Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wciąż czekamy na Ciebie. Wierzymy, że kiedyś zapukasz do drzwi. Wróć...

Mariusz Parkitny
Jedno z ostatnich zdjęć szczęśliwej rodziny. Grzegorz Sobczak z żoną Małgorzatą i jej siostrzenicą.
Jedno z ostatnich zdjęć szczęśliwej rodziny. Grzegorz Sobczak z żoną Małgorzatą i jej siostrzenicą. Archiwum domowe.
Następnego dnia miał zacząć pracę w norweskiej stoczni. Ale nigdy tam nie dotarł. Według świadków jego ostanie słowa brzmiały: idę się przejść. Od tamtej pory nikt go więcej nie widział.

50-letni Grzegorz Sobczak ze Szczecina w policyjnej kartotece ma status - zaginiony. Szuka go też fundacja ITAKA. W weekend minie 16 miesięcy, od kiedy pani Małgorzata czeka na męża.

- Wierzę, że żyje, ale nawet, gdyby mu się coś stało, chcę o tym wiedzieć. Ta niepewność jest najgorsza. Nikt, kto tego nie przeżył, nie wie, jak to jest czekać na ukochaną osobę, która znika w takich dziwnych okolicznościach - mówi.

Ze zdjęcia patrzy przystojny mężczyzna. Ponad 190 cm wzrostu, filmowy uśmiech. Pedant lubiący porządek. Pani Małgosia zdjęcie męża zawsze nosi przy sobie. W jego pokoju nic nie ruszyła od dnia zaginięcia. Wszystkie rzeczy poskładane są w kosteczkę. To ważny szczegół, bo identyczny ład norwescy policjanci zastaną, gdy wejdą do jego pokoju na kempingu Trasavia pod Orkanger w Norwegii.

Za granicą pracował od pięciu lat. Z zawodu jest mechanikiem silników okrętowych i monterem kadłubów i konstrukcji stalowych. Nic dziwnego, że najlepiej czuł się w stoczni. Z Norwegii do Szczecina przyjeżdżał co dwa miesiące. Obiecał żonie, że jeszcze kilka lat rozłąki i zarobi na wymarzony dom.

9 lutego ub.r. ok. godz. 12 do Grzegorza zadzwoniła szwagierka, która od lat mieszka w Oslo. Obie rodziny są ze sobą bardzo zżyte. Grzegorz był na kampingu rybackim pod Orkanger. Następnego dnia miał się stawić do pracy w stoczni. To miał być jego pierwszy dzień na nowym kontrakcie. Szwagierka usłyszała w słuchawce jakieś krzyki. Szwagier odpowiedział, że jego koledzy kłócą się, bo jeden drugiemu wykasował jakiś numer z telefonu. Grzegorz powiedział, że odezwie się potem jak uspokoi kolegów.

Z ich relacji wynikało, że porozmawiali z Grzegorzem w ich pokoju na kampingu. On się pożegnał i powiedział, że idzie się przejść. Potem jeden ze świadków zeznał, że widział ślady nóg nad fiordem. Czyżby doszło do nieszczęśliwego wypadku? Mimo wielu dni poszukiwań, ciała nie odnaleziono.

Cofnijmy się o dwa dni wcześniej. 7 lutego 2011 r. Grzegorz wjeżdża swoim samochodem na prom w Świnoujściu. Ma jeszcze dwóch pasażerów. To młodzi mężczyźni, którzy też dostali pracę w stoczni w Norwegii. W pracy mają się stawić następnego dnia. Ale podróż zaczyna się źle. Jest sztorm. Nie dotrą na czas.

Gdy wreszcie wysiadają z promu jest godzina 13.30, 8 lutego. Grzegorz z pasażerami jedzie do Oslo do szwagierki i szwagra. Ze Szczecina wziął kilka drobiazgów dla rodziny w Norwegii. Mają do pokonania 600 kilometrów. Szwagierka szykuje obiad. Grzegorz dojeżdża przed północą. Spieszy się. Krótkie przywitanie, prezenty i jedzie dalej.

- Był u mnie, wszystko było w porządku, pojechali dalej, bo byli spóźnieni - siostra uspokaja panią Małgorzatę. Mężczyźni dojeżdżają na miejsce 9 lutego, rano. Okazuje się, że z powodu spóźnienia nie ma już dla nich miejsc w hotelu. Dlatego firma załatwia im nocleg na rybackim kampingu. Jeszcze zdążą przejść szkolenie BHP. W pracy mają się stawić następnego dnia, 10 lutego. Na kempingu dostają domek z dwoma pokojami.

- Mąż mówił mi, że swoim pasażerom oddał większy pokój. Oni pomogli mu wnieść bagaże do pokoju - wspomina pani Małgorzata.

9 lutego, ok. godz. 10 dzwoni do męża. Słyszy w tle podniesione glosy. Mąż mówi, że oddzwoni wieczorem. Dwie godziny później podobne głosy usłyszy jej siostra, w rozmowie ze szwagrem. To wtedy Grzegorz powie, że musi zainterweniować, bo dwaj koledzy pokłócili się o wykasowany wpis w telefonie.

Norweska policja ustaliła, że Grzegorz i dwaj jego pasażerowie rozmawiali w pokoju. Pili alkohol. Grzegorz wypił dwa, trzy kieliszki.

- Mąż na co dzień nie pił. Na wyjazd do Norwegii brał pół litra wódki, bo mówił, że tak wypada. On był bardzo wierzący - mówi żona.

Z relacji przesłuchanych mężczyzn wynika, że ok. godz. 14 Grzegorz pożegnał kolegów i chciał się przejść przed snem.

- Nie mogę w to uwierzyć, bo on nie przepadał za chodzeniem po górach, bo miał nadciśnienie - mówi żona.

Gdy następnego dnia mąż nie zjawia się w pracy, ktoś z firmy zawiadamia policję. Zaczynają się poszukiwania. Podobno norweska policja wydała na nie 80 tysięcy euro. Poszukiwania były trudne. Na dworze mróz - 18 stopni. Niedaleko kempingu są fiordy i urwisko. Jeden ze świadków zeznał, że widział na śniegu ślady nóg.

Jakby ktoś spadł w przepaść. Ale szwagier pani Małgorzaty twierdzi, że to mało prawdopodobne. Bo poniżej urwiska jest półka skalna.

- Szwagier mówi, że nawet, gdyby Grzegorz spadł w przepaść, to zatrzymałaby go właśnie ta półka - mówi żona.

Na miejsce zaginięcia pojechała osiem miesięcy po zdarzeniu. Wcześniej nie była
w stanie.

- Tak strasznie to przeżyłam. Szwagier i siostra monitorowali sytuacje z Norwegii na bieżąco - opowiada.

Właściciel kempingu widział Grzegorza tylko raz. Gdy szczecinianin odbierał klucze od domku. W zeznaniach opisał zaginionego jako osobę bardzo kulturalną i uśmiechniętą. Wielodniowe poszukiwania przez norweską policję nie przyniosły rezultatu.

Przesłuchano pasażerów, których Grzegorz przywiózł do pracy. Zapewniają, że nie wiedzą jak mężczyzna zaginął. Gdy norwescy policjanci weszli do pokoju, który zajmował Grzegorz zastali idealny porządek. Rzeczy osobiste ułożone w kosteczkę, na stole portfel i klucze od samochodu. Policjanci zanotują, ze pokój wygląda jakby osoba nie przybywała w nim długo. Tyle, żeby się rozpakować, ułożyć rzeczy i wyjść.

10 lutego wieczorem, do mieszkania pani Małgorzaty puka policjant. Pyta, czy rozmawia z żoną Grzegorza Sobczaka. Kobieta potwierdza. Policjant prosi o dowód osobisty. Nie chce powiedzieć dlaczego przyszedł. Mijają nerwowe minuty. W końcu dokument się znajduje. Policjant informuje panią Małgorzatę, że dostali informację z Interpolu o zaginięciu męża. Kobieta nie wierzy.

- Trudno uwierzyć w coś takiego, gdy życie człowiekowi się układa. Do dziś cięż ko mi pogodzić się z tą sytuacją - mówi pani Małgorzata.

Ze względu na przepisy polska policja niewiele może zrobić. Bardziej aktywna jest fundacja ITAKA. Co jakiś czas kontaktuje się z żoną zaginionego. Na razie dobrych informacji dla pani Małgorzaty nie ma. Rodzina korzystała nawet z usług jasnowidza. Narysował nawet szkic miejsca zaginięcia. Ale nic się nie potwierdziło.

- To była miłość od pierwszego wejrzenia, chociaż na początku tylko z mojej strony - wspomina pani Małgorzata początki znajomości z przyszłym mężem. Poznali się prawie 30 lat temu na imprezie andrzejkowej.

- Zwróciłam na niego uwagę. Zresztą nie tylko ja. Był, jest bardzo przystojny. Niestety wtedy on jeszcze mnie nie zauważył - mówi. Potem jednak dowiedziała się, że Grzegorz rozpytuje o nią wśród znajomych. Poszli na randkę. Potem kolejna. Po dwóch latach wzięli ślub. Ma ją dwóch dorosłych synów.

W listopadzie Grzegorz skończył 50 lat. Kilka dni wcześniej poprosił żonę, aby pomogła mu z okazji urodzin zrobić wielkie przyjęcie dla znajomych.

- Powiedział wtedy, żeby to było takie przyjęcie, jakby było jego ostatnie. Oczywiście żartował, ale jak sobie to przypomnę, to całe życie staje mi przed oczami - dodaje. - Naprawdę wierzę jednak, że on do nas wróci. Nikt przecież nie znika tak po
prostu...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gp24.pl Głos Pomorza