Słupszczanin na chińskiej prowincji. Fotorelacja z Państwa Środka
W Harbinie przekonałem się jak mało ekscytującym miastem jest Changchun. Do stolicy najdalej na północ Chin wysuniętej prowincji wybierałem się jak sójka za morze. Miałem tu na zlecenie pewnego miesięcznika szukać śladów 10-tysięcznej kolonii polskiej, założonej pod koniec XIX wieku w celu budowy kolei. Wtedy plany pokrzyżowały mi inne zobowiązania.
300 km do Harbinu pokonuję w godzinę, a podróż umila mi powitalna paczka z przysmakami od chińskiego PKP, które mają „mi pomóc znieść mrozy północy”. Przy rozmytym, monochromatycznym Changchun, Harbin dodaje mi energii, której ledwo wystarczy mi na przedzieranie się przez nieziemskie tłumy turystów majówkowych. To miasto ma serce. Są tu brukowane ulice, sporo zieleni, klimatyczne knajpki oraz rzadko spotykana w Chinach finezja architektoniczna. Czuć powiew europejskości.
W oddali widzę sylwetkę kolejnego - po „niebiańskiej” bibliotece w Tianjin - cudu architektonicznego. Nauczony zeszłorocznym rozczarowanie, kieruję się do Opery w Harbinie z myślą, że tym razem nie dam się nabrać marketingowcom. Dwie przesiadki, godzina jazdy w ścisku, zagubienie się po drodze, przedzieranie się przez zarośla – i wreszcie wyrasta przede mną metalowa ośmiornica, która przywodzi na myśl muszelkową Operę w Sydney. Harbińska ośmiornica jednak straszy pustką. Afiszy ani widu ani słychu, z głębi nie dochodzi ani nuta, a wnętrze zagospodarowano jak galerię obrazów uczestników kursu malarskiego w MCK-u. Potencjalna mekka muzyczna niszczeje i rdzewieje. Póki co stanowi atrakcyjne tło dla latawców i zdjęciowych sesji ślubnych.
Podobno wielkoformatowe inwestycje to chora obsesja rządu chińskiego, który zrobi wszystko dla sztucznego podtrzymania wzrostu gospodarczego. Być może dlatego – jak wyliczono – 64 mln nowo wybudowanych mieszkań w całym kraju wciąż czeka na swoich właścicieli. Kolos stoi na glinianych nogach. Skąd my to znamy?