewność jutra.

Nie wolno nam zapomnieć o największym z nich, jakim jest II wojna światowa. Dziś z perspektywy czasu o wiele łatwiej jest nam mówić o tych wydarzeniach.

I miejsce w konkursie historycznym AP

Nie potrafimy sobie w pełni wyobrazić tego, co nasi dziadkowie czuli w tamtych czasach, o czym myśleli oraz jak postrzegali świat. Wiąże się to ze zmianami sposobu życia współczesnego człowieka oraz powstawania jednakowej kultury globalnej na całym świecie. Wiele naszych rodzinnych tradycji, nigdzie przecież nie zapisanych, ginie bez powrotu. Wszystkie wojny do dziś mają ogromny wpływ na życie tylu ludzi na Ziemi. Takie koleje losu mieli nasi przodkowie. Zadaniem każdego z nas, a wręcz obowiązkiem, jest zachować pamięć o nich, by nie utonęli w mrokach historii. Jeżeli tego nie dokonamy, utracimy cząstkę nas samych i skrzywdzimy następne pokolenia, którym nie będziemy w stanie przekazać całej prawdy o nas.

Mój dziadek

... od strony mamy - Władysław Woźny urodził się 3 kwietnia 1933 roku we wsi Iszczków w województwie tarnopolskim, w powiecie Podhajce. Miejscowość ta położona jest nieopodal rzeki Strypy wpadającej do Dniestru.

W wieku trzech lat dziadek przeprowadził się wraz ze swoimi rodzicami - Heleną i Janem - do sąsiedniej wioski Rosochowaciec, gdzie mieszkał do lipca 1945. Dziadek często jeździł wraz ze swoim ojcem na targ w Kozowie, gdzie sprzedawali nadwyżkę płodów ziemi i kupowali naftę, sól i potrzebne narzędzia. Do miasta prowadził stary most przez jezioro. Wieś Rosochowaciec należała do jednych z większych wiosek w okolicy, ponieważ liczyła ok. 360 numerów domów. Leżała niecałe 14 km od miasta Kozowa. Była ona własnością dziedzica Jankowskiego. Znajdował się tam dworek, folwark wraz z całym majątkiem, park oraz kościół. W 1938 urodził się brat Władysława - Marcin.

Woźni w nowej miejscowości założyli gospodarstwo, budując je od podstaw. Gleby były tam bardzo urodzajne. "Obornik dawano tylko co sześć lat, nie więcej, gdyż zboże się wykładało" - wspomina z żalem mój dziadek. Uprawiano tam przede wszystkim pszenicę, grykę oraz ziemniaki. Zwierzęta wypasano na wspólnym pastwisku folwarcznym nad rzeczką. Krótko przed wybuchem wojny Jan założył swój wymarzony sad. Składał się z kilku rzędów jabłoni i grusz. Kiedy w 1945 roku Woźni wyjeżdżali po raz ostatni z Rosochowaćca, drzewa zaczęły rodzić pierwsze pojedyncze owoce. Sprawiły one największą radość, a później także budziły ogromny żal za rodzinnymi stronami. Niestety nikt z Woźnych nigdy nie spróbował owoców ze swojego sadu.

Rok 1939

W 1939 roku mój pradziadek został zmobilizowany do wojska polskiego. Wrócił jednak po pierwszym miesiącu wojny, po upadku kampanii wrześniowej. Kiedy pradziadek zgłosił się do koszar otrzymał umundurowanie, ale nie wysyłano go na front. W jego jednostce brakowało broni i amunicji "jeden karabin na dziesięciu", kazano pozostawać cały czas w gotowości. Wśród żołnierzy, głównie ukraińskich, panowało przekonanie, że "Polskę szlag trafił, już ni ma". Na wieści o klęskach Polaków często zrzucali z radością mundury i uciekali z koszar. Uważali tę wojnę za początek narodzin wolnej Ukrainy. Reszta zmobilizowanych, która pozostała w koszarach, otrzymała wreszcie rozkaz marszu na Warszawę. Niestety, szli tylko jeden dzień, po czym musieli się zawrócić. Niemcy zajęli już stolicę i nacierali z północy. Skierowali się w stronę Rumunii, dowództwo na koniach, natomiast żołnierze piechotą.

Oficerowie przestali wierzyć w zwycięs­two, zaczęli dezerterować. Pozostała część dowództwa została odprowadzona do Rumunii. Jan opowiadał, że szli czwórkami, cały batalion, ok. 2000 żołnierzy. Blisko 50-60 kilometrów od granicy, entuzjazm zaczęły wzbudzać zbliżające się z oddali samoloty. Oficerowie krzyczeli: "Nasze! Nasze!...", po chwili jednak, zniżyły swój lot i rozpoczęły ostrzał kolumny piechurów. Uciekający rzucali się do przydrożnych rowów. Droga została usłana zabitymi i rannymi. Było słychać jęk umierających koni i ludzi. Rannym nie udzielano pomocy, błagali oni swych kolegów o śmierć. Po tym zdarzeniu morale żołnierzy upadły i oddział się rozsypał. Jan postanowił wrócić do domu. Powracający żołnierze nie obawiali się sił wrogich wojsk, lecz Ukraińców mordujących i okradających polskich żołnierzy. Pradziadek powrócił do domu w październiku 1939 roku.

Zimą 1940 do wsi Rosochwaciec zaczęły dochodzić już słuchy o mordach dokonywanych na Polakach przez Ukraińców m.in. na Wołyniu, gdzie zabijano całe rodziny "Lachów". W miejscowości mojego dziadka, Polacy także zaczęli obawiać się takiego losu, gdyż część z nich miała korzenie szlacheckie. Ludność Polska stanowiła większość mieszkańców wsi. Nie było jak dotąd dużych nienawiści między Lachami, a Ukraińcami. Panował ogólny pokój, powstawały mieszane małżeństwa. Wszystko skończyło się, kiedy wybuchła wojna i do głosu doszli Ukraińscy nacjonaliści. Narodziła się nienawiść dwóch bratnich narodów. O tych agresjach narodu ukraińskiego na Polakach świadczy poniższy przykład z dzieciństwa Władysława:

Pewnego mroźnego dnia Jan poszedł wraz ze starszym synem napoić zwierzęta. Za każdym razem brał ze sobą koromysło z dwoma wiadrami na wodę do domu. Tego feralnego dnia było podobnie. Kiedy poił swoje zwierzęta, zauważył w oddali, że z kierunku Kozowy, około dwóch kilometrów dalej, "z dziesięć sani jedzie". Jan kazał synowi szybko podpędzać krowy, bo przeczuwał, że nic dobrego ci ludzie nie wiozą. "Szybko Władek, podpędzaj krowy, szybko, szybko... musim do domu uciec". Kiedy tylko uwiązali w stodole krowy, Jan się schował w budynku, natomiast mały Władek pobiegł szybko do domu, gdzie przebywała jego matka z młodszym bratem. Nagle padły strzały z karabinu. W domu zapanowało przerażenie. Okazało się, że były to "egzekucje" dokonywane przez banderowców na Polakach.

Napastnicy pochodzili z sąsiedniej ukraińskiej wioski Złotej Swobody. Ofiarami, podobnie jak w innych miejscowościach, byli głównie Polacy o korzeniach szlacheckich oraz przeciwnicy Ukraińców za czasów wolnej Polski. Krewni zamordowanych zgłosili skargę do sztabu niemieckiego, lecz ci tylko powiedzieli, że na froncie ich więcej ginie. Kazano tylko pochować ofiary, a zabójcy choć znani nie zostali ukarani.
Później Polacy zaczęli się bardziej obawiać band. Pradziadek po powrocie z wojska, zgodził się ukrywać innych Polaków na swoim strychu, mimo że gdyby się to wydało, cała rodzina mogłaby zostać wymordowana. Ukrywający się przybył w nocy i zabrał ze sobą siekierę oraz widły w celu obrony przed ewentualnymi napastnikami próbującymi sforsować drzwi na strych. Metalowy dach spełniał dobrze swoją funkcję obronną przed ludźmi, ale nie był pomocny podczas tęgich mrozów. Moja prababcia przyniosła grube pierzyny i słomy, ale nadal było zbyt zimno, aby móc normalnie funkcjonować.

Postanowiono zmienić kryjówkę. Postanowiono, że nowym schronieniem będzie stajnia w stodole. Pod korytami dla koni wykopano dół, który następnie obłożono deskami i słomą. Żadna wchodząca do środka niewtajemniczona osoba nie mogła, znaleźć nowej "skrytki". Oczywiście mężczyzna nie przebywał cały czas w tym schronieniu, ale jednocześnie nie opuszczał budynku. Kiedy Rosjanie zarządzili pobór do wojska (1943 r.), zaciągnął się, mówiąc, że woli zginąć na froncie za ojczyznę, niż być zamordowanym z rąk band w swojej kryjówce, lub spłonąć żywcem w oborze.

Bombardowania w 1941

Przez Rosochowaciec przemieszczały się stale od 1941 liczne wojska, na przemian niemieckie lub rosyjskie. W 1943 wojska rosyjskie ponownie się wycofywały. Maszerowały całe kolumny żołnierzy radzieckich. Goniec ogłosił mobilizację, która obejmowała wszystkich mężczyzn od 18 do 55 lat. Wieść ta szczególnie wstrząsnęła moją prababcią Heleną Woźną. Jan musiał iść, nie wiadomo było czy jeszcze kiedykolwiek się zobaczą. Wychodząc ucałował swoją żonę, synów oraz matkę. Wszystko, co ze sobą zabrał, to mały worek, w którym znajdował się ususzony bochenek chleba i kawałek solonej słoniny. Wkrótce trafił on do formującego się w Sielcach nad Oką Wojska Polskiego. Skąd wyruszył na front. Wkrótce niemiecka artyleria ostrzeliwała pobliską okolicę całą noc, zadając dotkliwe ciosy Rosjanom. Pociski trafiały także w domy stojące w wiosce. Rodzina Woźnych nie spała tamtej okropnej nocy.

Siedzieli w rogu domu pod stołem czuwając. Następny dzień wcale nie przyniósł spokoju, wręcz przeciwnie, zaczęło się prawdziwe piekło. Niemcy rozpoczęli naloty. Bombardowania już nie były kierowane na ślepo. Trafiały w zabudowania wsi. Brakowało uliczki w której byłoby bezpiecznie. Kiedy koło południa ucichły samoloty prababcia poszła do sąsiadów upiec chleb, dziadek z bratem pozostali w mieszkaniu i patrzeli zaciekawieni na Rosjanina w domu, który czyścił RKM, nie wiedzieli co to za dziwna maszyna na nóżkach. Po chwili ciszy Niemcy ponowili nalot .Chłopcy wybiegli na próg chcąc zobaczyć samoloty. Rosjanin, który spał w rogu izby obudził się raptownie i pobiegł schwytać chłopców. Po złapaniu, wepchnął ich pod łóżko i sam także do nich się wsunął. Nagle usłyszeć można było tylko huk i ryki spłoszonych zwierząt. Raptownie pocisk uderzył gdzieś w pobliżu, a podmuch wyrwał z domu i okna. Po krótkiej chwili samoloty ucichły. Dziadek wyjrzał przez dziurę pozostałą po oknie. Ze stodoły pozostały ruiny. Na ścianie mieszkania było setki powbijanych w gliniany mur odłamków. Podmuch zerwał dach z domu.

W tym samym czasie prababcia przebywała u sąsiadów. W środku znajdowało się dwanaście osób. Jeden z pocisków trafił w wysoką gruszę obok domu, w którym się znajdowali. Drzewo ścięło na pół i odrzuciło wiele metrów dalej, natomiast glinianka raptownie się zawaliła. Podmuch zmiótł ją praktycznie z powierzchni ziemi. Większość ludzi zginęło. Cudem przeżyło kilka osób, w tym moja prababcia. Sąsiadka w chwili wybuchu stała przy futrynie oparta o drzwi, ponieważ pokazywała obecnym, że "ruskie już dwa bochenki skradli". Lecące kawałki drewna urwały jej nogi, przez co chwilę później zmarła. Prababcia miała tylko pojedyncze zadrapania na twarzy. Dziadek wspomina słowa prababci: "pan Bóg dał, że kupka słomy z dachu już spadła, pod którą się wślizłam. Kiedy samoloty ucichły, sprawdzałam czy mam nogi. Podniosłam jedną potem drugą. Na szczęście przysypała je tylko ziemia". Mój dziadek pamięta dokładnie te słowa po dziś dzień.

Kolejną ofiarą nalotów stała się koleżanka dziadka, córka sąsiadki Ostrowskiej, Lucyna. Była dla Władysława jak starsza siostra. Chwilę przed nalotem poszła wraz z bratem, przynieść z piwniczki ziemniaki. Kiedy nadleciały pierwsze samoloty odchodzili już od ziemianki. Brat widząc samoloty szybko się zawrócił i skoczył z powrotem do środka, natomiast Lucyna zaczęła uciekać szybkim tempem do domu. Będąc już o krok od mieszkania, pocisk spadł nieopodal niej. Po pięknej dziewczynie został tylko warkocz z kawałkiem skóry na jabłoni, a górna część ciała rozbryznęła się po ścianie budynku. Szczątki dziewczyny pozbierał jej brat wraz z załamaną matką. Na cmentarz było zbyt daleko i niebezpiecznie, by zawieść tam ciało. Postanowiono pogrzebać zmarłą pod jabłonią, na której wisiał wcześniej warkocz. Jej bracia zbili dla niej prostą trumnę. Drewna w tym czasie brakowało nawet na trumnę, dlatego z pomocą przyszło wielu sąsiadów ofiarowując pojedyncze. I tak powstała trumna. Jej ciało zakopano bez duchownego w otoczeniu najbliższych.

Rok 1945

Pewnego razu około 1945 roku banderowcy napadli na polski dom na przeciwko dworku. Było to niedaleko od kuzynki Władysława - Marii Jakubów. Rodzina ta od dawna obawiała się tego, że mogą zostać napadnięci, dlatego byli do tego przygotowani - otrzymali od Rosjan broń (karabiny oraz granaty) w celu obrony. Niestety, tego nieszczęsnego dnia ojciec rodziny rozpoczął prace polowe. Kiedy wrócił do domu, jego rodzina była już schwytana, a on sam został otoczony i zatrzymany. Sadystyczni Ukraińcy na oczach mężczyzny zabili jego żonę i dzieci, rąbiąc siekierami ich ciała, natomiast najmłodsze trzymiesięczne dziecko powiesili na haku od lampy naftowej pod sufitem. Na sam koniec zamordowali głowę rodziny. Wychodząc przykryli ciała pierzyną i odjeżdżając wrzucili do środka granat. Maria Jakubów widziała prawie całe zajście z ukrycia. Po opuszczeniu wioski przez banderowców poszła wraz z Władysławem zobaczyć co tak naprawdę się wydarzyło... to co zobaczyli, przez wyrwane siłą wybuchu okna, trudno dziś sobie wyobrazić - dookoła pełno krwi i szczątek ludzkich poobklejanych piórami, a pod sufitem zmasakrowane eksplozją ciało niemowlęcia. Krewni tej rodziny mieszkający w pobliżu, poszli potajemnie na drugi dzień do tego domu, pozbierali szczątki ludzkie i pogrzebali je.

Kiedy w czerwcu 1945 roku rodzina Woźnych dowiedziała się, że wszyscy Polacy muszą opuścić swoją miejscowość, byli przerażeni. Nie chcieli stamtąd wyjeżdżać. Powiedziano im, że nie mają wyboru, ponieważ to teraz jest Rosja, a Polacy muszą wyjeżdżać do Polski. Pierwsze transporty ludności skierowano na Śląsk. Ta wysiedlana ludność nie mogła z sobą zabierać zbyt dużo dobytku, w tym zwierząt, dlatego Helena nie chciała jeszcze wyjeżdżać. Postanowiła czekać. Trwało to aż trzy miesiące. Przez ten cały czas koczowali na stacji w Kozowie. Władysław, już jako dwunastoletni chłopiec poznał przez ten czas dobrze to miasto. Pewnego razu na rynku, gdzie wcześniej bywał z ojcem, odbyła się egzekucja trzech bandytów Ukraińskich. Rosjanie zbudowali jednakowe szubienice na środku placu. Przywieziono wreszcie skazańców. Mieli na głowach szare worki, tak aby nie można było zobaczyć twarzy umieszczono tablicę z popełnionym czynem. Jeden z nich zamordował siedemdziesiąt dwie rodziny polskie.

Wreszcie nie można już było dłużej czekać, należało już wyjeżdżać. Pozwalano jednak zabierać z sobą krowy i konie. Rozpoczęła się trwająca blisko trzy tygodnie podróż na zachód. Jechali w odkrytym wagonie wraz z krowami, końmi i innymi Polakami z ich wioski. Po całym dniu drogi, transport zatrzymał się na stacji w miejscowości Sambór. Tam nastąpił przeładunek z pociągu szerokotorowego, na pociąg normalnotorowy. Mówiono, że granica Polski już niedaleko. Dla pasażerów było to niezrozumiałe, przecież są oni nadal w Polsce...

Cały transport przemieszczał się dzięki dwóm ogromnym parowozom, wydobywającym ogromne kłęby dymu. Dziadek wspomina, kiedy to pierwszy raz widział góry. Były to Karpaty. Najlepiej zapamiętał ten widok, ponieważ jak dotąd miał okazję widzieć tylko pagórki rodzinnych stron. Pociąg dalej jechał w kierunku Śląska. W pobliżu Katowic skierował się na północ w stronę Poznania. Następnie pociąg skierowano do Stargardu Szczecińskiego. Tam stali przez kolejne trzy tygodnie. Nie wiadomo było gdzie zostaną wysłani. Wysiedleńcy przez cały czas musieli pilnować swoich rzeczy, ponieważ jedni okradali drugich.

Po trzech tygodniach transport ruszył w kierunku Chociwla. Właśnie na tamtejszej stacji wysiadło wiele wysiedleńców, w tym moja rodzina. Czekali tam na nich sołtysi okolicznych wsi. Woźni załadowali swoje rzeczy na wóz sołtysa wsi Biała (Ball). Nowoprzybyli zajęli gliniany budynek na początku wsi. Nikt zwracał uwagi, że jest on w opłakanym stanie. Sądzili, że wkrótce powrócą do Rosochowaćca. Pierwsze chwile były bardzo trudne, z powodu braku kontaktu z Janem. Odnaleźli się po około czterech miesiącach. Powrót do Rosochowaćca okazał się już niemożliwy.

Życie na "ziemiach odzyskanych" musiało zacząć toczyć się własnym kołem. Tak też się stało. Rodzina Woźnych i Jakubów podobnie jak przed wojną zajęła się rolnictwem. "Nowe" ziemie okazały się o wiele mniej urodzajne niż te pozostawione na Kresach. Biała była jedną z nielicznych wsi w okolicy gdzie nie została przeprowadzona kolektywizacja rolnictwa. "Nowi" mieszkańcy tych terenów musieli stworzyć wspólną nową kulturę. Dawne Ball uległo zniszczeniu w ok. 70% (przed wojną liczyła ponad tysiąc mieszkańców, obecnie liczba ludności wynosi ok. 244 osoby). Wcześniej znajdowały się tu: szwalnia, masarnia, piekarnia, dwa młyny, zajazd, sierociniec, dwa kościoły, poczta, stacja benzynowa, stacja Stargardzkiej Kolei Dojazdowej oraz duże budowle gospodarskie i domostwa. Do dziś dnia zachował się tylko kościół, niektóre domy oraz część budynków gospodarskich. Na dawnych gruzach porasta dziś trawa, na której wypasa się bydło.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gp24.pl Głos Pomorza