Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kto ratuje jedno życie...

Monika Stefanek [email protected]
Pani Łucja Niewolewska pomagała rodzicom ukrywać żydowską rodzinę. W ich imieniu odebrała z rąk zastępcy ambasadora Izraela, Yossefa Levy'ego, medal przyznany pośmiertnie Stanisławowi i Joannie Drozdom przez Instytut Yad Vashem w Jerozolimie.
Pani Łucja Niewolewska pomagała rodzicom ukrywać żydowską rodzinę. W ich imieniu odebrała z rąk zastępcy ambasadora Izraela, Yossefa Levy'ego, medal przyznany pośmiertnie Stanisławowi i Joannie Drozdom przez Instytut Yad Vashem w Jerozolimie.
To, co zrobili Twoi rodzice, było jak promień światła, który rozjaśnił wielką ciemność panującą w Europie

- tak o Stanisławie i Joannie Drozdach pisze uratowany przez nich w czasie wojny Żyd Aaron Jacobson.

Stanisław i Joanna Drozdowie nie usłyszeli nigdy tych słów. Oboje już nie żyją. W Szczecinie żyje za to ich córka, Łucja Niewolewska, która w imieniu zmarłych rodziców odebrała przyznane im pośmiertnie odznaczenie Sprawiedliwi wśród Narodów Świata.

Kryjówka w królikarni

- Miałam wtedy 12 lat, ale rozumowałam, jak dorośli - opowiada pani Łucja. To ona nosiła jedzenie rodzinie Jacobsonów ukrywającej się w należącej do Drozdów królikarni.

- Pamiętam jak dziś gotowane ziemniaki i duży czterokilogramowy chleb - wspomina żyjący obecnie w Jerozolimie Aaron Jacobson.

Historia znajomości żydowskiej rodziny z Drozdami sięga 1940 roku. Małżeństwo Avraham i Tova Jacobson z dwójką synów, Aaronem i Mordechajem, zostało umieszczone w specjalnie wydzielonej dla Żydów dzielnicy Wilna. Z czasem stała się ona częścią zamkniętego getta.

Rodzice postanowili znaleźć schronienie dla swoich synów. Rodzina Drozdów zgodziła się ich przyjąć. Pani Joanna, wówczas trzydziestokilkuletnia kobieta, przeprowadziła starszego z synów, Aarona, z getta do swojego domu. Niedługo później Drozdowie postanowili zaopiekować się także Mordechajem.

Pogłoski wśród sąsiadów

Pod koniec 1942 roku sytuacja w getcie zaczęła się dramatycznie pogarszać. Stanisław i Joanna postanowili udzielić schronienia także rodzicom chłopców. Wieść o ukrywanych przez nich Żydach dość szybko zaczęła krążyć wśród sąsiadów. Drozdowie musieli się przeprowadzić. Zabrali ze sobą żydowską rodzinę, organizując im nową kryjówkę.

Dwunastoletnia wówczas Łucja jako jedyna z rodzeństwa wiedziała o ukrywających się pod królikarnią Żydach.

- Wywoływałaś nas za pomocą szyfru: plus, plus, plus... zupełnie, jakbyś wołała króliki do jedzenia. Wówczas my wdrapywaliśmy się na drabinę i odbieraliśmy jedzenie od ciebie - tak wojenną codzienność w liście do pani Łucji opisuje Aaron Jacobson. - Twoje rodzeństwo, które było zbyt małe, by wiedzieć, że się tam ukrywamy, pytało waszą mamę: czy króliki jedzą chleb i piją herbatę? Tak, wówczas króliki jadły chleb i piły herbatę.

Odnalezieni po latach

Jacobsonowie, dzięki pomocy polskiej rodziny, zdołali przeżyć wojnę. Końca okupacji nie dotrwała jednak cała rodzina Drozdów. W lutym 1945 roku, pod nieobecność żony, na oczach trójki dzieci, pana Stanisława aresztowało KGB. Zmarł z wycieńczenia w drodze do gułagu pod Saratowem. Nigdy nie powiedziano mu, dlaczego został aresztowany, ani nie przedstawiono mu zarzutów.

Jacobsonowie mieszkają w Jerozolimie. Przez kilkadziesiąt lat nie mieli kontaktu z rodziną Drozdów. Odnaleźli ich dopiero niedawno.

- Ja przez 60 lat nie wiedziałam, jak się ci ludzie nazywali, co się z nimi stało. Dopiero niedawno, gdy zadzwonił Aaron, wypytałam o wszystko - opowiada pani Łucja. - Żałuję tylko, że moi rodzice nie dożyli uroczystości przyznania im odznaczenia Sprawiedliwi wśród Narodów Świata.

Historia niezwykłej przyjaźni

Inaczej potoczyła się historia Niny Fogiel (obecnie Gray), Żydówki uratowanej przez Marię Sankowską. Ich przyjaźń przetrwała do dziś. Nie przeszkodził w tym ani czas, ani tysiące kilometrów, które dzielą obie kobiety.

W czasie wojny kilkunastoletnia wówczas Maria pracowała w Warszawie w sklepie spożywczym. Krótko po niej do pracy przyjęto Ninę Fogiel, która przedstawiała się jako Danusia. Po kilku tygodniach okazało się, że młoda Żydówka nie ma gdzie mieszkać. Mama jej ukrywała się przed Niemcami w Prusach Wschodnich, o reszcie rodziny pani Maria do dziś nic nie wie. Dziewczyna została sama.

- Ja mieszkałam u babci, a Ninę zabrałam do mojej cioci - opowiada pani Maria. - Dziś, jak wspominam nasze wspólne chwile, to myślę, że miałyśmy więcej szczęścia niż rozumu.

Dziewczyny nie rozstawały się ani na chwilę aż do 1945 roku. By uniknąć niebezpieczeństwa, w czasie powstania warszawskiego zmieniały często miejsce zamieszkania. W końcu przyjechały do Raszyna, z którego pochodziła Maria.

- Tam wcale nie było spokojnie, ale po powstaniu Niemcy wyłapywali warszawiaków, w tym głównie młodych ludzi - mówi pani Maria. - Wójtowi Raszyna zaniosłam gęś. Za to miał wpisać Ninę na listę rdzennych mieszkańców. Nawet nie wiem, czy tak zrobił.

Szykowali transport

Tuż przed końcem wojny kobiety trafiły do jednego z przymusowych obozów pracy. - Mieli nas wywieźć do Niemiec. Transport był już przygotowany. Nagle przyszła wiadomość, że poprzedni nie został przez Niemców przyjęty. Nie wiem, dlaczego. Wywieźli nas więc do innej miejscowości i porozdzielali wśród gospodarzy. Przez kilka miesięcy pracowałyśmy przy układaniu torów kolejowych - opowiada pani Maria.

Dziewczynom po paru miesiącach udało się uciec. Dotarły do Raszyna i tam spędziły resztę wojny. Krótko po zakończeniu okupacji Ninę odnalazła jej matka. Razem wyjechały do Kanady, gdzie uratowana Żydówka mieszka do dziś. Pani Maria zaś razem z mężem przyjechała do Szczecina w 1947 roku. Do dziś pozostaje w kontakcie z Niną Gray. Żydówka bardzo chciała przyjechać na uroczystość wręczenia odznaczenia. W Kanadzie zatrzymała ją jednak ciężka choroba męża.

"Mąż nie mógł już wytrzymać"

Pani Maria długo nie zgadzała się na wszczęcie procedury przyznawania medalu Sprawiedliwi wśród Narodów Świata. Pierwsze pismo potwierdzające uratowanie podczas wojny Nina Fogiel przysłała przyjaciółce już w 1983 roku. Pani Maria list zachowała, ale nie chciała, by jego treść poznały osoby trzecie. Dopiero gdy sprawą zajął się mąż, ustąpiła.

- Mąż to już chwilami nie mógł dać sobie ze mną rady - śmieje się pani Maria. - Ja uważam, że ten medal to nie dla mnie, tylko dla potomnych. Dla mnie uratowanie Ninki to normalna rzecz. Ja się wtedy nawet nad tym nie zastanawiałam. Nina nie była dla mnie Żydówką, tylko moją koleżanką, która potrzebuje pomocy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gp24.pl Głos Pomorza