Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Młodość spędziła w niemieckim obozie pracy

Piotr Jasina [email protected]
Jeden z obozów pracy podczas wojny.
Jeden z obozów pracy podczas wojny. Archiwum
Kiedy wybuchła wojna, Zofia Płużyczka ze Szczecina miała 16 lat. Trafiła na roboty do Niemiec. Tam zastał ją koniec wojny. Do Polski wróciła, już jako mężatka i matka, dopiero w 1947 roku.

Przed wojną Zofia mieszkała w Nowym Mieście nad Pilicą. Nadszedł wrzesień 1939 roku. Pewnego dnia...

- Wybiła północ. Obudziło nas walenie do drzwi kolbami karabinów - wspomina po kilkudziesięciu latach pani Zofia. Los! Los! - krzyczeli Niemcy. - W domu byłam ja i dwuletni Tadziu. Mamy i rok starszego brata Jerzego na szczęście nie było. Ojciec już wtedy nie żył. Niemcy krzyczeli, by się szybko ubierać, wymachiwali bronią. Mieli auto na ulicy, ciężarówkę. Zabrali mnie. Malutkiego Tadzia zostawili samego w domu. Wyłapywali młodych. W ciężarówce było nas kilkanaścioro - opowiada.

Trafili do policyjnego aresztu w Nowym Mieście. Zamknęli ich na pięć dni. Potem zawieźli wozami na stację.

- Czekaliśmy na pociąg do Częstochowy - opowiada. - Pamiętam obóz, zbity z desek, ogrodzenie na pięć metrów, drewniane prycze. Nic nie było, tobołki pod głowę. Czekaliśmy tydzień, dowozili kolejne transporty. Przez dziurki po sękach przeciskaliśmy zwinięte w rulonik banknoty. Ludzie przerzucali przez ten płot chleb, kaszankę. Potem mama przez brata przekazywała nam jedzenie w Rawie. Dowieźli nas do Wrocławia. Tam Niemcy dali nam zupę w puszkach. Stąd wywieźli nas do obozu pracy w Hanowerze.

Pani Zofia z ciężkim sercem wspomina te lata.

- To Józef Fijałkowski - pokazuje zdjęcie przystojnego młodzieńca. - Został zastrzelony przez szefa obozu pracy za to, że grał w karty. A co mieli robić po pracy, jak siedzieli tyle godzin? Maltretowali jego ciało, kazali martwego bić Polakom, a potem wrzucić do wody.

W Hanowerze mieszkali w kilku drewnianych barakach. Jeden służył jako biuro.

- W jednej sztubie (sali) było po 6-8 chłopców - kontynuuje pani Zofia. - Nas, dziewcząt, było 20, na dwie sztuby, chłopców z 50. Życie okropne. Razowy mały chleb musiał starczyć na tydzień. Na palce mierzyliśmy kromki, by wystarczyły. Dziennie mieliśmy po kawałeczku margaryny, łyżkę twarogu, marmolady. Nie wolno było nic kupić, do sklepów wchodzić. Później jakiś sklep znalazłyśmy, gdzie można było śledzie w puszce kupić.

Kartofle tylko w mundurkach. Po 3-4 na osobę. W niedzielę ziemniaki z zołzą, zupa ze szpinakiem, z robakami. Reperowała worki. Co sobotę dostawała 12-14 marek. Niemcy potrącali za obóz, dawali resztę. W 1943 r. fabrykę z workami zbombardowano.

- Straciliśmy pracę, to przy odgruzowywaniu harowaliśmy. Gołymi rękami wyciągałam gorące cegły, dłonie całe poparzone miałam - opowiada. - Potem na bocznicy ładowaliśmy kapustę. Włosi z nami pracowali. Ich strasznie Niemcy męczyli. Mścili się za to, że się od nich odwrócili. Każda z dziewcząt była gdzie indziej. Kilka pracowało przy transporcie. Z Francji jechały wagony z ubraniami, suknie z teatrów, dużo ładnych rzeczy z jedwabiu, bawełny.

- Kombinowałyśmy, ryzykując. Coś pod rzeczami udało się przemycić - przyznaje. - Potem z koleżanką biura sprzątałyśmy. Chodziłyśmy pięć kilometrów pieszo, bo tramwaje były tylko dla Niemców. Najgorzej było zimą. Marzłyśmy. A w sztubie nie wolno było palić, nie było zresztą czym, choć piec był. Woda zimna do mycia, dwa koryta z blachy. Z brudu miałyśmy wszy, mendy, pluskwy, wszystko.

W Niemczech poznała Witolda. Pracował całą wojnę w fabryce produkującej mydło i proszki do prania. Jego wywieźli z Łodzi. Miał wtedy 14 lat. Mieszkał w domku z czterema Polakami, trzema Polkami, rodzinami francuską i belgijską. Mieli pracę na miejscu. Dostawali obiad, cukier, żywność. Ale ich praca bardzo szkodziła zdrowiu.

W 1945 Zofii i Witoldowi urodziła się córka. Dzisiaj mieszka w Szczecinie. Wojna się skończyła, a oni nie mieli kontaktu z nikim z rodziny. Nie wiedzieli, co robić. W 1947 zaczęto spisywać ich dane, zaczęła się korespondencja z Polską. Dowiedziała się, że mama z bratem żyją i są w Wałbrzychu.

- Mąż nie chciał wracać, ale ja miałam dość tułaczki, podjęłam decyzję - opowiada dalej. - Halinka miała dwa lata, w 1947 urodził się Leszek. Zapisałam się na transport. Spakowałam walizki i powiedziałam, że jadę do Polski. Ciężarówką pojechaliśmy do punktu zbiorczego, aż dwa tygodnie czekaliśmy na pociąg PCK. Mąż dołączył do nas. Pojechaliśmy do matki. Zamieszkałam na wsi, w Golińsku koło Wałbrzycha. Pracowałam w fabryce siatek drucianych, miałam gospodarstwo, ogród. Siałam, hodowałam zwierzęta.

Koleżanka z obozu pracy trafiła do Szczecina. Spotkały się po latach. Namówiła panią Zofię do przeprowadzki. I tak pani Zofia z mężem trafiła najpierw do Mścięcina, a potem do Polic, gdzie pracowała w domu dziecka i w przedszkolu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gp24.pl Głos Pomorza