Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wyzwoliciele w pijackim amoku - opowieść Krzysztofa Chmielnika

Krzysztof Chmielnik
Jest taki krótki moment w historii miasta. Typowy dla wojny, kiedy właśnie przemieścił się nad nim front. Ostatnie oddziały niemieckie miasto opuściły, większość mieszkańców zgodnie z zaleceniem władz uciekła, pierwszoliniowe jednostki sowieckie je ominęły, nastał czas interregnum.

Garstka pozostałych niemieckich mieszkańców, jakiś skromny przejściowy radziecki garnizon, bardziej policyjny jak wojskowy, do zapewniania spokoju na zapleczu frontu. W mieście nic nie działa, po ulicach grasują maruderzy korzystający brutalnie z przywilejów zdobywców. Nawet radziecki komendant nie bardzo panuje nad sytuacją. Naganem i z garstką sołdatów, często pijanych, organizuje zaopatrzenie dla oddziałów frontowych. Wspiera logistykę tyłów, aby Armia Czerwona mogła przeć na Berlin. Za kilka dni zjawią się regularne oddziały szabrownicze, a żyjący w zwierzęcym strachu dumni obywatele III Rzeszy, jeszcze nie zaczęli się, pod nadzorem komendanta miasta, organizować. Czas zatrzymany w fatalnym dla miasta miejscu.

Z zachodu na wschód płynie strumień cywilów. Z podmiejskich lasów ostrożnie wracają mieszkańcy, licząc, że znajdą w nim dach nad głową i jedzenie. W mieście jest też spora grupa robotników przymusowych, którzy czekają na uspokojenie się wojennej kipieli. Wśród nich jest Janina Zając, której wspomnienia przytoczyliśmy w poprzednim numerze. Skorzystajmy też ze wspomnień, jakie znaleźć można w materiałach IPN.

„Rosjanie weszli do Zielonej Góry 16 lutego 1945 r. Ja zamieszkałam u koleżanek przy obecnej ulicy Strzeleckiej i stamtąd widziałam przybycie żołnierzy Armii Radzieckiej. Oni wjechali bryczką i zapytali: Czasy imiejetie? Co oznaczało, czy nie mamy zegarków, które oni nagminnie zbierali. Bardzo zdziwiło nas to ich powitanie. Pamiętam, że z kamienicy wyszedł starszy Niemiec i częstował Sowietów winem, z czego bardzo się ucieszyli. Niemcy w mrozie uciekli i Sowieci zdobyli to miasto bez walki, nikt go nie bronił. Choć przy obecnej ulicy Dąbrowskiego widziałam potem kilku zabitych żołnierzy sowieckich”.

Ruski mir
W porównaniu do życia prezentowanego w ubiegłotygodniowej relacji pani Janiny Zając życie w mieście wywróciło się do góry nogami. Zniknął niemiecki ład i zaczął się ruski mir. I chociaż dotąd pracujący tu Polacy byli obywatelami drugiej kategorii, a życie ich specjalnie nie pieściło, to zamiana był przerażająca.

„Od tej pory zaczęła się dla nas kobiet gehenna. Ani jednej nocy nie przespałam w domu, ukrywając się przed nimi. Sowieci rozbijali sklepowe szyby, okradali sklepy i bardzo latali za kobietami. Pamiętam, jak wracałam od koleżanki i zaczęło iść za mną dwóch żołnierzy sowieckich. Zatrzymali mnie, wyciągnęli pistolet i kazali iść z nimi, a ja wtedy w płacz, że mam chore dziecko, że szukam lekarstwa, a w domu został chory mąż. W końcu mnie puścili, mówiąc: uchodzi. Schroniłam się z dwoma lwowiankami w domu, w którym spali obcokrajowcy, ale ci sowieccy żołnierze się nami interesowali, a my się bałyśmy. Oni chodzili ciągle pijani. Poszłyśmy do ich komendy, powiedziałyśmy, że boimy się tam spać, a na to starszyzna (sierżant), że jak się tam ich boimy, to możemy przyjść do niego tutaj spać. Tyle nam pomógł. Ta sytuacja spowodowała, że zaczęłyśmy zastanawiać się, jak uciec z tego miasta. Pojawiły się ogłoszenia, że oni wystawiają przepustki - tzw. bumażki, dzięki którym można stąd wyjechać do domów. Oddałam Sowietom przepustkę do fabryki, żeby nie oddawać arbeitskarty, ale oni nas oszukali, zabrali dokumenty i zatrzymali nas do pracy. Urządzili w szkole szpital i my cały dzień im w tym pomagałyśmy, ale i tak nie wydali nam żadnego dokumentu. Po tym wydarzeniu chciałyśmy uciec już za wszelką cenę”.

Exodus
„Wzięłyśmy więc wózki z czterema kółkami i ruszyłyśmy. Zatrzymał nas sowiecki żołnierz przy mleczarni na ulicy Podgórnej. (To nieistniejący już dzisiaj budynek, ale warto wiedzieć, że przy Podgórnej 21 mieściła się komendantura miasta - przyp. K.Ch.) Jechali już jednak Polacy z Piotrkowa Trybunalskiego w podwodach wojskowych. On kazał im nas zabrać do Polski. Dojechałyśmy jednak tylko do Odry, a tam zatrzymano nas na kilka dni do pracy, do budowy drogi. Dużo osób tam pracowało. W nocy trzeba było się chronić, uciekać. Sowieci zrobili pod wieczór specjalne zebranie dla mężczyzn, a podczas jego trwania szukali kobiet. Z lwowiankami schowałyśmy się w jakimś mieszkaniu we dwie za szafą z ubraniami, a trzecia za inną szafką. Sowieci przyszli raz, ale nas nie znaleźli. My ze strachu załatwiałyśmy się tam pod siebie. Przyszli potem drugi raz. Koleżanka powiedziała, że ona już nie może i położyła się na podłodze. Żołnierz jej nie zauważył, a nawet zrzucając w nerwach pierzynę z łóżka na podłogę, nieświadomie przykrył lwowiankę. Tak się uratowała.

Zgodnie z logiką wojny żołnierze frontowi nie mają czasu na szaber i gwałty. To domena oddziałów z zaplecza frontu. Ich obowiązkiem była grabież wszystkiego, co może się frontowym oddziałom przydać. Do ich zadań należało zapewnienie bezpieczeństwa na liniach zaopatrzeniowych. Oddziały te działały bez ścisłego nadzoru i dużym marginesem interpretacyjnym w kwestii „wróg” i „wroga działalność”. Dla cywilów ten tuż zafrontowy obszar był niebezpieczny szczególnie, a dla niewielkich grup, z przewagą kobiet z dziećmi, śmiertelnie niebezpieczny. Tak to wspomina pani Janina.

„W pokoju obok była polska rodzina wracająca z Niemiec; mąż z żoną i dzieckiem oraz matka i ojciec jednego z nich. Sowieci dopadli kobietę i tak gwałcili, że do rana umarła. Była trzy tygodnie po porodzie swojego dziecka. Straszne to było. Zrobiła się jednak z tego afera i nas puścili dalej do Polski. Spałyśmy ze strachu pod łóżkami, w stodołach i na strychach.

Później, jak szłyśmy, to chciałyśmy zdobyć jakąś wodę czy mleko do picia. I usłyszałyśmy jakiś dziwny głos, jakby zwierzęcia, cielaka, a po chwili zobaczyłyśmy trzech Sowietów, którzy prowadzili młodą dziewczynę, wcześniej przez nich gwałconą. To ona tak nieludzko krzyczała. Oni chcieli zabrać wtedy do siebie jedną z lwowianek i zaczęli ją szarpać. Broniła jej druga koleżanka, ale żołnierz kopnął ją w brzuch. Zaczęła krzyczeć, że jest w ciąży. Zrobił się tumult i w końcu nas puścili. Miałam kasetkę ze zdjęciami i jeden z tych żołnierzy chciał, abym ją otworzyła, a ja nie chciałam. W końcu on strzelił w zamek i wszystkie zdjęcia się rozsypały”.

Do swoich, do swoich
Opowieść pani Janiny z wędrówki pomiędzy sowieckimi żołnierzami do swoich ma dla nas szczególny walor. Jest w tej opowieści widoczna beznamiętność. Tak jakby pamięć obarczona obrazami niebywałego barbarzyństwa i zwierzęcego bestialstwa nie mogła łączyć tych obrazów z emocjami. Jakby się one w tamtych dniach wypaliły. Została tylko „sucha” narracja. Mimo strachu, przerażających przeżyć Janina Zając wraca do swoich gnana trudnym do zrozumienia instynktem.

„Nie uszliśmy daleko, koło Wschowy znów nas zatrzymano. One poszły do jakiegoś majątku i już ich potem więcej nie widziałam. Mnie przydzielono do pięciu starszych Polaków, którym miałam gotować. Tam było bezpiecznie. Z Warszawy jednak przyjechali ludzie na szaber i mówili nam, aby wracać, uciekać stąd. Po jednej nieudanej próbie udało się uciec nad ranem. To był marzec. Uciekaliśmy wzdłuż torów. We Wschowie byli już Polacy, którzy dali nam jeść, a stamtąd trafiłam do Leszna, do rodziny mojego chłopaka Władysława Szycha, gdzie spędziłam Wielkanoc. Stamtąd pojechałam do Tomaszowa”.

Ślub i powrót
Niepojęte są meandry losu. Decyzje, jakie ludzie podejmują w ekstremalnych czasach, nie dadzą się racjonalizmowi ująć. Ale idźmy dalej za wspomnieniami pani Janiny Zając.

„W maju odwiedził mnie w Tomaszowie mój przyszły mąż. Dostałam już kartę poborową do wojska, jednak jeśli kobieta miała męża, to nie brano jej do sowieckiej armii. I to przyspieszyło nasz ślub. Zawarliśmy małżeństwo 15 lipca 1945 r. w Tomaszowie Mazowieckim. We wrześniu wróciłam do Zielonej Góry, gdzie osiedlił się ojciec i brat męża. Wróciłam do swojej fabryki i zobaczyłam, jak przez ten krótki czas została spustoszona. Okradziono ją i wywieziono na wschód wszystkie maszyny. Na dworcu natomiast stało pełno maszyn do szycia. W fabryce znalazłam swój metalowy numer 213. Mam go do dziś. Niemców nie było i powoli zajmowano ich puste domy. Jeszcze raz stamtąd wróciłam do domu. Na stałe zameldowałam się w Zielonej Górze 6 stycznia 1946 r. Przez dwa lata pracowałam w sklepie, prowadząc kwiaciarnię, a po urodzeniu dzieci w zakładach Polskiej Wełny. Mieszkam tu z mężem, ciągle w tym samym domu przy ulicy Podgórnej, do dziś”.

Pani Janina nie wyjaśnia dlaczego wróciła do Zielonej Góry. Nie zdradziła powodu emigracji z rodzinnego miasta. Co stało się z jej matką, skoro wraz z nią do Zielonej Góry sprowadził się także jej ojciec. Jest wiele pytań, na które nie ma dzisiaj odpowiedzi. Także trudne są do wyobrażenia przeżycia, jakie nosili w sobie ludzie, którzy przeżyli tamten straszny czas. Dziękujemy Pani Janino, za tę opowieść. Bo to część historii naszego i Pani miasta. Zielonej Góry.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Krokusy w Tatrach. W tym roku bardzo szybko

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Wyzwoliciele w pijackim amoku - opowieść Krzysztofa Chmielnika - Gazeta Lubuska

Wróć na gp24.pl Głos Pomorza