Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wymuszają zapłatę

Andrzej Kraśnicki jr
Niektóre firmy polują na stłuczki i wypadki - i błyskawicznie zjawiają się przy rozbitych wozach ze swoimi lawetami.
Niektóre firmy polują na stłuczki i wypadki - i błyskawicznie zjawiają się przy rozbitych wozach ze swoimi lawetami.
Oszukać może mały warsztat zlokalizowany w walącym się baraku jak i autoryzowany serwis. Na giełdzie możesz kupić kradzione auto, ale i to kupione u oficjalnego dilera może okazać się podejrzane. Przejrzenie tylko kilkunastu skarg jakie trafiają od zmotoryzowanych do rzeczników konsumentów czy też naszej redakcji może skutecznie zniechęcić do posiadania pojazdu bardziej skomplikowanego niż rower.

Ledwie trzyletni Peugeot 206 pana Krzysztofa nie sprawiał wrażenia samochodu, który jest jeżdżącą trumną. A jednak słowa mechanika z Autoryzowanej Stacji Obsługi dilera tej marki brzmiały jak wyrok. Tylko gotówka miała uchronić nieszczęsnego właściciela przed niechybną śmiercią.
- Bo stan hamulców w tym aucie zagraża pana życiu - usłyszał pan Krzysztof. - Trzeba je wymienić.
Cena za pozostanie wśród żywych nie była wygórowana - nieco ponad 400 złotych. Właściciel Peugeota okazał się jednak równie mało strachliwy co ufny. Poprosił o diagnozę na piśmie ze wszelkimi pieczęciami, a potem pojechał, lekceważąc groźby mechanika do dwóch innych autoryzowanych warsztatów Peugeota. Tam w hamulcach niczego niepokojącego się nie dopatrzono. Komplet wykluczających się ekspertyz powędrował do polskiej centrali Peugeota. Zanim nadeszła odpowiedź, a potem decyzja o pozbawieniu nieuczciwej firmy autoryzacji, pan Krzysztof miał sporo czasu do namysłu:
- Albo ktoś lekceważy moje życie albo próbuje wyłudzić pieniądze. Tylko to przychodziło mi wówczas do głowy, chociaż wydawało się jasne, że próbuje się wymusić na mnie części, które były zupełnie w porządku - mówi właściciel Peugeota.

Wymuszają zapłatę

Longina Kaczmarek, Miejski Rzecznik Konsumenta w Szczecinie o ofiarach nieuczciwych warsztatów i dilerów może opowiadać godzinami. Część spraw udało się już rozstrzygnąć, część trafiła do sądu.
- Nie można być pewnym uczciwości przedsiębiorców i nie ma znaczenia czy mamy do czynienia z autoryzowanym dilerem czy małym warsztatem w baraku - mówi Longina Kaczmarek. - Różnica jest tylko taka, że jedna firma zbywa klienta lakonicznymi pismami, a inna broni dostępu do swojej siedziby na przykład przy pomocy groźnych psów.
Takie psy bronią dostępu do jednego z warsztatów pod Szczeciniem. To klasyczny przypadek firmy, która najpierw poluje na stłuczki i wypadki (skąd ma informacje o zdarzeniach, o tym wiedzą tylko wtajemniczeni) by błyskawicznie pojawić się przy rozbitych wozach ze swoimi lawetami. Mamiąc niskimi kosztami przedsiębiorcy zachęcają właścicieli uszkodzonych aut do ich naprawy w warsztacie, którego są właścicielami. Biada temu, kto na taki układ się zgodzi. Oto krótka historia pani Z.: odebrała naprawiony po stłuczce samochód, który zaraz potem zaczął się psuć. Jak się okazało w miejsce stosunkowo nowych, nieuszkodzonych w wypadku części, warsztat powstawiał stare i skorodowane. Operacja ta była na tyle bezczelna i przeprowadzona na dużą skalę, że rzeczoznawca, który badał później samochód stwierdził, że właścicielka w trosce o swoje życie nie powinna się nim poruszać. Skuteczne zgłoszenie pretensji do właściciela warsztatu graniczy jednak z cudem.
- Posesję otacza dwumetrowy płot, a za nim biegają jakieś dwa czy trzy krwiożercze bydlaki, to znaczy psy - opowiada jeden z kierowców, który próbował wraz z policją odzyskać samochód "zaaresztowany" w warsztacie. Poszło o to, że PZU wyceniło naprawę samochodu na 6 tysięcy i tyle przelało na konto firmy. Jej szef uznał najwyraźniej, że to za mało i powiedział właścicielowi auta, że jeśli nie dopłaci dwóch tysięcy samochodu mu nie wyda. Po utarczkach i pomocy policji auto wróciło w końcu do właściciela.
- Wewnątrz był jednak taki chlew jakby ktoś przez tydzień w tym samochodzie mieszkał, jadł obiady i nie wyrzucał śmieci - skarży się pechowy właściciel.
Nie zamierza już toczyć bojów o jakąś rekompensatę. Tym bardziej, że dopiero niedawno, przeglądając papiery znalazł umowę, którą zawarł z właścicielem warsztatu.
- Do dziś nie wiem jak to się stało, że przeoczyłem zapis iż nie będę rościł pretensji co do wykonania naprawy. Stary głupiec! - irytuje się na siebie pechowiec.
Są jednak i bardziej subtelne metody działania. Niektóre wynikają z tego, że chociaż mechanicy się starali, coś nie wyszło i zaczęły się kłopoty. Przykład z dużego miasta naszego regionu: Pan B. ma warsztat i lawetę. Pech chciał, że podczas spuszczania przeznaczonego do naprawy samochodu, puściły po partacku założone liny mocujące. Auto sturlało się z lawety i uderzyło w płot. Nie był to zresztą pierwszy taki przypadek. Jak uniknąć kłopotów i pretensji gdy uciążliwa właścicielka chcąc uzyskać odszkodowanie ciągnie firmę do sądu? Na odsiecz rusza brat - na co dzień rzeczoznawca PZMot. Wystawia dla sądu opinie, że wszystkie mocowania były w porządku, a zawiódł resor do którego przymocowano hol. Ponoć był pordzewiały czego operator lawety nie mógł zobaczyć. I wszystko to w zaledwie dwuletnim renault. I cóż z tego skoro sądu nie zastanowiło nawet to, że pozwany i rzeczoznawca noszą to samo nazwisko! Pozew został oddalony.

Kłopoty z numerem

Nie mniejsze niespodzianki mogą nas spotkać w miejscu pozornie dla kierowcy najbezpieczniejszym: autoryzowanym salonie i takim warsztacie znanej firmy. I wcale nie trzeba kupić samochodu by wpaść w tarapaty i kosztowne utarczki z dilerem. Przekonał się o tym klient dość majętny i poważny, przymierzający się do zakupu luksusowej limuzyny wartej grubo ponad 100 tysięcy złotych. W piątek podpisał umowę i wpłacił 6 tysięcy złotych zaliczki. W czasie weekendu okazało się, że z ważnych powodów musi odłożyć zakup o kilka miesięcy. Już w poniedziałek poinformował o tym dilera prosząc o zwrócenie zaliczki. Ten, mimo że nie zdążył ponieść kosztów realizacji umowy (był weekend) zaliczki nie chce oddać do dziś.
- Odpowiedzieli mi, że jeśli każdemu by tak zwracali zaliczki, to by firma utraciła płynność finansową - mówi poszkodowany, który musi teraz dochodzić swoich praw w sądzie.
Niespodzianki mogą też spotkać tych, którzy już szczęśliwie opuszczą salon nowym samochodem. Okazuje się bowiem, że wcale nie tak rzadkim przypadkiem jest sprzedaż klientom nie tego samochodu, którego numer silnika jest wypisany w dowodzie rejestracyjnym. Taka przygoda spotkała pewne starsze małżeństwo, które po półtora roku użytkowania fiata punto trafiło na badania techniczne w związku z wypadkiem, w którym samochód uczestniczył. To właśnie wtedy właściciele samochodu dowiedzieli się, że numer silnika nie zgadza się z tym wpisanym w dowodzie rejestracyjnym. Dowód został zatrzymany, a samochód trafił na strzeżony parking. Diler, który sprzedał fiata został od razu o wszystkim poinformowany, nie przejął się jednak problemem. Po kilku tygodniach bezowocnego czekania na jakąkolwiek reakcję małżeństwo poszło szukać pomocy u Miejskiego Rzecznika Konsumenta w Szczecinie.
- Próbując rozwikłać jakoś ten problem, którego każdy chciał się pozbyć, zadzwoniłam w końcu do dyrektora ds. handlowych fiata w Bielsko Białej - opowiada Longina Kaczmarek. - Powiedział mi, że nie ma się co dziwić, bo te fiaty są z Turynu, a tam bałagan w dokumentacji się zdarza i stąd później takie pomyłki dilerów.
Sprawę udało się jednak szczęśliwie zakończyć. Podobnie jak w przypadku innej historii związanej z numerami silnika. Numerami, które w trzecim roku eksploatacji samochodu zaczęły znikać. Taki feler przydarzył się serii samochodów Daewoo. Dilerzy jak ognia unikali jednak pokrycia kosztów nabicia nowych numerów i wszystkich związanych z tym wydatków. Dopiero po interwencji rzeczników konsumentów Daewoo zaczęła "serdecznie zapraszać" swoich klientów by z własnej kasy pokryć koszty.
Z nie mniejszymi kłopotami potrafią przebiegać naprawy samochodów w warsztatach autoryzowanych i działających przy dilerach znanych marek. Przyglądając się jednej z historii naszego czytelnika łatwo można się zorientować na czym tak naprawdę robią największe pieniądze nieuczciwe firmy.
- Miałem dość poważną stłuczkę - wspomina pan Henryk. - Kierowca, który we mnie wjechał przyznał się do winy i sporządził odpowiednie oświadczenie. Pojechałem do serwisu, powiedziałem, że samochód będzie naprawiany z ubezpieczenia sprawcy wypadku. Od razu wziąłem też kosztorys, z którego wynikało, że naprawa to wydatek rzędu 5 tysięcy złotych.
Co istotne, znalazł się tam też paragraf przewidujący, że o ile w czasie naprawy okaże się, że koszty mogą przekroczyć kwotę w kosztorysie o 10 procent, właściciel samochodu powinien być o tym poinformowany, by zaakceptować wydatek.
- Ale ja o tym, że koszt naprawy przekroczył 7 tysięcy złotych dowiedziałem się dopiero po otrzymaniu rachunku - mówi pan Henryk. - Facet z serwisu kazał mi się nie martwić, bo przecież wszystko miało być pokryte z ubezpieczenia sprawcy. Tyle, że ów sprawca swoje oświadczenie o przyznaniu się do winy wycofał. Te 7 tysięcy musiałbym pokryć z własnej kieszeni.
I wtedy stał się cud. Poinformowany o sytuacji diler uznał, że skoro kosztów nie pokrywa ubezpieczyciel, to właściciel może trochę ponegocjować. Stanęło na tym, że pan Henryk zapłacił tyle ile było w kosztorysie: 5 tysięcy złotych z groszami.

Ten typ tak ma

Czy przed nieuczciwymi firmami można się jakoś ustrzec? Teoretycznie tak. Są przecież przepisy, które wymuszają na przykład na dilerach aut udzielenia dwuletniej gwarancji na sprzedawany samochód. Teoretycznie też można przez ten okres domagać się skutecznej naprawy samochodu (awarie nowych samochodów to codzienność) lub po prostu jego wymiany na nowy, jeśli usterek nie da się usunąć. W praktyce spór ze sprzedawcami aut ciągnie się czasem miesiącami. Nie zmienia tego nawet to, że czasem sprzedawca przyznaje, że nowego auta nie da się naprawić. Ale jak dowodzi przykład pewnego nabywcy renault i to nie jest żaden argument w sporze z dilerem.
- Z podwozia mojego samochodu dochodziły jakieś niepokojące, głośne i irytujące stuki - wspomina poszkodowany. - Po którejś z kolejnych wizyt w autoryzowanym warsztacie jego szef rozłożył ręce i powiedział, że najwyraźniej ten typ tak ma.
Czy równie bezbronni są ci, którzy odwiedzają mniejsze warsztaty.
- A ma pan jakieś pojęcie o samochodach? - zapytał zaprzyjaźniony właściciel warsztatu, gdy poprosiłem go o poradę dla czytelników jak nie dać się oszukać i na naprawie auta nie stracić.
- Niewielkie - przyznałem szczerze.
- No to pan i panu podobni nie macie szans - stwierdził krótko mechanik.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gp24.pl Głos Pomorza