Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Marzec 1968 roku okiem słupszczanina, który był elementem syjonistycznym

Fot. internet/archiwum
Fot. internet/archiwum
Człowiek skazany w pokazowym procesie w czasie marcowego obłędu w 1968 roku. Żyje do dzisiaj w Słupsku. Nie wstydzi się swojego życiorysu.

Bolesław S. ma swoje nazwisko - brzmi ono Sieradzki. Stał się pionkiem w rozgrywkach wewnątrzpartyjnych w marcu 1968 roku. Jest pochodzenia żydowskiego. Z dokumentów zgromadzonych w Instytucie Pamięci Narodowej wynika, że bezpieka skonstruowała przeciwko niemu intrygę, która zaprowadziła go do więzienia. Ludzie popierający go w aparacie partyjnym - stracili. Ci z przeciwnej strony - zyskali.

Sześć klas bez zawodu

Wspomina Sieradzki: - Urodziłem się dokładnie 1 września. Miałem trzynaście lat, kiedy wybuchła wojna. Trafiłem do Oświęcimia, później do Stutthofu. 10 marca 1945 roku obóz został wyzwolony przez Armię Czerwoną.

Dziewiętnastoletni Bolesław pojechał do domu rodzinnego. Tam czekały go zgliszcza i śmierć. Najbliższych opłakał. Zastanawiał się co dalej. Zbyt wielkiego wyboru nie było. Wtedy wszyscy młodzi jechali na Dziki Zachód, jak nazywano Pomorze odebrane Niemcom.

Trafił do Szczecina. Najpierw został zwerbowany do Komendy Wojennej. Pod koniec czerwca 1945 roku, musiał jak wszyscy Polacy opuścić to miasto - pojechał do Kołobrzegu. Zaciągnął się w szeregi funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa. - Myśmy się tam zajmowali ściganiem Niemców i nic więcej - opowiada. - Czemu tam poszedłem? Panie, ja całą wojnę w obozach nie siedziałem. Miałem sześć klas szkoły podstawowej. Bez zawodu. Cóż było robić?

Robił. Opowiada jak w Karlinie złapali byłego burmistrza niemieckiego, który kazał mordować Polaków. Zatrzymali go, ale jego córka była kochanką rosyjskiego komendanta. Przyszli Sowieci. Rozbroili Polaków, Niemca uwolnili. Po roku zwolnił się ze służby, jakby wyczuwał, co się stanie. Zatrudnił się w Kołobrzegu w Państwowym Zarządzie Uzdrowisk do wykonywania tzw. prac ogólnych. Czym były prace ogólne?

- Znosiliśmy niewypały z lasu na plażę, polewaliśmy je benzyną i podpalaliśmy. Jak sobie o tym przypomnę, to do dziś stukam się w czoło, jak mogłem być taki nierozsądny - tłumaczy Sieradzki.

Chciał korzystać z życia

Sieradzki trafił do aparatu partyjnego. Przyszedł werbownik, zapytał się, kto chce pracować. On chciał. Bo... to po wojnie, on bez wykształcenia, a tam płacili pensję, normalną, ludzką.

Nie pasował jednak do moralności komunistycznej. Chciał korzystać z życia. Za romans z sekretarką w Koszalinie wszczęto przeciwko niemu postępowanie dyscyplinarne. Toczyło się kilka lat. W międzyczasie się zakochał się, ożenił, uspokoił. Wódkę odstawił całkowicie.

Za sprawę z sekretarką dostał naganę i kopniaka w górę. To było popularne pojęcie w czasach PRL. Niby awans, a w rzeczywistości zwykłe przeniesienie do innego miasta, na to samo, albo niższe stanowisko.

Trafił do Słupska - na funkcję II sekretarza miejskiego komitetu partii. Później zatrudnił się w wydziale Miejskiego Handlu Detalicznego. Tu dopadał go pierwsza sprawa. Oskarżenie o manko. Pierwsza intryga. Pomówiono go o zagarnięcie 150 zł z kasy sklepu. - Stać mnie było na to, żeby to zapłacić, ale nie chciałem, żeby ciągnęła się za mną opinia mankowicza - stwierdza.

W sądzie wyszło jednak, że na dwóch arkuszach była wpisana ta sama pozycja. Kontrolerzy jej nie zauważyli. Sprawa umarła. Żył i pracował dalej w Słupsku. Urodziła mu się dwójka dzieci. Aż przyszedł rok 1968.

Nigdzie nie pojadę

Wzięli go z ulicy. Szedł z żoną do domu, po drodze kupili twaróg. To było popołudnie, koło restauracji Franciszkańskiej. Ludzie przyspieszyli kroku - Pan pójdzie z nami usłyszeli. Żona została tak, jak stała.

Zawieźli go do domu. W środku było już czterech funkcjonariuszy. Zdążyli zrobić rewizję. Zapytał, czego szukają to pomoże im to znaleźć. Potraktowali to jak obelgę.
Jeszcze tego samego dnia trafił do więzienia w Koszalinie. Tam powiedzieli mu wprost: - Albo wyjedziesz. Albo będziesz siedział. W celu posadzili go z ojcobójcą.
To był marzec 1968 roku. Szczyt nagonki antyżydowskiej w Polsce, która posłużyła rozgrywkom na samych szczytach władzy. Również w Słupsku. Sieradzki był tylko maleńkim trybikiem w wielkiej maszynie.

- Panie kapitanie, ja mam żonę, dwójkę dzieci. Nigdzie nie pojadę - to było drugie przesłuchanie. - No to będziesz siedział - odpowiedź. On był na przesłuchaniu. W Słupsku żona z dwójką dzieci przezywała gehennę. SB rozpuściło plotki, ze Sieradzki był izraelskim agentem, a w jego podłodze znaleziono ukryty nadajnik. Do żony przychodziły koleżanki, które radziły by wzięła rozwód. Syn był wtedy w technikum mechanicznym. Tak mu zaczęto dokuczać, że musiał się przenieść do innej szkoły. O pochodzeniu ojca dowiedział się właśnie wtedy.

W śledztwie zarzucono Sieradzkiemu, że rzemieślnicy wykonywali mu pewne zadania po cenach hurtowych, ale także, że pożyczył od jednego z nich dziesięć tysięcy złotych na kupno samochodu bez procentów, jeszcze inny zeznał, że z Sieradzkim przepił tysiąc złotych, choć wiadomo było, że Sieradzki nie pije.

Podczas przerw w rozprawie obecny na sali esbek wchodził do pokoju sędziowskiego. O czym rozmawiał nie wiemy. Sieradzki został skazany na trzy lata więzienia. Siedział w Potulicach. Wyszedł po dwóch. - Najgorsze było to, że moja żona z dziećmi wycierpiała się bardzo - mówi.

Gdy wrócił, od razu znalazł pracę, dzięki Janowi Stępniowi, który w 1968 roku mówił o elementach syjonistycznych grożących narodowi. Do niego żalu nie ma. Zresztą do nikogo. Do życia też.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gp24.pl Głos Pomorza