Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

W Związku Radzieckim przeżył lata udręki

Marek Zagalewski
Słupszczanin w Związku Radzieckim był więziony za to, że był Polakiem.
Słupszczanin w Związku Radzieckim był więziony za to, że był Polakiem. sxc.hu
Ogolony na brukiew, zobaczył znów Polskę trzy lata po wojnie. Zamieszkał w Słupsku. Cieszyły go wolność i powrót do kraju. Ale nie był szczęśliwy, ponieważ nie da się tak od razu być szczęśliwym po latach udręki.

Do Polski dotarł w roku 1948. Na stacji w Białej Podlaskiej dowiedział się z głośnika, że kraj go wita serdecznie i że on, Jan Woronecki, jest oczekiwanym repatriantem, jak inni, którym gra orkiestra. A przecież nie było tak, że przez te trzy lata od wojny namyślał się, czy pojechać do Polski.

Był więźniem Związku Radzieckiego. Urodził się w Wilnie w dwudziestym piątym, umarł 68 lat później. Zapamiętał Piłsudskiego przechadzającego się ulicami miasta, podobno bez obstawy, i rozmawiającego z prostymi ludźmi. Jak głosiła wieść wileńska, którą Jan powtarzał z upodobaniem, pewnego razu do marszałka podbiegła zapłakana kobieta, żaląc się, że na lata zamknęli jej syna za drobną kradzież.

- Idźcie, matko, do domu - miał odrzec naczelnik i kobieta zastała już u siebie ułaskawionego syna.

Jan wspominał, jak damska policja szkolna zgarniała ich, gdy wagarowali nad Wilią. Do końca życia pamiętał wiersze patriotyczne, które recytował na lekcjach, i zapach świeczek w wileńskiej katedrze.

Po Rosjanach przyszli Niemcy i w czterdziestym trzecim uwięzili, a potem zabili mu ojca, komunistę. 18-latek poszedł do lasu. W oddziale AK przybrał pseudonim Szpak. Wraz z powrotem Czerwonej Armii wrócił do matki i młodszych braci. Kiedy wnet po niego przyszli, pozwolili mu się ubrać.

Na dole stał ZIS-5. Z innymi z dzielnicy musiał się położyć na dnie skrzyni samochodu. W piwnicy NKWD nie było nic poza słabą żarówką. Na przesłuchania brali nocami.

- W partizantkie był? - Nie. - A kto był? - Nie wiem. - A ty nie był? - Nie. - Znaczit, Niemcom pamagał.

Kilka razy zdjął i włożył buty na odwróconym do góry nogami krzesełku. Przetrwał parzenie ust papierosem i wkładanie mu do ust pistoletu. Po dwóch tygodniach nocą zawieźli go do więzienia na Łukiszkach. Brak rozprawy i wyroku nie miały znaczenia. Po kolejnych dwóch tygodniach nocą zabrali go z innymi na bocznicę kolejową.

Po godzinnym klęczeniu na mrozie weszli do bydlęcego wagonu. W środku 50 ludzi i klozet, na zewnątrz wieżyczka ze strzelcem. Chłód mimo ścisku, suszony chleb i woda ze śniegu. Przez dwa tygodnie podróży nikt nie wychodził z wagonu, a drzwi rozsuwano raz na dobę z tym samym zasadniczym pytaniem:

- Czieławiek pamior?!

W Stalinogorsku położonym 200 kilometrów od Moskwy trafił do kopalni numer 6. Miał tu 600 gramów chleba, zupę i marzenie o wyrobieniu normy. Dotyczyła całego oddziału. Silniejsi pracowali za słabszych. Ale mogło zablokować windę, wykoleić wózek lub zatrzymać taśmociąg.

Wtedy nie wyrabiali. I choćby mieli dosypać w godzinę, zostawiano ich o szychtę dłużej do następnej windy, a u góry przepadały im zupa i 600 g chleba. Poranne i wieczorne apele były długie. Bardzo długie. Liczono ich pięć, sześć razy. Najpierw brakowało trzech, potem było o dwóch za dużo, znów brakowało. Na koniec się zgadzało.

I tak za każdym razem. Niemal nie było dnia, żeby ktoś nie omdlał albo nie umarł. Lekarz był Polakiem. Mógł dać zwolnienie od pracy pod ziemią. Ale naczelnik obozu zawsze znalazł czas, by towarzyszyć badaniom w krótkich godzinach przyjęć. I anulował zwolnienia z tym samym spokojnym uśmiechem:

- A ja wam nie daju. I szto?

Gdy nastał koniec wojny, Janek wciąż był więźniem. Ale jesienią czterdziestego piątego zdjęli konwój. Wtedy zabrał kilo chleba i uciekł. Jechał tylko pociągami towarowymi, z przesiadkami na bocznicach. Do domu w Wilnie dotarł dwa dni po Bożym Narodzeniu.

Matka i bracia na szczęście czekali jeszcze na transport do Polski. Ale w maju czterdziestego szóstego pojechali. Janek został. Nigdy nie dostał wyroku, więc formalnie nie był skazanym. Tylko że nie miał żadnych dokumentów. On nie istniał! I bał się gdziekolwiek zgłaszać.

No to zgłosili się po niego. W szafie niby to znaleźli pistolet i sprawa się wyprostowała: tym razem wilnianin dostał formalny wyrok: trzy lata za nielegalne posiadanie broni oraz siedem jako wróg narodu i zdrajca ojczyzny. Radzieckiej ojczyzny. Razem 10 lat obozu pracy.

Przesiedział dwa miesiące na Łukiszkach, a potem go wywieźli. Miesiąc jazdy. W środku 50 ludzi i klozet, na zewnątrz wieżyczka ze strzelcem. Chłód, suszony chleb i woda. Śmierci współtowarzysza nie zgłaszali przez trzy dni, dłużej się nie dało. Przez te dni mogli jeść niczyją już porcję sucharów.

Odtransportowano go na daleką północ, do obozu Kotłas w kraju Kumi. Trafił do baraku z Łotyszami, Estończykami i Rosjanami. Słabsi spali na korytarzyku, gdzie stały ciepłe piecyki, do których się tulili. Żadnej książki ani listów.

Polski ksiądz poprosił, żeby go zabili od razu.

- U nas nie ubiwajut, ty sam padachniosz - usłyszał. Kładli tory. Co podkład, to trup - mawiali.

Padali z wyczerpania i od chorób. Przed szkorbutem ratowali się, pijąc wywar z choinkowych gałązek. Nie było lekarza. Temperatura spadała poniżej 40 stopni, a przez dwa miesiące było upalne lato. Teren nie był ogrodzony. Ale do rzeki Pieczory było 50 km, a za nią wieże strażnicze - na szerokości odmierzonej śmiercią głodową człowieka.

Jan z czasem przestał szukać towarzystwa Polaków. Nie miał siły i potrzeby. Panowały rezygnacja i ciągła myśl o umieraniu. W pięknej krainie srebrnych lisów wielu zostało na zawsze. W kwietniu 1948, razem z innymi Polakami wpędzono go do wagonu.

W środku 50 ludzi i klozet, na zewnątrz wieżyczka ze strzelcem. Chłód, suszony chleb i śmierć najsłabszych. Nie wiedząc, dokąd jadą, a widząc osady, próbowali wybijać deski i uciekać; wtedy zabijano ich z wieżyczek. A jechali do Polski.

Po 60 dniach transport wjechał do Brześcia, gdzie się przesiedli do wagonów z orzełkami. W Białej Podlaskiej przywitała go orkiestra jako przesiedleńca. Dostał dokumenty i pieniądze. Nie mając adresu rodziny, pojechał do Gdyni. Tu czekała pomoc polonii amerykańskiej - ubrania, buty, puszki i papierosy.

Napotkał znajomego z Wilna. Od niego się dowiedział, że matka i bracia są w Słupsku. Matka nie poznała syna, a przecież większe zmiany zaszły w jego wnętrzu. Ale był młody. Podjął pracę, ożenił się i wychował córki. Wszakże do końca pozostały w nim betonowa piwnica, klęczenie na mrozie, kopalniana norma, głód, widmo śmierci i wagon - 49 ludzi dzielących pięćdziesiątą porcję chleba.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gp24.pl Głos Pomorza