Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

W 1945 trafił do Koszalina jako jeden z pierwszych Polaków. Jego syn został ambasadorem

Piotr Polechoński
Piotr Polechoński
- Czy jest pan synem Pana Janka od telefonów? - słyszał jeszcze wiele lat po śmierci ojca. Wszystko się zgadzało: Krzysztof Majka był jego synem. Był też senatorem koszalińskiej ziemi, a potem został wieloletnim ambasadorem RP. - Mój ojciec, Jan Majka, był jednym z pierwszych polskich koszalinian, którzy przyjechali tu w 1945 roku. Był w pierwszej grupie, która miała połączyć telefonicznie Koszalin z powojenną Polską - mówi Krzysztof Majka.

Koniec wojny zbliżał się szybko i nieubłaganie. Bydgoszcz została uwolniona spod okupacji niemieckiej w styczniu 1945 roku. Jedna z dzisiejszych bydgoskich dzielnic Łęgnowo pełniła do tej chwili rolę niemieckiego obozu jenieckiego. W momencie wycofania się Niemców Jan Majka przebywał właśnie tutaj. - W jenieckim obozie wykonywano różnego rodzaju prace, głównie dla znajdującej się w Łęgnowie niemieckiej fabryki DAG Fabrik Bromberg. Z tego okresu pozostał mi po ojcu jedynie ryngraf o wymiarach 17x15cm, który więźniowie potajemnie odlewali z aluminium ukradzionego okupantom - wspomina Krzysztof Majka.

Zobacz także: Remont amfiteatru w Koszalinie

Z Bydgoszczy wraz z innymi do Koszalina

Po uwolnieniu z niemieckiego obozu Jan Majka od razu zgłosił się ochotniczo do Dyrekcji Poczt i Telegrafów Okręgu Pomorskiego w Bydgoszczy i z dniem 8 lutego 1945 r został zatrudniony w tej instytucji w charakterze pracownika technicznego. Wtedy w jego życiu pojawiła się po raz pierwszy nazwa Koslin - Koszalin. Do tego miasta został skierowany przez Centralę w Bydgoszczy, aby jak najszybciej uruchomić połączenia telefonicznie. Jan Majka nie pojechał sam - był w grupie siedmiu osób, które przybyły do Koszalina jeszcze w marcu 1945 roku. Ledwie kilkanaście dni po tym, gdy miasto zostało zdobyte przez wojska sowieckie (4 marca). - Część grupy zajęła się uruchamianiem poczty, a tata dostał jeszcze jedno zadanie. Miał wyruszyć do Kołobrzegu. Jednak z uwagi na to, że miasto jeszcze paliło się po zaciętych walkach, został stamtąd zawrócony przez Rosjan z powrotem do Koszalina - opowiada Krzysztof Majka.

Tutaj osiedlił się na stałe, pracując przez całe życie jako pocztowiec. Przez krótki okres czasu był kierownikiem Rejonowego Urzędu Telekomunikacyjnego. - Był jednym z pierwszych osadników w powojennym Koszalinie. Większe ich grupy przybyły dopiero w maju 1945 roku. Moja mama Anna dołączyła do ojca w czerwcu tego roku i szybko się pobrali.

Oddajemy głos Janowi Majce

Jan Majka zmarł w 1973 roku. Jednak to, co zobaczył w Koszalinie w 1945 roku, jak wyglądała jego pionierska praca nie odeszły wraz z nim. Tuż przed śmiercią spisał swoje wspomnienia. Dzięki temu jego perspektywa pierwszych, polskich miesięcy w Koszalinie przetrwała wśród najcenniejszych, rodzinnych pamiątek.

„Gdy po wielu tarapatach dnia 28 marca 1945 roku przybyłem do Koszalina miasto nie wyglądało zachęcająco. Pustka, gruzy i zgliszcza rzucały się w oczy. Gdzieniegdzie nawet dymiło się jeszcze. Oprócz wojska radzieckiego i ukrywającej się początkowo cywilnej ludności niemieckiej nikogo nie było” - zaczyna swoje wspomnienia Jan Majka. Potem opisuje swoją nieudaną próbę przedostania się do Kołobrzegu. - „Szliśmy pieszo, gdyż nie było żadnych środków lokomocji. Do Kołobrzegu nas nie wpuszczono ponieważ miasto paliło się jeszcze. Patrol żołnierzy radzieckich odstawił nas do komendanta wojennego podejrzewając, że jesteśmy szpiegami. W Komendzie Wojskowej, po przejrzeniu dokumentów, nakarmiono nas i udzielono noclegu. Następnego dnia kazano nam opuścić Kołobrzeg, gdyż było jeszcze bardzo niebezpiecznie. Do Koszalina wróciliśmy znowu pieszo i postanowiliśmy tu zostać. Dnia 31 marca zameldowaliśmy się u komendanta wojennego, który wydał nam odpowiednie zaświadczenie (prace telekomunikacyjne). Było nas trzech - z tym, że dwóch wkrótce opuściło Koszalin. Zamieszkaliśmy w gmachu przy dworcu kolejowym (dworzec był zupełnie spalony). Było tam jeszcze kilka osób, które miały zająć się organizowaniem poczty”.

Musieli zaczynać od zera, a warunki były więcej niż fatalne. Szczególnie źle prezentowało się to, co zastali w budynku Poczty Głównej. „Ujrzeliśmy tam obraz nędzy i rozpaczy. Wyglądało to wszystko jak jeden wielki śmietnik. W dziale telefonicznym żadnej aparatury nie było. Na podłodze walały się kable i śmieci. Musieliśmy opuścić gmach, gdyż żołnierze radzieccy mieli tam zmontowaną własną radiostację. Zniechęceni zaczęliśmy się zastanawiać, co dalej począć. Zabraliśmy się do zbiórki aparatów i sprzętu telefonicznego. Mając odpowiednie zaświadczenia i biało-czerwone opaski na rękach mogliśmy poruszać się po mieście. Znosiliśmy sprzęt z biur, ruin i pustych domów mieszkalnych. Transport odbywał się na własnych barkach. Wyglądaliśmy jak juczne zwierzaki. Zebraliśmy w ten sposób kilkaset aparatów telefonicznych. Wszystkie składaliśmy i zabezpieczaliśmy na kwaterze” - czytamy we wspomnieniach.

Stopniowo zaczęło pojawiać się w mieście coraz więcej Polaków, choć jeszcze nie były to zorganizowane transporty. Do pocztowców z Bydgoszczy uśmiechnęło się też szczęście: zdobyli konie i znaleźli centralkę telefoniczną! „Dostaliśmy od komendanta 2 konie. Wózek sami skombinowaliśmy. Zresztą nie było z tym trudności, wiele tego dobra leżało na ulicy. Mając konia i wóz mogliśmy udać się na poszukiwanie żywności. W mieście jej nie było (wynagrodzenia też nie było). Ważniejszym naszym znaleziskiem w owym czasie była centralka telefoniczna, 60-numerowa. Po wyremontowaniu i doprowadzeniu do stanu używalności została zamontowana w gmachu przy ul. Lampego (dziś ulica Andersa - przyp. red). Stało się tak, bo budynek poczty w dalszym ciągu był dla nas niedostępny. Zwróciłem się więc do pełnomocnika polskiego rządu Leonarda Borkowicza na Pomorze Zachodnie z prośbą o pomoc. Uzyskałem przy jego pomocy specjalne upoważnienie do reperacji wszystkich sieci i urządzeń telefonicznych ze wzmianką, aby władze wojskowe i cywilne nie stawiały mi przeszkód w wykonywaniu obowiązków służbowych”.

Po jakimś czasie przyszyły sukcesy i krok po kroku realizacja postawionego przed pocztowcami z Bydgoszczy zadania.

„Pierwszy kros telefoniczny został wykonany z drzewa (własnym pomysłem), na nim też zostały zamocowane pierwsze kable. Radość z uruchomienia pierwszego telefonu była ogromna. Przez krótki czas pracowało u nas trzech Niemców. W tym okresie znalazłem w parku nad Dzierżęcinką centralkę międzymiastową, 20-numerową. Po przetransportowaniu do urzędu telekomunikacyjnego i wykonaniu niezbędnych napraw cieszyliśmy się, że mamy już międzymiastową. Była centralka, ale nie było jeszcze połączenia. Pierwszą łączność chcieliśmy nawiązać z Białogardem. Zorganizowałem kolumnę składającą się głównie z Niemców i ruszyliśmy na trasę budować linię. Po kilkunastu dniach pracy na linii zauważyliśmy ze zdziwieniem, że od strony Białogardu również grupa ludzi ciągnie linię w kierunku Koszalina. Po zakończeniu prac na linii Koszalin- Białogard udaliśmy się w kierunku Sławna. Mieliśmy więc łączność w dwu kierunkach. Sytuacja łączności w mieście była też bardzo utrudniona, gdyż nie znaliśmy rozmieszczenia podziemnych sieci kabli. Przypadkiem dowiedziałem się, że jakieś plany znajdują się przy ulicy Harcerskiej w biurze wodociągów - czy coś w tym rodzaju. Poszedłem tam legitymując się dokumentami przejmowania i zabezpieczania majątku pocztowego i zażądałem ich wydania. Mając te plany przestaliśmy poruszać się po omacku. Innym ważnym dokumentem była „książka krosowania” po niemiecku, którą znalazłem w piwnicy urzędu wśród różnych szpargałów i śmieci (znałem język niemiecki, co nam ułatwiło pracę). Plany te i książka po naniesieniu poprawek są aktualne do dzisiaj. W telekomunikacji w pierwszym okresie pełniłem różne funkcje do naczelnika włącznie. Stopniowo sytuacja zaczęła się normalizować. Koszalin zapełniał się, przyjechała władza cywilna.” Na tym kończą się wspomnienia Jana Majki.

Koszalin - najwspanialsze miasto na świecie

- Już wiele lat po śmierci ojca, gdy byłem senatorem RP z ziemi koszalińskiej, spotykałem mieszkańców, głównie starszych wiekiem, którzy pytali mnie, czy to ja czasami nie jestem synem „Pana Janka od telefonów” - wspomina Krzysztof Majka. - Zapewniali mnie, że głosowali na mnie nie tylko z uwagi na mój polityczny program, ale również przez szacunek dla ojca, którego w większości nie znali z wyglądu, ale znali jego głos w wersji telefonicznej i przez to, że jak coś obiecał , głównie związanego z telefonami, to zawsze dotrzymywał słowa - podkreśla koszalinianin. Jan Majka zmarł w koszalińskim szpitalu, po długiej i ciężkiej chorobie. - Pewnego dnia w czasie nocnej służby na poczcie, kiedy był sam na dyżurze i obsługiwał całą telefoniczną sieć miejską, poczuł się źle. Oczywiście dokończył służbę, a nazajutrz lekarz stwierdził rozległy zawał serca. Na łożu śmierci, gdy właściwie już nie mógł normalnie mówić, ostatnie jego pytanie brzmiało „czy już skończyłem pisanie pracy magisterskiej” ? Zapewniłem go, zgodnie z prawdą, że tak, a pracę dyplomową oddałem do introligatora - wspomina Krzysztof Majka. - Zapewnienie mi wyższego wykształcenia było chyba największym pragnieniem i wyrzeczeniem moich rodziców. Tego rodzaju podejście było w dużej mierze charakterystyczne dla całego pokolenia powojennego. Rodzice moi, podobnie jak i wielu innych w owym czasie, sami nie mogąc kształcić się z uwagi na działania wojenne oraz ogólną sytuację społeczną, całe swoje ambicje i nadzieje lokowali w potomstwie - mówi były senator.

Jan Majka zaszczepił też w swoim synu nie tylko ambicje zdobycia wykształcenia, ale także miłość do tej najbliższej, Małej Ojczyzny.

- Pracując naukowo oraz pełniąc służbę dyplomatyczną poza granicami kraju, nigdy nie miałem wątpliwości gdzie tkwią moje korzenie. Zawsze też uważałem, że Koszalin to po prostu moje rodzinne miasto, najwspanialsze miejsce na świecie. Mój ojciec, który to miasto wraz z innymi wspaniałymi ludźmi odbudowywał własnymi rękami, myślał dokładnie tak samo.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo

Materiał oryginalny: W 1945 trafił do Koszalina jako jeden z pierwszych Polaków. Jego syn został ambasadorem - Głos Koszaliński

Wróć na gp24.pl Głos Pomorza