Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Paweł Małaszyński: nie chciałem pisać o miłości

Materiały promocyjne
Paweł Małaszyński z zespołem Cochise.
Paweł Małaszyński z zespołem Cochise. Materiały promocyjne
ROZMOWA z Pawłem Małaszyńskim, wokalistą rockowego zespołu Cochise, znanym aktorem telewizyjnym i teatralnym.

- Waszej nowej płyty "118" słucham z przyjemnością, bo kojarzy mi się z rockowym klimatem lat 90., którego jestem fanem.

- To zupełnie, jak ja. Recenzenci, dziennikarze muzyczni, z którymi się spotkałem często mówią, że jesteśmy oldschoolowi. Jeśli komuś przy słuchaniu "118" nasuwają się skojarzenia z Alice In Chains, Pearl Jam, albo Danzig, który także kość często w rozmowach się pojawia, a nawet Type O Negative przy utworze "Little Witch" to tylko się cieszyć. To wspaniałe zespoły.

- Jak było z tym pokojem hotelowym nr 118. Faktycznie notorycznie do niego trafiałeś?

- Tak, ale nie notorycznie. Faktycznie podczas moich podróży zawodowych w ciągu ostatnich dwóch lat - teatralnych, serialowych, czy Cochise'owych - dość często trafiałem do tego cholernego pokoju 118. Ten numer wbił mi się w podświadomość i postanowiłem zmienić tytuł płyty, okładkę i cały jej zamysł. Muzycznie skupiliśmy się na klaustrofobii, z małym światełkiem w tunelu. Światełko po to, by mieć także pozytywne spojrzenie na pewne sprawy, jak choćby w utworze "Before You Sleep", czy "Part Of Me", choć ten ostatni nie jest do końca taki przyjemny. Ballada, ale niesie ze sobą niepewną przyszłość, jeśli chodzi o to, jak postrzegamy miłość.

- To jaki tytuł pierwotnie miała mieć Wasza najnowsza płyta?

- "Stay hungry". Okładka miała być w zielonej tonacji. Pracujemy z zespołem już nad kolejnym materiałem. Chcemy żeby została wydana jesienią 2015 ro-ku, mamy już sześć utworów.

- W tekstach "118" przeważa tematyka miłosna, co prawda w różnych odcieniach, ale jednak.

- Nigdy nie chciałem pisać o miłości. Uważałem, że to już tak wyświechtany temat, tak nieciekawy, że nie się co już męczyć i pochylać nad nim. Patrząc z perspektywy czasu, to piszę tylko o miłości. Tylko w coś ją ubieram, albo nazywam ją np. panną młodą, ale to taka gnijąca panna młoda, jak u Tima Burtona. Bardziej doszukuję się jej ciemnych stron, zaborczości. Nie zawsze przecież jest pięknie i kolorowo, czasami na spojonym morzu wybucha sztorm. Te sztormy mnie bardziej interesują. Z bardzo prostego powodu: wtedy coś się dzieje. Kiedy doświadczasz bólu - fizycznego, psychicznego, mentalnego - to czujesz, że żyjesz. Kiedy czujesz się dobrze, to zaczynasz się zastanawiać, czy nie jest za dobrze, zaczynasz szukać dodatkowych bodźców, żeby sprawdzić, czy jeszcze żyjesz, czy jeszcze oddychasz. Na tym to polega.

- Na płycie jest utwór dla twojego syna, Jeremiasza.

- Pierwszą piosenkę dostał jak tylko się urodził. Na naszym demo z 2005 roku jest utwór "Z wikliny syn". Tak przywitałem syna - dedykując mu utwór. Po dziesięciu latach postanowiłem znowu napisać dla niego piosenkę. Choć właściwie każdy ojciec, który ma syna może włączyć ją swojemu dziecku. W tym utworze można znaleźć czystą, prostą miłość ojca do syna.

- A kiedy znowu rodzinnie wpadniesz do Koszalina? Albo na koncert?

- Koncert graliśmy niedawno, bo w zeszłym roku. Teraz to Pomorze jakoś nas omija. Zresztą mamy miesięczną przerwę w koncertowaniu ze względu na dzieci, które się pojawiły na świecie. Jednak z tego, co wiem, to co najmniej do wakacji nie mamy w planach koncertu na Pomorzu. Natomiast prywatnie pewnie przyjadę do Koszalina już w lipcu. Tu jest cała moja rodzina, co zawsze powtarzam.

A jak wspominasz te zeszłoroczne koncerty w Koszalinie i w Słupsku?

- Miejsce, w którym graliśmy w Koszalinie (Teatr Variete Muza - dop. aut.) bardzo nam się podobało. Kiedy to dokładnie było? Chyba jakoś na początku września. Wszyscy nas przestrzegali przed koncertami w tym czasie, bo w Koszalinie jeszcze nie ma studentów i mało ludzi może przyjść. Bardzo fajnie wspominamy ten występ. Na koncert przyszło sporo moich znajomych, z którymi się nie widziałem z 10-15 lat. To też było niesamowite. Dzień później graliśmy plenerowy koncert pod Słupskiem, tam była już bardzo duża publiczność i też daliśmy nieźle czadu. Te dwa dni spędzone na Pomorzu były bardzo pozytywne.

- Po tym koszalińskim koncercie, bardzo udanym moim zdaniem, rozmawialiśmy chwilę za kulisami. Zapytałem Cię wtedy, czy nie warto poświęcić się bardziej muzyce, skoro tak dobrze wychodzi Wam granie. Pamiętasz co wtedy odpowiedziałeś? Że gdyby można było zarabiać na graniu, to pewnie rzuciłbyś aktorstwo.

- A widzisz, tu teraz nawet nie chodzi o zarabianie. My poświęcamy bardzo dużo czasu na granie. To, jaką robotę wykonuje Radek, nasz basista, który poświęca swój czas i załatwia koncerty, to ciężka harówa. On to robi codziennie, po siedem dni w tygodniu, wysyła propozycje, nasze CV, dopina wszystkie szczegóły. Ale zorganizowanie dziś koncertu to naprawdę trudna sprawa. U nas to jest trochę pół na pół, bo otrzymujemy też pewne propozycje, które musimy zweryfikować z naszymi planami: moimi teatralnymi, ale i ich rodzinnymi, zawodowymi, bo koledzy też muszą wziąć urlopy bezpłatne, żeby wyjechać na koncert. Najlepiej wyjechać w weekend, bo wiadomo, że wtedy przyjdzie więcej ludzi. Ja wtedy często gram spektakle w teatrze również wyjazdowe, oni z kolei nie bardzo mogą jechać w tygodniu, bo mają pracę.
Wychodzimy jednak z założenia, że dla zespołu najważniejsze są koncerty. Koncerty to egzystencja. Staramy się grać wszędzie, byle się pokazywać, pracować nad swoją marką, konfrontować się z publicznością, doświadczać życia. A to, co powiedziałem o zarabianiu? Wtedy trzeba by było się zastanowić... To bardzo trudny wybór, bo nikt nie jest w stanie powiedzieć, czy i jak długo uda się żyć z muzyki w naszym kraju. Myślę, że dziś z muzyki mogą się utrzymywać ci, którzy rozpoczęli karierę w latach 80., na początku 90., te uznane zespoły rockowe. Dla młodych kapel jest to bardzo, bardzo trudne.
Dziś płytę wydać bardzo łatwo, ale trudniej z nią zaistnieć. My z każdą płytą zdobywamy coraz lepsze recenzje, mówi się o nas bardzo dobrze, Cochise zaczyna się traktować coraz poważniej i myślę, że w końcu zrzuciliśmy z siebie konieczność udowadniania czegokolwiek, brzemienia zespołu założonego niby jako wybryk znanego aktora.

- Jeszcze uzupełnię... Mówiłeś wtedy, że łatwiej byłoby Ci zrezygnować z grania w filmie, w serialach.

- Serial, czy film to ruletka. Dziś w serialu jesteś, on się kończy i cię nie ma. Propozycja filmowa też może się zdarzyć dziś, a kolejna za dwa, trzy lata. Gdyby moja kariera miała bazować tylko na graniu w serialu, czy filmie to bym się wykończył. Zawsze uważałem, że takie rzeczy są tylko dodatkiem. Ważniejszy zawsze dla mnie był teatr. Miałbym problem, gdybym miał wybierać między teatrem, a muzyką. A seriale? Od kiedy odszedłem z "Lekarzy" w czerwcu zeszłego roku, to od tamtej pory nic nie zrobiłem. Czuję się z tym dobrze, gram w teatrze, prowadzę normalne życie aktora, które prowadzi większość moich kolegów. 70 procent aktorów w Polsce utrzymuje się z gry w teatrze. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że ci, którzy niewiele wiedzą na temat realiów naszego zawodu uważa, że jeśli nie ma ciebie na dużym ekranie, nie ma w telewizji, to nie pracujesz. A ja przynajmniej 15 dni w miesiącu wieczorem gram spektakl. Albo gdzieś w Polsce, albo zagranicą, bo w maju wyjeżdżam do Londynu, a we wrześniu do Chicago i Nowego Jorku. Kiedy nie gram w teatrze to pracuję z kolegami z zespołu nad nową płytą i gramy koncerty na tyle, na ile nas stać. Do końca sierpnia czeka nas ich około 12-15.

- Skoro wspominasz "Lekarzy". Odszedłeś z tego serialu bardzo tragicznie. Jak Hanka Mostowiak niemalże.

- Błagam cię, Hanki Mostowiak nikt nie pobije. Maks Keller, moja postać w "Lekarzach" nie szła w dobrym kierunku. Uważałem, że nie ma sensu ciągnąć tego dalej i nie przedłużyłem umowy. Musiałem jakoś odejść z serialu, a scenarzyści wybrali taki wariant, a nie inny.

- I już nikt na ulicy nie poprosi Cię o wypisanie recepty.

- Na szczęście nigdy nie miałem z tym problemu. Teraz jest tyle tych seriali i chyba nasza publiczność telewizyjna nauczyła się, że jesteśmy aktorami, a postaci, które odtwarzamy są daleko poza nami. Natomiast od moich kolegów, którzy zaczynali w serialu "Na dobre i na złe" słyszałem, że mieli z tym straszne problemy. Wypisywanie recept, próby załatwiania miejsca w szpitalu w Leśnej Górze. Słyszałem takie historie. Mnie to nie spotkało.

- Pytanie muzyczno-teatralne. Gdybyś miał zagrać muzyka i mógł wybrać, w kogo masz się wcielić to kto by to był?

- (Tu następuje długa cisza - dop. aut.) Zawsze podziwiałem aktorów, którzy wcielają się w autentyczne postaci, nie tylko muzyków, ale też polityków, czy aktorów w filmach biograficznych. To trudne wyzwanie zagrać postać, która naprawdę istnieje, czy istniała. Ale gdybym miał wybrać... Mógłbym oczywiście rzucić - Jim Morrison, ale jego zagrał Val Kilmer. Mógłbym powiedzieć Elvis Presley, ale Elvisów też już kilku było, więc absolutnie nie. Natychmiast pomyślałem natomiast o Grzegorzu Ciechowskim. To z tego względu, że wiem, że u kogoś na półce leży taki scenariusz i wiele lat temu dostałem taką propozycję. Miałem być średnim Ciechowskim. Nie wiem dokładnie co to oznaczało, ale pewnie jeszcze kiedy był na etapie zakładania Republiki. Przyznam się jednak szczerze, że cholernie bym się tego bał i nie wiem, czy bym się podjął tego zadania. To dość ryzykowne zadanie. Dlatego podziwiam Roberta Więckiewicza za rolę Wałęsy, którą zrobił fenomenalnie. Fajnie zaczynać z kimś 12 lat temu i widzieć, jak się kolega rozwinął. To w tej chwili wielki aktor.

Rozmawiał Mariusz Rodziewicz

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gp24.pl Głos Pomorza