Słupszczanin na chińskiej prowincji. Fotorelacja z Państwa Środka
Do ściśle strzeżonego kompleksu biur i baraków Chińskich Kolei Państwowych można wjechać tylko służbowym samochodem. Twarze pracowników są skanowane, a ich czas pracy skrupulatnie rozliczany. Dni wolnych mają niewiele, o wakacjach zapomnij.
Łatwo na początku nie było. Do stołówki, w której przeprowadziłem pierwsze warsztaty języka angielskiego, wparowało 40 pracowników w szarych uniformach. Miało być dwunastu. Szybko okazało się, że większość nie ma pojęcia o czym mówię. Ich angielski był na poziomie mojego chińskiego. Niemal zerowym. Tańczyłem, karmiłem, śpiewałem, fikołki wywracałem. Reakcja większości: ściana. Niezręczną ciszę przerywały pstryknięcia fleszy w telefonach. Nic to - przełknąłem gorycz porażki, a zarobioną fortunę za pozowanie do fotek i próby rozruszania kolejarzy zawinąłem w rulonik.
Kilka godzin biłem się z myślami, czy tam wrócić. Przyznaję - przeważył czynnik finansowy. Tak, sprzedałem się, ale nie tanio.
Jednak za drugim razem był przełom. Przenieśli nas do mniejszej sali konferencyjnej. Przytargałem torbę pełną pstrokatych ubrań. Zagraliśmy w kalambury, pośpiewaliśmy „What a wonderful world” i „Don't worry, be happy”, przewiązałem się krawatem dwa razy bez użycia lustra, odgrywaliśmy swatki. Opowiedziałem im też o Polsce, o polskim mleku i rajstopach Gatta, pierogach, polskich łamańcach językowych, no i obowiązkowo hitach Bayer Full. Okazało się, że chińska wersja hitu „Polak i Chińczyk to jedna rodzina” naszego rodzimego zespołu ma jednak sens! Nie pozostawało nic innego, jak zainspirować się przesłaniem Bayer Full i zapozować do rodzinnego zdjęcia.