MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Jacek w niewoli

Zbigniew Marecki
Krystyna Kaczmarek z synem Jackiem - dziennikarzem Polskiego Radia porwanym przez Irakijczyków.
Krystyna Kaczmarek z synem Jackiem - dziennikarzem Polskiego Radia porwanym przez Irakijczyków. Fot. archiwum domowe
- To były długie i straszne godziny - przyznają rodzice Jacka Kaczmarka, dziennikarza Polskiego Radia, którego porwali i przez kilkanaście godzin przetrzymywali razem z reporterem TVN iraccy żołnierze. Na szczęście obaj dziennikarze zachowali zimną krew i zdołali się wyrwać porywaczom.

Od czasu, kiedy Jacek wyjechał do Kuwejtu, aby relacjonować dla Polskiego Radia przebieg wojny w Iraku, Ryszard Kaczmarek ze Słupska, jego ojciec, systematycznie śledzi wojenne informacje. W poniedziałek, 7 kwietnia o godz. 16 też włączył telewizor, aby obejrzeć kolejne wydanie "Faktów" TVN. Wtedy po raz pierwszy usłyszał, że iraccy żołnierze porwali Roberta Firleja, reportera tej stacji.
- Od razu miałem złe przeczucia, bo Jacek trzymał się z Robertem i często razem pracowali - opowiada.

Jacek w niewoli

Nie mylił się. Kilka minut później odezwał się jego telefon komórkowy. To z Warszawy dzwoniła córka pana Ryszarda.
"Tato, wyjdź do drugiego pokoju. Muszę ci coś powiedzieć" - zaczęła rozmowę. Wtedy już wiedział, że Jacek został także porwany. Nie musiał jednak nigdzie wychodzić, bo żony nie było akurat w mieszkaniu. Jako drugi zadzwonił dyrektor Agencji Radiowej "JAR" z pytaniem, czy rodzice zgadzają się, aby podawać informację o porwaniu ich syna.
- Kiedy wróciła żona, byłem tak roztrzęsiony, że nie byłem w stanie opowiedzieć jej, co się stało - zdradza pan Ryszard.
Kolejne godziny były niezwykle długie i nerwowe.
- Chodziliśmy z jednego pokoju do drugiego. Po prostu nie mogliśmy sobie znaleźć miejsca. Byliśmy tak zdenerwowani, że niewiele rozmawialiśmy. Mąż co chwila tylko włączał radio lub telewizor. Czekaliśmy na nowe wiadomości w nadziei, że usłyszymy dobre wieści - opowiada pani Krystyna, emerytowana nauczycielka.
Doczekali się ich dopiero we wtorek. O godz. 11 pan Ryszard usłyszał w radio, że obaj dziennikarze znowu są wolni i że nawiązali kontakt z krajem. Zaraz potem zadzwonił dyrektor "JAR" i potwierdził tę wiadomość. Wkrótce usłyszeli syna, jak w radio relacjonuje, co się z nim stało i że obaj z kolegą uciekli porywaczom dzięki pomocy miejscowego nauczyciela-tłumacza, który podrzucił im kluczki od ich samochodu i wskazał drogę ucieczki podczas amerykańskiego bombardowania. Kilka minut później Jacek zadzwonił do mieszkania rodziców. Dopiero wtedy poczuli naprawdę ulgę.
- Być może ucieczkę im ułatwiono, bo Irakijczycy nie mieli, co zrobić z dziennikarzami - domyśla się pan Ryszard. Na razie jednak pewne jest, że zabrali im zegarki i portfele. Splądrowali także samochód, który dziennikarze wypożyczyli w Kuwejcie. Dokładnie o wszystko wypytają jednak syna, gdy wróci do kraju.
- Bilet ma na 24 kwietnia, ale czuje się zmęczony tymi przeżyciami, więc może wróci wcześniej - spodziewa się pani Krystyna.

Bali się już wcześniej

Porwanie syna w Iraku przeżyli mocno. Na rozmowę z mediami o tych wydarzeniach zdecydowali się dopiero, gdy wszystko się wyjaśniło i opadły emocje. Nie było to jednak ich pierwsze tego typu doświadczenie. Wielką nerwówkę przeżyli także, gdy Jacek, który w ramach swoich obowiązków zajmuje się obsługą spraw wojskowych, pojechał do Afganistanu. Wtedy przedzierał się do Kabulu.
- Nagle usłyszeliśmy w telewizji, że zabito dwóch dziennikarzy w Afganistanie. Jacek nie dawał znaku życia. Dopiero po kilku godzinach dowiedzieliśmy się, że zginęli dwaj Francuzi, którzy jechali za Jackiem. Z nim natomiast nie było kontaktu, bo w hotelu, w którym zamieszkał, spaliła się instalacja elektryczna - wspomina pan Ryszard.
Te doświadczenia skłoniły panią Krystynę do rozmowy z synem, podczas której namawiała go, aby nie wybierał się do Kuwejtu.
"Mamuś, ile ja mam lat?" - zapytał, kiedy próbowała go przekonywać. Wtedy zrozumiała, że 30-latek jest w pełni odpowiedzialny i ma prawo do wybierania w życiu tego, co chce.
- Tu pewnie w grę wchodzi chęć podniesienia sobie adrenaliny, bo część młodych ludzi bez tego nie może żyć. Rodzice muszą wziąć to pod uwagę - uważa.
Z drugiej jednak strony już wielokrotnie przekonała się, że syn w trudnych sytuacjach zachowuje spokój i rozwagę. Co tydzień dzwoni, aby poinformować rodziców, co się dzieje. Teraz z Iraku też dzwonił, aby złożyć im imieninowe życzenia.
- Zawsze taki był. Nawet gdy w szkole średniej nosił dredy i malował włosy na zielono przed występem zespołu muzycznego, z którym był związany, wiedzieliśmy, że z tego wyrośnie. Cały czas mieliśmy do niego zaufanie - mówi pan Ryszard.
No, może nie do końca, bo podczas studiów historycznych w Pomorskiej Akademii Pedagogicznej tak się zaangażował w pracę dziennikarską w Radio Koszalin, że w pewnym momencie rodzice zwątpili, czy jeszcze studiuje. Okazało się, że jednak tak. Do tego nawet dobrze zdawał egzaminy.

Kujonem nie był nigdy

- Nie był typem kujona, ale szybko się uczył, bez kłopotów nawiązywał nowe kontakty i miał dar ciekawego mówienia. Od lat interesował się także Azją. Nigdy nie żałował pieniędzy na związane z nią książki. To do tej pory mu pomaga. Prawdopodobnie z tego powodu, gdy po zakończeniu studiów pojechał do Warszawy, szybko znalazł pracę w radio - uważa pani Krystyna.
Wcześniej z warszawskimi mediami związała się starsza córka państwa Kaczmarków. Pracuje jako redaktor programowy w regionalnej "Trójce". Działa na zapleczu telewizji. Syn natomiast staje się coraz bardziej popularny. Państwo Kaczmarkowie cieszą się, że tak dobrze mu się układa, tym bardziej że oprócz chwil grozy dostarczył im już wiele milszych przeżyć.
- Obsługiwał wizytę prezydenta w Szwecji. Razem z nim był w Tadżykistanie. Spotkał się z Polonią w Kazachstanie, a niedawno relacjonował wizytę w Polsce pary cesarskiej z Japonii. Chciałabym, aby nadal miał tak ciekawe życie - nie ukrywa pani Krystyna.
Ma tylko nadzieję, że w najbliższym czasie nie dojdzie do kolejnej wojny, bo wtedy Jacek znowu pewnie chciałby relacjonować jej przebieg. I raczej dążyłby do tego, aby być w samym centrum wydarzeń.
- W Kuwejcie miał stacjonować razem z niemiecką jednostką z Wiesbaden, ale nie dojechała. Zaczął więc szukać informacji na własną rękę. Z tego samego powodu Robert Firlej z TVN opuścił jednostkę, gdzie widział tylko startujące samoloty. Razem szukali ciekawszych wydarzeń. To okazało się niebezpieczne, ale taki już jest los ciekawych świata dziennikarzy - dodaje pan Ryszard.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gp24.pl Głos Pomorza