MKTG SR - pasek na kartach artykułów

"Brałam ze łzami w oczach"

Edyta Wnuk
Jeden z pracodawców męża wydał bankiet w rocznicę firmy, ale kosztami obciążył pracowników. - Dziś człowiek to wielki nikt, a bezrobocie to dżuma - mówi Aleksandra Nawarycz.
Jeden z pracodawców męża wydał bankiet w rocznicę firmy, ale kosztami obciążył pracowników. - Dziś człowiek to wielki nikt, a bezrobocie to dżuma - mówi Aleksandra Nawarycz. Fot. Radosław Koleśnik
Telefon zadzwonił koło południa. "Gratulujemy, pani praca została wyróżniona" - mówił z daleka miły kobiecy głos. Pisany żółcią (to, co dotyczy polityków), ze sporą domieszką czarnego humoru (to o przedsiębiorcach i pracodawcach) "Pamiętnik bezrobotnej" Aleksandry Nawarycz z Koszalina został wybrany spośród 1600 nadesłanych i znalazł się w grupie 30 wyróżnionych w konkursie zorganizowanym przez Szkołę Główną Handlową w Warszawie.

To ją postawiło na nogi, bo właśnie - z natury optymistka - popadała w pesymizm: - Pomyślałam, że nie jest ze mną tak źle.
I usiadła, by napisać list do organizatorów. - Wrzuciłam tam swoje zwątpienia i frustracje, bo znów jestem bezrobotna.

"Brałam ze łzami w oczach"

Nawałnicy przemian ustrojowych stawiła czoła jako młoda mężatka, po maturze, wkrótce mama Michała, a dwa lata później Adasia. Mąż - technik budowlany - pracował w firmie państwowej, potem w prywatnych, potem za granicą. Potem nigdzie. Okresy pracy i bezrobocia (z zasiłkiem i bez) tworzą zgrabną szachownicę.
Z pomocą młodej rodzinie pospieszyli bliscy. "Jakże głupio czułam się, kiedy rodzice dyskretnie zabierali do opłacenia leżące na stole rachunki za gaz, energię elektryczną, mieszkanie czy telefon oraz niepostrzeżenie zostawiali na regale banknoty, czasami ostatnie ze swojej renty czy emerytury. Brałam je ze łzami w oczach i ukrywaną w sercu wdzięcznością, ale także z nadzieją, że przyjdzie czas na wzajemność" - napisała na konkurs.
Mąż z budowy w Niemczech wrócił ze zmiażdżonym palcem dłoni i "równie zmiażdżonymi nadziejami". "Osiadł na mieliźnie bezsilności", więc żona wzięła się do dzieła. Piwnica w odległej dzielnicy przerobiona na lumpeks nie przyniosła niczego oprócz strat. "Postanowiliśmy otworzyć punkt handlowy z zabawkami w centrum miasta. Daliśmy tzw. odstępne, mąż napisał o pożyczkę dla bezrobotnych w dopuszczalnej wysokości 3 tys. zł. Czekaliśmy na odpowiedź bardzo długo i ostatecznie nie otrzymaliśmy ani odpowiedzi, ani pożyczki. Z lokalnej gazety dowiedzieliśmy się, że były prezydent Koszalina akurat skończył swoją kadencję i natychmiast zgłosił się do swego kolegi kierownika RUP jako bezrobotny z wnioskiem o pożyczkę w wysokości 30 tys. zł i otrzymał ją, z pominięciem innych, dłużej od niego czekających. To, że jego żona dzierżawiła dobrze prosperującą żwirownię nie miało znaczenia dla decydenta" - napisała.

"Mówię, że przyjdą lepsze czasy"

Po raz pierwszy, tknięta naiwnością, szukała pracy w urzędzie miejskim zaraz po szkole średniej. - Powiedzieli, że matura to za mało. Zrozumiałam. Podjęłam studia. Po licencjacie z administracji znów poszłam. "Przykro nam, nie ten kierunek, potrzebujemy geodety". Usłyszałam też, że i licencjat to za mało. Po magisterium też nic w administracji dla absolwentów administracji nie było. Zniechęciłam się, ale jeszcze jedno podejście chyba zrobię - mówi z żyłką pokerzysty.
Studia, opłacone przez rodziców, ukończyła z oceną bardzo dobrą, takąż znajomością Platona (wybrała go jako temat pracy magisterskiej i odtąd często cytuje) i chłodnym realizmem. "Sklepy zapełnione towarem nie są dla ludzi upośledzonych ekonomicznie" - napisała.
13-letni syn dopingowany do nauki ma gotową odpowiedź: "Mamusiu, ty skończyłaś studia, a pracy nie masz". - Mówię, że przyjdą lepsze czasy i to, czego się teraz nauczy, przyda się - ripostuje bardziej z pedagogicznej zasady, niż z przekonania. Złotą myśl: "dyplom do szuflady i łapać cokolwiek", popularną wśród znajomych, trzyma z dala od synów.

"A kto panią przysłał?"

Aleksandra Nawarycz
ma 33 lata, ukończyła magisterskie studia administracyjne w BWSH w Koszalinie. Prowadziła własną działalność gospodarczą jako organizatorka usług (opieka nad chorymi), młodszy organizator polis w Inspektoracie PZU na Życie i referent ds. sprzedaży usług w Biurze Obsługi Klienta Telekomunikacji Polskiej S.A. Szuka pracy.

Wstaje przed siódmą, wyprawia chłopców do szkoły (mąż zazwyczaj wychodzi nieco później) i zaczyna studiowanie ogłoszeń o pracy. Robi to od lat. - Od razu wykreślam te, które wydają się niewiarygodne (dziś często prostą akwizycję nazywa się "usługami finansowymi"). Potem dzwonię. Parę razy dałam się nabrać. Człowiek lepiej się czuje, jeśli szuka, robi coś.
W ataku optymizmu chwyta teczuszkę (CV, list motywacyjny itd.) i biegnie. - Jest kilka firm, w których chciałabym pracować - mówi z teorii i z doświadczenia - Przeważnie słyszałam odmowę, "proszę zostawić swoje dane, ale niczego nie obiecujemy", albo raczej nie niż tak. Starałam się uderzać nie do kadr, ale wyżej.
Często pytano wprost: "A kto panią przysłał?"
Poznała wiele sekretariatów i sekretarek: - Sympatycznie nam się rozmawiało, uśmiechały się - ale pracy jak nie było, tak nie ma.
W urzędzie pracy słyszała, że musi liczyć na siebie, bo urząd propozycji dla niej nie ma. - Ewentualnie do kuchni albo do sprzątania. Mam większe ambicje.

"Minimum z minimum"

Zgromadziła niebagatelne, choć mało skuteczne doświadczenia. Między innymi to, że z pracodawcą trzeba dyplomatycznie. - Nie czaruję, nie wymyślam atrakcyjnych historii, jestem szczera (mąż: "szczera aż do bólu!"), ale nie ukrywam oczekiwań. Na pytanie, czy mam dzieci odpowiadam, że mam - mówi.
Koleżanki radziły: nie wychylaj się, mów wymijająco, że dziadkowie na stałe opiekują się wnukami. - Przebiegłość jest mi obca. Albo się sprzedam, albo nie - deklaruje.
Jedna z niedoszłych pracodawczyń zażądała dyspozycyjności przez siedem dni w tygodniu, codziennie od godziny 9 do 19, bez zwolnień i przypadków losowych za 800 zł miesięcznie. - Odmówiłam. Usłyszałam, że chętni się znajdą. "Daj z siebie wszystko, a my ci damy minimum z minimum" - to zasada większości obecnych przedsiębiorców.
Jeden z pracodawców męża (to temat na osobny pamiętnik!) wydał bankiet w rocznicę firmy, ale kosztami obciążył pracowników. - Dziś człowiek to wielki nikt, a bezrobocie to dżuma.
Staż w PZU Życie nauczył ją wiele, nie tylko z dziedziny ubezpieczeń. Wymagany kurs komputerowy skończyła za własne (ściślej: rodziców) pieniądze, bo urząd nie miał, a ona bez kursu nie miałaby pracy. "Zależało mi, siedziałam więc po godzinach i uzupełniałam zaległości w dokumentacji sprzed lat, chyba taki też był cel zatrudnienia nowego pracownika" - pisała. Po blisko półtora roku, z dnia na dzień, trzymając do ostatniej chwili w niepewności ("może dlatego, bym nie chciała wykorzystać wypracowanych godzin nadliczbowych"), nie przedłużono z nią umowy o pracę. - Bezpośrednia przełożona nie znalazła czasu, by podziękować za pracę i pożegnać się. Chyba nie miała odwagi spojrzeć mi w oczy - wspomina. - Kiedy upomniałam się o pieniądze za nadgodziny, usłyszałam, że "pracowałam, bo chciałam".
Została wyautowana.

Pusta deklaracja

Telekomunikację Polską S.A. zdobyła szturmem. Sekretariat odwiedzała często, nawet bardzo często. "Kiedy ja szlifowałam nowo położone koszalińskie chodniki, odwiedzając kolejne zakłady, w domu przedstawiciel TP SA zostawił synkowi wiadomość, że moja oferta pracy została wybrana spośród trzystu innych" - pisała. Wycałowała syna i w tempie, na jakie pozwalały wyjściowe pantofle na obcasach, popędziła na spotkanie. "Staram się przejawiać wiele inicjatywy i przedsiębiorczości w zaspokajaniu oczekiwań pracodawcy, a uprzejmością i kulturą usiłuję pozyskiwać uznanie klientów - pisała konkursowo - Praca nie jest łatwa, przychodzi dużo ludzi sfrustrowanych, z jakimiś bardzo często nieuzasadnionymi pretensjami, ale ja ich rozumiem".
Nie brała zwolnień ("praca była najważniejsza"). - Staż miałam krótki, nie mogłam ryzykować. W końcu trafiłam jednak do szpitala. Umowa wygasała z końcem miesiąca. Postąpiłam uczciwie choć niepraktycznie i - zamiast ukryć następne zwolnienie - powiedziałam o nim. Pewno, gdybym milczała, umowę by przedłużono. "Szkoda, wdrożyła się pani do pracy. Jak się pani wyleczy, może pani złożyć ofertę" - usłyszałam od pani dyrektor. To była, niestety, pusta deklaracja.
Znów jest bez pracy. - Dyplomu do garnka nie włożę - mówi trzeźwo. Nadrukowała życiorysów i - z wiosną - chyba ruszy: - Już z takim optymizmem jak dawniej nie idę.

  • Nagrodę za pamiętnik wydała na synów. Nie było zresztą tego dużo.
    - Ich koledzy wyjeżdżają na wakacje, oni - do dziadków do Łodzi. A ile razy można zwiedzać zoo i ogród botaniczny? Michał wyrósł z roweru, ale nie przesiądzie się na nowy - wylicza.
    Braki materialne rekompensuje troskliwością. - Ale chciałabym mieć dla nich coś więcej niż ciepłe słowa.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gp24.pl Głos Pomorza