Pan Jerzy Prościński jest społecznym karmicielem kotów. Zaopiekował się dwoma półrocznymi kotkami i przed wiosną postanowił je wysterylizować w schronisku dla zwierząt. Zawiózł je na zabieg i miał odebrać po tygodniu.
- Niestety pani technik stwierdziła, że muszą zostać dzień dłużej. Następnego dnia uparłem się, że bez kotów nie wyjdę. Wprowadzono mnie do gabinetu lekarskiego i po godzinie przyniesiono koty. Jeszcze dobrze niewybudzone, na brzuszkach miały świeże szwy popryskane antybiotykiem - mówi mężczyzna.
Zobacz także Paczka dla schroniska od kibiców Gryfa (wideo)
Zabrał koty do domu i czuwał nad nimi całą noc. - Niestety jeden nocy nie przeżył. Drugiego ratowałem u prywatnego weterynarza, ale był tak wycieńczony, odwodniony, że też odszedł. Bólu i smutku w oczach tych zwierząt nie da się opisać - mówi pan Jerzy i ma pretensje do schroniska. - Zawiozłem zdrowe kotki, a oddano mi umierające.
Wiele w życiu widziałem, ale pewnych rzeczy po prostu nie mogę znieść.
Kierownik schroniska utrzymuje, że sterylizacja została wykonana dzień po przyjęciu kotów. - Potem przez tydzień dostawały antybiotyk, dlatego nie mogliśmy ich oddać. Dostawały też jedzenie i picie, choć w stresie mogły nie jeść normalnie - mówi Anna Strąk. - To dzikie koty, wcześniej nie były szczepione. Zdarza się, że mają utajone choroby, a ingerencja chirurgiczna sprawia, że się one uaktywniają. My przed zabiegiem wnikliwych badań nie robimy.
Utrzymuje ona, że weterynarz zbadał zwłoki pierwszego kota, które pan Jerzy odwiózł do schroniska. - Miał chore płuca, jak większość dzikich kotów z centrum Słupska. U drugiego mogła rozwinąć się posocznica.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?