Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

W Dolinie Charlotty zagrała Patti Smith i Voo Voo

Max Nałęcz
W Dolinie Charlotty zagrała Patti Smith i Voo Voo
W Dolinie Charlotty zagrała Patti Smith i Voo Voo Krzysztof Piotrkowski
To był koncert ważny dla Festiwalu Legend Rocka z dwóch powodów. Po pierwsze, ściągnął nie tyle gwiazdę muzyki, co ikonę kultury.

Ikonę, której artystyczna żywotność przetrwa odtrąbywany apokaliptycznie koniec muzyki rockowej; być może nieunikniony. Patti Smith jest amerykańską kulturą, amerykańska kultura jest Patti Smith. Co łączy ją zresztą z drugim bezsprzecznie najważniejszym gościem Doliny Charlotty - Bobem Dylanem. Nie bez powodu to właśnie Smith poproszona została o wyręczenie Dylana z wątpliwej przyjemności uczestniczenia w ceremonii wręczenia Literackiej Nagrody Nobla, którą został uhonorowany w grudniu zeszłego roku. Swoją poezją i mitologią, którą wokół niej Smith stworzyła archetyp buntu i niezależności, z którego czerpią, i czerpać będą kolejne pokolenia artystów: zarówno awangardowych, jak i tych głównego nurtu, do którego przedarła się mimo wywrotowej natury twórczości. Jest częścią panteonu, który współtworzy między innymi. wraz ze swoimi literackimi kolaborantami - Allen Ginsbergiem, Williamem Burroughsem, czy niedawno zmarłym Samem Shepardem.

Powód drugi, to publika - 70-letnia artystka wciąż elektryzuje i inspiruje rzesze młodych ludzi, szczególnie dziewczyn, które w jej literackiej transparentności i mentorskiej autobiograficzności dostrzegają coś więcej, niż gwiazdę rocka, celebrowaną idolkę. Dla kolejnych pokoleń dojrzewających kobiet Patti Smith jest matką zastępczą, rebeliancką surogatką, w której pasji, gniewie, buncie przeciw okrucieństwu i, koniec końców, miłości dla ludzkości znajdują oparcie i inspirację. W niedzielny wieczór w Amfiteatrze tych często nastoletnich dziewczyn było naprawdę dużo - wśród nich fanki przebywające setki kilometrów. To publiczność, której na Festiwalu jeszcze nie było; nadająca mu dodatkowy ton, bardzo odświeżająca.

Łzy pod sceną, wylewane także przez mierzących 188 cm teoretycznie dojrzałych mężczyzn, były więc uzasadnione. Oto 70-letnia kobieta,której głos nie postarzał się o dzień, nawiązała intymną, niemalże obrzędową więź z publiką. Towarzyszył jej niesamowity duet gitarzystów: po jednej stronie sceny legendarny Lenny Kaye, muzyczny partner od samego początku kariery. Po drugiej Jackson, jej syn ze związku z Fredem “Sonic” Smithem, fenomenalnym gitarzystą rewolucyjnego MC5. Była poruszająca przemowa przed “Ghost Dance”, pierwotnie poświęconemu wymordowanym rdzennym mieszkańcom Ameryki, tutaj dedykowany “staremu lasowi, który czeka wycinka”. Były hymny poświęcone Williamowi Blake'owi i Andriejowi Tarkowskiemu. Były wołania o modlitwę za ofiary Szwadronów Śmierci Ameryki Łacińskiej, pozornie tylko zaskakujące w przypadku artystki deklarującej w dramatycznym finale “Babelogue”: nie sprzedałam się Bogu. I, rzecz jasna, przypominającej, że “Jezus umarł za grzechy kogoś innego” w “Gloria”. Siarczysta wersja tego utworu była powalającą kulminacją głównej części koncertu. Smith chuligańsko spluwała między zwrotkami, schodziła do publiczności i nieprzerwanie tańczyła. Mimo ewidentnych problemów zdrowotnych: podczas pasaży instrumentalnych co chwilę kasłała i sięgała po ciepły napój. Z tego też powodu trudno było liczyć na czady pokroju “Pumping (My Heart)” czy “Rock ‘N’ Roll Nigger”.

Po powrocie na scenę Smith wykonała utwór “People Have the Power”, napisany z mężem Smithem, inspirowany min. działalnością Solidarności w latach 80-tych zeszłego wieku. Warto przypomnieć, że jeszcze niedawno utwór ten

wykonywali razem na scenie U2 i Eagles of Death Metal. Dla tych drugich był to pierwszym występ na żywo po masakrze w paryskim teatrze Bataclan, która miała miejsce w trakcie ich koncertu. Deklaracją przypominającą, że żadna siła nie zatrzyma sztuki, nawet akty terroru. Jeśli sama 50-letnia spuścizna artystyczna nie wystarczy za dowód piętna, jakie Patti Smith odcisnęła na kulturze, niech będzie nim społeczna wymowa i nieprzemijalność jej liryk. W Dolinie Charlotty podczas wykonania utworu wokalistka wykrzyknęła “Save the fucking forest!”. O ile nie sądzę, by takie hasło zrobiło wrażenie na kimkolwiek w Warszawie, ucieszyłbym się, gdyby przynajmniej wzięli je sobie do serca politycy lokalni, szczególnie ci deklarujący się jako postępowi.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gp24.pl Głos Pomorza