Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Prima aprylis, bo się pomylisz

Zbigniew Marecki [email protected]
W ubiegłym roku kilka tygodni cała Polska spekulowała: pobiorą się czy nie? Niestety, do ślubu posłanki PiS Jolanty Szczypińskiej i premiera Jarosława Kaczyńskiego nie doszło. A mogło być tak miło...
W ubiegłym roku kilka tygodni cała Polska spekulowała: pobiorą się czy nie? Niestety, do ślubu posłanki PiS Jolanty Szczypińskiej i premiera Jarosława Kaczyńskiego nie doszło. A mogło być tak miło... Krzysztof Tomasik
1 kwietnia nie wypada być śmiertelnie poważnym. Nawet politycy i inne Bardzo Ważne Osoby tego dnia powinny się śmiać.

Śmiech to zdrowie. Pośmiejmy się więc z dowcipów, które robili innym znani ludzie w regionie, nie tylko w prima aprilis.

Na zdrowie, koledzy

- Jasne, że lubię primaaprilisowe dowcipy. W tych sprawach jestem nawet primus inter pares - śmieje się Paweł Skowroński, słupski adwokat. Doskonale jeszcze pamięta, jak pewnego 1 kwietnia, aby zrobić dowcip, kupił butelkę bolsa i flaszkę denaturatu.

- Denaturat wylałem. Butelkę po nim wygotowałem. Przelałem do niej zawartość bolsa i zabrałem ją do pracy. Choć kolor bolsa trochę się różni od denaturatu, liczyłem, że koledzy z pracy raczej tego nie zauważą - opowiada Skowroński. - Gdy spotkaliśmy się w kancelarii, wyciągnąłem flaszkę z niby denaturatem. Kiedy zobaczyłem skonsternowane miny, powiedziałem, że klienci już tak słabo płacą, że na lepszy trunek mnie nie stać. Chciałem dowcip ciągnąć dalej, ale niektórzy dostali wręcz odruchów wymiotnych, więc przyznałem się, co zrobiłem, a bols przywrócił dobrą atmosferę.

Skowroński też dał się 1 kwietnia nabrać kolegom i to kilka razy. - Paweł, zapomniałem o sprawie. Biegnij do sądu. W sali już czeka sędzia i się niecierpliwi - informowali go nagle. W pierwszym odruchu wybiegał z kancelarii, intensywnie myśląc, o jakim terminie zapomniał. Dopiero w sądzie odkrywał, że żadnej rozprawy nie ma.

Wypróbowany patent na primaaprilisowy dowcip opracował doktor Daniel Siedliński, współwłaściciel Niepublicznego Zakładu Opieki Zdrowotnej "Lekarz domowy" w Słupsku. - Po prostu wysyłamy nową pielęgniarkę lub młodszego lekarza na wizytę domową do prezesa Lewenstama - opowiada Siedliński. Konsternacja jest wielka, gdy pod wskazanym adresem ofiara dowcipu odkrywa, że mieszka tam doktor Wojciech Lewenstam, drugi ze współwłaścicieli przychodni. - Teraz będziemy musieli trochę odczekać, bo wszyscy już pamiętają, gdzie mieszka nasz szanowny kolega - dodaje Siedliński.

Drogowa siekierezada

Rafał Nosewicz, na co dzień poważny dyrektor Poradni Psychologiczno-Pedagogicznej w Słupsku, doskonale pamięta dowcip, przez który mógł nawet wylecieć ze szkoły średniej. To był koniec lat siedemdziesiątych. Był uczniem Technikum Drzewnego w Słupsku.

Razem z kolegami byli akurat na jakimś wyjeździe poza miastem. Nudzili się, więc postanowili się zabawić. Mieli ze sobą deskę i siekierę. Wbili więc siekierę w deskę. Jeden z kolegów kładł się na poboczu drogi, ukrywał pod kurtką deskę, a wystający trzonek siekiery sprawiał wrażenie, jakby był wbity w ciało chłopaka. - Drugi z kolegów stał nad leżącym i wykonywał gesty rozpaczy - opowiada Nosewicz. - Pozostali koledzy siedzieli za krzakami i obserwowali reakcje kierowców przejeżdżających samochodów. Gdy niektórzy się zatrzymywali, uciekaliśmy.

Jeden z kierowców, prawdopodobnie obywatel NRD, okazał się sprytniejszy. Nie zatrzymał się, tylko od razu pojechał na milicję. Gdy młodzieńcy świetnie się bawili, mundurowi zaszli ich od tyłu i zrobiła się draka. - Na szczęście dyrektorowi szkoły dowcip się spodobał i nas nie wyrzucił - dodaje Nosewicz.

Jak po byku

Stanisław Szukała, przewodniczący słupskiej Solidarności, jeszcze pamięta, jak w Sezamorze, w którym pracował wiele lat, przez kilka miesięcy wszyscy śmiali się z powodu wypłacanego bykowego. - Mieliśmy jechać na jakiś koncert albo mecz do Chorzowa. Nic z tego nie wyszło, więc dziewczyny z księgowości zwracały pieniądze, które były przeznaczone na zakup biletów - relacjonuje.

Kiedy już wracał do swojego biurka, na korytarzu spotkał dwóch starych kawalerów. - Idźcie do księgowości. Tam dziewczyny wypłacają bykowe. Czeka na was spora kasa - zażartował. Okazało się, że obydwaj mężczyźni nie kojarzyli, na czym polegało zlikwidowane już w latach sześćdziesiątych bykowe i naiwnie poszli do księgowości domagać się należnych im pieniędzy. - Dziewczyny tak się śmiały, że prawie pospadały z krzeseł. Źli i czerwoni na twarzy koledzy wyszli od nich jak zmyci. Historia szybko rozeszła się po firmie i jeszcze przez parę miesięcy wywoływała ogólną wesołość - dodaje Szukała.

Tu sprawy wewnętrzne

Janusz Gromek, prezydent Kołobrzegu, lubi robić dowcipy, bo uważa, że trzeba się bawić życiem. - Zażartowałem sobie kiedyś z koleżanki, która zajmowała się obsługą sygnalizatora świetlnego - opowiada. - Mówię do niej: słuchaj, na skrzyżowaniu wszystkie światła świecą się, jak choinka. Sygnalizator nie działa, jak należy. Ona wsiadła w samochód, pojechała na miejsce, no i przekonała się, że to był zwykły kawał. Albo inny przypadek - dzwonię do administratora budynku, że na 9. piętrze brak prądu. Sęk w tym, że budynek jest tak naprawdę 7-piętrowy.

Stefan Strzałkowski, burmistrz Białogardu, raz poszedł na całość i to w czasach, gdy niewiele było do śmiechu. - Był stan wojenny - wspomina. - W Białogardzie na ogólniaku pojawiły się - nazwijmy to - niestosowne napisy. Zadzwoniłem do koleżanki nauczycielki. Podałem się za pracownika Rejonowego Urzędu Spraw Wewnętrznych. Ona bardzo zdenerwowana pyta, co się stało. No to ja pytam, czy wie, co robi jej syn i że na szkole pojawiły się napisy. A ona biedna zaczęła się z nerwów jąkać, że wszystko pod kontrolą, że syn w szkole, że on nigdy... Gdy tłumaczyłem, że to żart, że to ja, Stefan, na początku nie chciała uwierzyć.

Pogonił i jego pogonili

Niełatwo wybaczyli koledzy kawał, jaki zrobił im Jan Kuriata, przewodniczący Rady Miejskiej w Koszalinie. - Kiedyś zmusiłem ich do biegu na półtora kilometra - przyznaje. - To były lata 70. Mówię do nich, że wracam z wypadku, że właśnie widziałem za zakrętem, jak rozbiło się ferrari. Wszyscy ruszyli biegiem, żeby zobaczyć ten samochód. A potem? Byli na mnie wściekli.

Za kolegów zemścił się po latach starszy brat Kuriaty. - To był rok 1976 albo 77, czekałem na ważną dla mnie informację w sprawie stypendium - opowiada przewodniczący. Byliśmy z bratem spory kawałek od domu, a on mówi, że przyszło do mnie pismo. Tak bardzo na nie czekałem, że rzuciłem się biegiem w kierunku domu. Nawet nie skojarzyłem, że to był 1 kwietnia. Jakież było moje rozczarowanie, gdy okazało się, że to kawał.

Zbyt ranne ptaszki

Nie pozostał bezkarny także Zbigniew Ptak, burmistrz Drawska Pomorskiego. - To było na studiach - opowiada. -Mieszkałem w pokoju razem z kolegą z Drawska. Wpadłem na pomysł, by zrobić mu psikusa. W nocy przestawiłem zegar dwie godziny wstecz. I on zamiast o godzinie 6 wstał tak naprawdę o godzinie 4. Była zima, ciemno, więc nie skojarzył, że coś nie tak. Pojechał na swoją uczelnię. Po południu słowem się nawet nie odezwał, jakby się nic nie stało. Skubany, odczekał miesiąc i odwzajemnił dowcip. Ja też wtedy wstałem, pojechałem na uczelnię, a tam... wszystko było pozamykane.

Krzysztof Lis, starosta szczecinecki, mówi o sobie, że jest kawalarzem. - Uważam, że to sympatyczny zwyczaj, by płatać sobie figle nawzajem tego dnia. Byleby one były nieszkodliwe - zaznacza. - Gorzej, gdy ktoś komuś wyrządza krzywdę, ośmiesza go. Ja w prima aprilis chętnie wymyślam, jak nabrać kogoś z rodziny. Moje dzieci nie pozostają dłużne. Przychodzą do domu i rzucają od niechcenia, że chyba ktoś stuknął w mój samochód na parkingu. Oczywiście daję się nabrać, a dzieciaki mają ubaw.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gp24.pl Głos Pomorza