Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nikt nie jest doskonały

Cezary Sołowij
Anegdoty, wpadki, kaczki dziennikarskie. Wzbudzają śmiech, ale też doskonale oddają prawdę o ludziach i czasach, w których żyli

Anna Marecka, dzierżąca mocną, acz delikatna ręką ster redakcji słupskiej, przypomina sobie telefon od strażaków z Ustki: "Wyłowiliśmy z morza niewypał. Można zrobić zdjęcie na terenie jednostki". Pojechał Jasiu Maziejuk. Na zdjęciach jednak coś było nie tak: niewypał miał leżeć w jednostce, tymczasem na zdjęciach strażacy w strojach nurków wynosili go z morza! - Poprosiłem, przewieźli rakietę nad morze, wrzucili do wody, przebrali się i ponownie wynieśli ją z morza - krótko wyjaśnił pan Janek.
Dziennikarz z fotoreporterem to nierozłączna para. Taki duet stworzyli Konrad Remelski i Jan Maziejuk. Kiedyś pojechali na zimową fiestę balonową do Białego Boru. Ten rodzaj sportu dopiero poznawali, więc pan Janek z rozbrajającą szczerością zapytał organizatora zawodów: - A gdzie się te balony rozbijają? - Tam gdzie spadną, tam gdzie spadną - odpowiedział równie szczerze baloniarz.

Kiedy to dziecko było robione

W wielka konsternację wprawiła naszego czytelnika nasza koszalińska fotoreporterka Iza Oleś, która systematycznie odwiedzała oddział położniczy koszalińskiego szpitala i fotografowała nowonarodzone maleństwa do cotygodniowego "Oka". Któregoś dnia w naszej siedzibie pojawił się rodzic i poprosił o zdjęcie swojej pociechy. Iza w tygodniu robiła co najmniej kilkanaście zdjęć noworodków, w miesiącu urastało to już do kilkudziesięciu fotek. Dlatego też z rozbrajającym uśmiechem, podnosząc znad komputera swoją blond czuprynę, niewinnie spytała: - A kiedy to dziecko było robione?
Zdjęcia zawsze dostarczały wielu zaskakujących przeżyć. W czasach realnego socjalizmu Irek Wojtkiewicz zrobił zdjęcie pierwszego garnituru ówczesnej władzy. Takie było zamówienie z redakcji. Sceneria była odpowiednia - reprezentacyjne kino "Milenium" w tle. Jednak jeden element sfotografowanej rzeczywistości zburzył ten nastrój. Otóż na widocznym na zdjęciu afiszu można było odczytać aktualny repertuar. Tytuł filmu brzmiał... "Zmierzch Orłów".
Najwięcej radości sprawiały jednak podpisy pod zdjęcia. Oczywiście komu było do śmiechu, temu było, ale niejeden korektor i redaktor odpowiedzialny, miast się śmiać do rozpuku, zgrzytał zębami. Wyobraźmy sobie zdjęcie uczestników rajdu, których przydybaliśmy pod latarnią morską. Pod fotografią zrobioną ze szczytu tejże latarni miał znaleźć się podpis: "Ludzi mrowie pod latarnią". Tymczasem było napisane "Ludzie w rowie pod latarnią".
Relację z jednej z imprez folklorystycznych okrasiliśmy zdjęciem zespołu tanecznego. Do podpisu pod fotografią wkradła się literka "p" i podpis zabrzmiał: "zespół wypróżnił się na scenie". Łatwo też wyobrazić sobie reakcję organów odpowiedzialnych za...", gdy w latach PRL, w relacji z wizyty delegacji polskiej w ZSRR, pod zdjęciem na którym widnieli radzieccy goście (m.in. I sekretarz Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego Leonid Breżniew) pojawił się podpis: "mordy polityczne". Nie był to przejaw odwagi dziennikarza, lecz (nie)fortuny zbieg okoliczności: podpis pod zdjęciem znajdował się bowiem na końcu opisu wizyty. Tymczasem artykuł został tak rozmieszczony na stronie, że bezpośrednio pod zdjęciem znalazł się fragment całkiem innego tekstu. U nas też, podczas odnotowywania kolejnej wizyty przywódcy Bratniego Narodu, obwieszczono o odznaczeniu Breżniewa nie "złotą" - jak było w zamiarze autora - lecz "złą odznaką".
Inna wpadka z pewnością przejdzie do historii: na stronie zawierającej informacje o wydarzeniach na świecie miało się znaleźć zdjęcie kontyngentu polskiego wojska, które uczestniczy w pokojowych siłach KFOR. Zamiast tego opublikowaliśmy zdjęcie stada owiec i baranów. Podpis brzmiał: "Zamaskowani żołnierze sił KFOR kontrolują Serbów".

antypaństwowe upodobania

Literówki były powodem do śmiechu, bywały - powodem stresów redaktorów. W czasach PRL nawet w niewinnych pomyłkach doszukiwano się zamachu na autorytet władzy. Maria Borkowska, która całe lata spędziła nad korektą naszych tekstów mówi, że w jej kalendarzu były dwie daty, które pachniały politycznym skandalem. A to ze względu na swój reakcyjny charakter. - To był 1 maja i 22 lipca. W tych dniach bawiono się na imprezach rekreacyjnych. Natomiast w naszej gazecie kilka razy w relacjach z hucznych obchodów, zamiast "impreza rekreacyjna" - poszło "impreza reakcyjna".
Innym przykładem walki sił antysocjalistycznych na łamach "Głosu" była doprawdy mizerna ocena "wysiłków Komitetu Wojewódzkiego PZPR", z których w gazecie wyszły "wysiki Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Tytuł filmu "Zmierzch orłów" (już raz przytoczony) był powodem kolejnej salwy śmiechu. Tym razem w programie TV, gdzie - wedle nas - był to "Zmierzch osłów".
Bywały jednak i zupełnie

apolityczne żarty

Podczas relacji z otwarcia restauracji w Słupsku zapewnialiśmy, że "można w niej smacznie zejść". Szef kuchni i właściciel wybaczyli nam to. Jednak piętnując niechlujny wygląd kelnera w innym lokalu gastronomicznym zagalopowaliśmy się. W epitecie "niechlujny" zabrakło zwyczajnie litery "l". Natomiast opisując szwaczki zapewnialiśmy, że "zaczęły od spodni" (z tekstu wynikało, że chodzi oczywiście o szycie), "ale ich ambicje sięgają dalej". Jak daleko, bądź głęboko - tego autor już nie dociekał.
Aby humor nie trącił myszką zapewniam, że również współczesne życie polityczne dostarcza wielu anegdot. Bohaterem jednej jest obecny minister Jacek Piechota. Jeden z kolegów, przybliżając sylwetkę ministra podkreślił, iż był on niezłym biegaczem na średnich dystansach. Podał nawet wynik, jaki polityk osiągnął podczas biegu na 3 tysiące metrów. Podany w publikacji rekord był jednak nieco przesadzony: po przeliczeniu wyszło, ze obecny minister gospodarki poruszał się za młodu z prędkością naddźwiękową.

Zdarzenia i wypadki

Gigantomania nie opuszczała nas też podczas opisywania burzliwego rozwoju gospodarczego naszego regionu. Tak mocno wierzyliśmy, iż staniemy się supermocarstwem gospodarczym, iż Kombinat Ogrodniczy w Karnieszewicach stał się w naszej gazecie potentatem w produkcji pomidorów: "15 tysięcy ton miesięcznie zbierają miejscowi ogrodnicy" - obwieściła światu nasza koleżanka. Inny z kolegów opisując problemy związane z falą zatruć grzybami tak się przejął tragicznymi newsami, że sam napisał w jednej z informacji: "Niestety, w ubiegłym tygodniu zmarła tylko jedna osoba".
Kopalnią redakcyjnych "wpadek" była natomiast rubryka "Zdarzenia i wypadki". Przez lata niezmiennie walczyliśmy ze stereotypami. Zdarzało się, że sami padaliśmy ich ofiarami. Tak było w przypadku w sytuacji, która niejedną feministkę doprowadziłaby do białej gorączki. - Gdzie tu jest szef? - spytał czytelnik, starszy pan ze Słupska. - Słucham pana, w czym mogę pomóc? - odpowiedziała Anka Marecka, szefowa słupskiej redakcji, bo akurat przechodziła korytarzem. - Pani to może mi kawę ze śmietanką zrobić. Szefa chcę, mężczyzny! Z babą gadał nie będę - skwitował czytelnik. No i nie porozmawiali.
Oczywiście gazeta to nie tylko pasmo błędów i przeinaczeń. Bywają jednak i sytuacje, które można opowiadać jako rasowe anegdoty.

A pstrągi sami zjedliśmy

Wspomniany już wcześniej Konrad Remelski był świadkiem walki Miastka o status powiatu. W tym czasie w Słupsku gościł wiceminister spraw wewnętrznych Jerzy Stępień. Od niego zależały zmiany na powiatowej mapie kraju. Jeden z miasteckich notabli przyjechał ze Słupska z wiadomością jak z gogolowskiego "Rewizora": - Jedzie do nas minister! - wyrzucił z siebie. Zrobił się ruch w ratuszu. Szybko posłano kogoś po wędzone pstrągi. Burmistrz pojechał witać ministra na rogatki miasta. Po godzinie wrócił zdenerwowany. Zadzwonił do Słupska. Okazało się, że minister został wezwany do stolicy przez premiera. Musiał natychmiast jechać w pilnej sprawie. - W pilnej sprawie? Na pewno przechwycił go Bytów - zażartował wówczas. Rozeźliło to władze, ale ktoś zadzwonił do domu burmistrza Bytowa. - Mąż jest na zamku; na przyjęciu z ministrem - wyjawiła żona notabla. Słowa naszego kolegi okazały się prorocze - ministra przechwycili w Suchorzu bytowiacy i cała ekipa zamiast pojechać w kierunku Miastka, skręciła na Bytów. A pstrągi? Ich konsumpcja w miasteckim ratuszu odbyła się w ciszy i spokoju. Powiat miastecki długo stawał kością w gardle, jak te ości z pstrągów, które miał spożyć minister.
Na początku lat dziewięćdziesiątych głośno było o protestach bezrobotnych. Jeden z kolegów wybrał się z delegacją do stolicy na spotkanie z ministrem pracy Michałem Bonim. Kiedy weszli do gmachu ministerstwa, jeden z bezrobotnych widząc w szatni jakąś książkę, zaczął w niej wpisywać postulaty. - To jest książka kluczy! Postulaty piętro wyżej! - fuknął na niego szatniarz.
Można byłoby jeszcze przytoczyć wpadkę autora, który relacjonując w podniosłym stylu przebieg Święta Zmarłych użył kilkakrotnie słowa "nekropolia" i któremu za którymś razem wyszło "nekrofilia", albo treść karteczki, jaką koleżanka zostawiła sekretarzowi redakcji, Romanowi Wojcieszakowi: "Roman, z antykoncepcją nie zdążyłam". Do legendy stylistyki dziennikarskiej przeszły też określenia: "ożyły cmentarze", czy "pierwsze kroki sztucznej ręki".
I można by tak bez końca. Pozostawmy jednak coś na następne 10, 20, 30 i 50 lat...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gp24.pl Głos Pomorza