Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pielgrzym i długodystansowiec, czyli jak iść z Bogiem pod rękę i pokonać Bałtyk oraz samego siebie. Ojciec poszedł, syn popłynął

Piotr Polechoński
Piotr Polechoński
Ojciec i syn tuż po wyjściu z Bałtyku.
Ojciec i syn tuż po wyjściu z Bałtyku. Fot. Archiwum rodzinne
- Tata płynie do Ciebie, teraz to już nie możesz tego spieprzyć! – krzyk z łodzi niósł się dobrze po wodzie. Rafał Grzelak do mety miał nieco ponad kilometr, za sobą niemal 40 kilometrów pokonanych wpław przez Bałtyk. Waldemar Grzelak pokonał pieszo 3 tys. kilometrów i zdążył wrócić do kraju w dniu, gdy syn walczył z morzem i ostatnie metry przepłynął wspólnie z nim.

Ojciec i syn to przedsiębiorcy z Sianowa. Razem, w podobnym czasie, ruszyli w podróż, jakiej nigdy dotąd nie doświadczyli. Jeden w imię Boga, drugi na spotkanie z samym sobą i aby pomóc tym, którzy tej pomocy potrzebują.

Cała rodzina zawsze ceniła sobie aktywność fizyczną (co się objawiało na różnych polach), ale jak dotąd raczej nie wiązało się to ze spektakularnymi projektami. Zmieniło się to w tym roku. Najpierw Waldemar Grzelak wyruszył pieszo do hiszpańskiego sanktuarium Santiago de Compostela, a potem jego syn, Rafał, przepłynął spory dystans wzdłuż bałtyckiej linii brzegowej - z Ustronia Morskiego do Łaz. - I tak się jakoś złożyło, że tata i ja podjęliśmy się tych wyzwań w tym samym czasie - śmieje się Rafał Grzelak.

Ale są też różnice. Syn skrupulatnie przygotowywał się długi czas, ojciec ruszył do pokonania 3 tysięcy kilometrów w dużym stopniu z „marszu”.

- Tata zawsze miał dobrą kondycję, zaliczył kilka pielgrzymek do Częstochowy, ale teraz jakoś specjalnie się nie przygotowywał. Po prostu, któregoś dnia ogłosił, że ma taki pomysł. Tło tego rzecz jasna jest religijne i duchowe, po prostu tego potrzebował. Mama może do końca zachwycona nie była, ale wszyscy to zaakceptowaliśmy - opowiada młodszy z Grzelaków.

Wziął dwie kartki, na jednej napisał "iść", na drugiej "nie iść"
Waldemar Grzelak o to, czy ma iść zapytał Pana Boga. Z Koszalina do Santiago de Compostela to kawał drogi, a on ma przecież 65 lat. - Iść, czy nie iść? - wahał się w duchu przez kilka dni. W końcu postanowił to rozegrać inaczej. Kiedyś apostołowie, gdy w miejsce Judasza trzeba było wybrać nowego apostoła, zaufali Duchowi Świętemu i wyboru Macieja dokonali przez losowanie. "Zrobię podobnie" - pomyślał. Wziął dwie kartki, na jednej napisał "iść", na drugiej "nie iść", obie pomieszał i jedną z nich wyciągnął. Tę z napisem "iść".

- No to poszedłem. Nie wiedziałem jak ciężka to będzie droga i ile trudów mnie czeka – mówi Waldemar Grzelak. - Dałem radę tylko dlatego, że poszedłem jako pielgrzym. Nie jako turysta, który chce coś zwiedzić i nie jako sportowiec, który chce pokonać innych i samego siebie. Ja poszedłem, aby być w tym czasie jeszcze bliżej Boga niż jestem na co dzień i modlić się o to, aby ten świat w większym stopniu zaufał Jezusowi Chrystusowi. I gdy mi tych sił brakowało to Bóg zawsze mi ich, gdy było trzeba dodawał – wspomina.

Słuchajcie, głupia sprawa, ale to chyba o mnie chodzi
Rafał ma 31 lat. Grał w piłkę, uprawiał wakeboard, zaliczył sporty walki i kilka innych dyscyplin. Ciągle mu było mało, ciągle chciał się sprawdzać w czymś nowym. Któregoś dnia pomyślał o pływaniu. To, że ma techniczne braki wiedział, teraz się przekonał, że pomimo to ma niezłą wydolność. Płynął coraz dalej i dłużej, dawał radę. 5, 10, 15 kilometrów. Wciągnęło go to na dobre. Na tyle mocno, że chciał zobaczyć na ile go stać w długodystansowym pływaniu morskim. Padło kilka propozycji, w tym Gdynia – Hel, ostatecznie wybrał odcinek z Ustronia Morskiego do Łaz: wpław ok. 36 kilometrów, wzdłuż linii brzegowej, 100 - 200 metrów od plaży, łódka ze wsparciem i żywieniem płynie obok, on na nią nie wchodzi, wszystkie składniki dostaje na specjalnym wysięgniku.

- Taki był plan. Ale życie lubi weryfikować nasze plany o czym się boleśnie przekonałem. Ale wtedy, przed startem, nie zdawałem sobie sprawy, że brak doświadczenia aż w takim stopniu potrafi zweryfikować nasze wcześniejsze wyobrażania – opowiada.

Start zaplanował na początek sierpnia. Im bardziej ten termin się zbliżał tym intensyfikował przygotowania. Miał już gotową i pewną ekipę, która będzie go wspierać z łódki, sam codziennie pływał po kilkanaście kilometrów w głąb morza. Najczęściej informował okoliczne stanowiska ratownicze, że o tej i o tej godzinie będzie pływał gdzieś na horyzoncie. Raz zapomniał.

- Popłynąłem daleko, trenuję. W końcu wracam wychodzę na brzeg. Patrzę, a tu zamieszanie wśród ratowników, biegają, szykują łódź. Gapie stoją i mówią, że tam jakiś człowiek wypłynął w morze i nie wrócił. No to ja nabieram powietrza i skruszony podchodzę do chłopaków. - Słuchajcie, głupia sprawa, ale to chyba o mnie chodzi – mówię. - Przeprosiłem ich jak umiałem, na szczęście przyjęli je zaskakująco dobrze - opowiada ze śmiechem.

Nadszedł początek sierpnia, cała ekipa czeka na dobre okienko pogodowe. Dobrego nie ma, jest takie sobie, ale czekać już dłużej nie można. Czwartego sierpnia z samego rana wszyscy wjeżdżają na jedną z plaż w Ustroniu Morskim.

Pomódl się też za mój kraj, za Tanzanię
Waldemar Grzelak w swoją drogę wyruszył 25 kwietnia z maryjnego sanktuarium na Górze Chełmskiej. Wcześniej przygotował się jak umiał, spakował plecak w niezbędne jak mu się wydawało rzeczy. Nie poszedł szukać Boga, bo już go znalazł, ale po to, aby pobyć z nim intymniej niż udawało się mu się w codziennym życiu. Wiara od dawna jest dla niego rzeczą ważną i żywą, jest zaangażowany w działalność wspólnot katolickich. Poszedł też po to, aby modlić się początkowo za kraje, przez które będzie szedł. Potem pomyślał, że jego modlitwa przyda się całej Europie.

- Później modliłem się już za cały świat, a zainspirowało mnie pewne spotkanie. Otóż idąc przez Niemcy zatrzymał mnie któregoś mnie jeden czarnoskóry kierowca. Zapytał kim jestem i dokąd idę. Powiedziałem, co i jak. Bardzo mu się to spodobało, wzruszył się nawet i mówi tak „Słuchaj, pomódl się też za mój kraj, za Tanzanię. A jak możesz to za całą Afrykę, tam wszyscy bardzo potrzebują modlitwy”. Powiedziałem, że oczywiście, pomodlę się. I tak robiłem każdego dnia.

Zanim doszedł do Niemiec, musiał pokonać swój pierwszy etap: Koszalin – Białogard, czyli 36 kilometrów. Gdy dotarł do na miejsce wcześniej zaplanowanego noclegu był ledwie żywy. Organizm odmówił posłuszeństwa, plecak ważył chyba tonę, dopadły go potworne bóle mięśni i pierwsze chwile zwątpienia. - Chyba jednak przesadziłem – myślał rozważając, co robić dalej. Przyjechał syn, Rafał, pomógł mu przepakować plecak i odchudzić go o kilka kilogramów. Wziął tabletki przeciwbólowe i poszedł spać z obawą, że rano nie będzie w stanie ruszyć ani ręką, ani nogą. Ostatnia jego myśl przed zaśnięciem była taka, że tylko Bóg może mu pomóc. „Jeśli chcesz, abym wstał to daj mi siłę” – pomyślał licząc na cud. I cud się zdarzył. Rano bóle ustąpiły, siły wróciły. Ruszył dalej.

Gdy ciało nawala to głowa ciebie ciągnie do przodu
Rano, 4 sierpnia, morze nie było spokojne, fale nie były wielkie, ale były. - Poczułem niepokój, pojawił się stres. Ale wiedziałem, że to jest ten moment, że nie mogę się wycofać. Zwłaszcza, że nie płynąłem tylko dla siebie – mówi Rafał Grzelak. Od początku planując swój wyczyn wiedział, że chce mu nadać większy sens niż tylko pokazanie światu, że da radę ten odcinek przepłynąć. Już od pewnego czasu jest wolontariuszem sianowskiej Fundacji Jesteśmy Razem. Jednym z jego podopiecznych jest chory chłopiec.
- Antoś ma dwa miesiące. Z tego co pokazały pierwsze badania chłopiec ma wodogłowie. Będzie przechodził jeszcze szereg badań, bardzo potrzebne są tutaj pieniądze. Postanowiłem więc, że moja próba będzie też formą nagłośnienia i wsparcia finansowej zbiórki prowadzonej przez naszą Fundację – mówi.

LINK DO ZBIÓRKI - Przez Zatokę do celu-pomoc dla Antosia

Rafał wszedł do wody, wypłynął. Stres minął, wytrenowane ciało szukało znajomego rytmu. Od początku czuł, że łatwo nie będzie. Fale przeszkadzały i już na początku pojawiły się problemy z silnikiem łodzi. On płynął, łódź stała w miejscu, ekipa gorączkowo ją próbowała uruchomić. - Odwróciłem się zdenerwowany, nie wiem co robić dalej. Ale oni pokazują mi tylko kartkę z dużym napisem „Płyń dalej!”. Popłynąłem, łódź także ruszyła. Ulga.

Kilometrów ubywało, łódź sunęła w pobliżu. Wydawało się, że problemy się skończyły, ale to nie był jego szczęśliwy dzień. Dopadło go rozwolnienie. - Nie mogłem w to uwierzyć! Właśnie dzisiaj?! Niestety, to była moja wina. Wcześniej miałem przygotowany i przetestowany zestaw posiłków, które miały mnie wzmocnić. Ale chciałem go ulepszyć i w ostatniej chwili dodałem coś nowego. No i się zaczęło.

Największy kłopot to ściąganie pływackiego kombinezonu. Doświadczony pływak da radę go ściągnąć w wodzie, ale na samodzielnie zapięcie nie ma już szans. - Nie było innego wyjścia: za każdym razem, gdy pojawiał się problem musiałem wchodzić na łódź. Niestety, nie udało mi się przepłynąć całej trasy bez wychodzenia z wody. Nie było łatwo się z tym pogodzić.

Płynął dalej. Choć cała ta sytuacja była bardzo uciążliwa i mało komfortowa. Nie dopuszczał do siebie myśli o rezygnacji. - W tych chwilach tata był dla mnie inspiracją. Myślałem, że jak on się nie poddał to ja też nie mogę.

W końcu złapał rytm i kilometr ubywał za kilometrem. Myślał, że w takim tempie i dobrej formie dopłynie już do końca. Po 28 kilometrze zaczął się koszmar. Dopadło go potworne zmęczenie, pojawiły się pierwsze objawy hipotermii (efekt kłopotów z jelitami), ból ramion. Fale były coraz większe, napotkał niesprzyjające prądy, ale najgorsze było to, co usłyszał z łodzi, gdy zapytał, ile zrobił kilometrów po dwóch godzinach pływania. - Rafał, ty płyniesz w miejscu – padła odpowiedź. - To może naprawdę człowieka podłamać. I w takich chwilach najważniejsza jest głowa, to jak jesteś silny mentalnie. Gdy ciało nawala to głowa ciebie ciągnie do przodu. I tak było ze mną. Jestem silny mentalnie i liczyłem na to, że w trudnych chwilach tak łatwo się nie poddam. Nie pomyliłem się. Zasuwałem dalej.

Im bliżej końca, tym było coraz ciężej. Wiedział, że wyjdzie więcej kilometrów nie planował, bo około 40. Niedaleko plaży w Łazach płynął już bardzo zmęczony. I wtedy usłyszał. - Tata płynie do Ciebie, teraz to już nie możesz tego spieprzyć!

Chciałem w stu procentach cały ten czas poświęcić Bogu
Waldemar Grzelak szedł w miarę sprawnie. Uczył się swojego ciała, jak wędrować, gdzie się zatrzymywać w trakcie wędrówki. Szedł bocznymi drogami, najczęściej asfaltowymi. Szybko zrozumiał jak ważny jest wybór miejsca na odpoczynek na trasie. - To nie może być byle gdzie. To musi być piękne miejsce, pełne ciszy i spokoju. Jak idziesz ok. 30 kilometrów dziennie to musisz przez te chwile zregenerować nie tylko ciało, ale też umysł – przypomina.

Początkowo szedł z kijkami, wydawało mu się, że to dobry pomysł. Po kilku dniach je odrzucił, bardzo bolały go pięty. Raz zabłądził przez własną głupotę. - Kolejna lekcja: jak twój telefon ma mniej niż 20 procent to szukaj miejsca, gdzie go możesz podładować. Nie odkładaj tego do ostatniej chwili. Ja odłożyłem, telefon padł, a ja straciłem orientację i musiałem się nieźle natrudzić, aby się odnaleźć.

Szybko też się nauczył, aby w napotkanych sklepach robić większe zakupy niż mniejsze, zwłaszcza wody. Bo potem przez kilkanaście kilometrów innego sklepu nie ma, a czasem bywa tak, że nawigacja pokazuje, że w danej miejscowości jest sklep, a w rzeczywistości go nie ma. - I taka moja rada dla tych, którzy chcą wyruszyć w podobną drogę: przytyjcie przed wyprawą. Schudniecie dużo, a te kilka kilogramów ekstra bardzo się przydaje.

Duży problem miał z upałami, szczególnie w Niemczech i we Francji. Źle je znosił, zwłaszcza, że początkowo szedł bez okularów. Kryzys był tak poważny, że w pewnej chwili poprosił Pana Boga, aby mu pomógł i dał siłę, żeby lepiej sobie z nimi radził („I Bóg mnie wysłuchał. Od pewnego momentu już mi tak nie dokuczały”). W mniejszym stopniu przeszkadzały mu deszcze, co ciekawe znacznie lepiej sprawdzał się parasol niż przeciwdeszczowe płaszcze.

Z noclegami problemu w Polsce nie było, zatrzymywał się po parafiach, zawsze mógł liczyć na łóżko i prysznic. Trudniej było w Niemczech, ale tutaj pomagała mu jedna znajoma, która dobrze znała niemieckie trasy pielgrzymkowe i zdalnie, przez internet, wcześniej rezerwowała mu miejsce i informowała, gdzie ma się udać (podobnie pomagali mu też członkowie rodziny). Gorzej było we Francji, ale tam procentowało doświadczenie zdobyte w trakcie zaliczonych już kilometrów, dawał sobie radę. Za to w Hiszpanii, jak mówi, wskoczył już na „pielgrzymkową autostradę”. - Tam jak się wejdzie na szlak to już idzie się komfortowo. Szlak jest oznaczony, miejsc noclegowych nie brakuje i tak do samego Santiago de Compostela – opisuje.

Długo trwało, gdy w końcu poczuł, gdy jego organizm przestawił się na nową, marszową rzeczywistość. Stało się to, gdy przekroczył granicę 500 kilometrów. Wtedy pokonanie dziennie 30 kilometrów stało normą, a nie szczytem jego fizycznych możliwości. Dużo dawała mu też codzienna, poranna gimnastyka. Szedł sam, kilka razy ktoś do niego przyłączył, ale na krótko.

- Nie szukałem towarzystwa, bo jak mówiłem, byłem pielgrzymem, nie turystą. Nie poszedłem, aby zwiedzać, ale po to, aby iść i cały ten czas ofiarować Bogu. Nie poszedłem też, aby zawiązywać nowe znajomości, bo wtedy każda taka znajomość, każdy człowiek z boku skupia w jakiejś części moją uwagę, a nie o to mi chodziło. Chciałem w stu procentach cały ten etap mojego życia poświęcić Bogu. Kiedyś jeden człowiek mi powiedział, że jakiś czas temu wybrał się na podobną pielgrzymkę jak ja, ale rowerem. Ale po iluś tam kilometrach rower sprzedał, bo to nie miało sensu. Jak mówił rower zbyt mocno skupiał jego uwagę, trzymał jego umysł jak na uwięzi. Pozbył się go więc i dalej poszedł piechotą. Bo prawdziwym pielgrzymem można być tylko idąc pieszo.

Choroby na szczęście go ominęły, niebezpieczne sytuacje też, ale ciężkich chwil, różnej natury, nie brakowało. Zawsze pomagała modlitwa, różaniec w ręku i świadomość, że dużo ludzi w domu modli się o to, aby dał radę. Dużo dobrej energii dawały mu też rozmowy telefoniczne z bliskimi i krótkie spotkania z ludźmi na trasie. - Gdyby nie to wsparcie i duchowy charakter mojej podróży to samo ciało nie dałoby rady. To jednak głowa i serce w takich chwilach decydują o wszystkim.

Gdy doszedł do celu zmęczenie było duże, ale równie wielka była radość. Cieszył się nie tyle z tego, że dał radę, ale przede wszystkim, że nie zawiódł ludzi, który modlili się za niego i Pana Boga. Że ofiarował mu to, co zamierzył ofiarować: trzy miesiące modlitwy i skupienie uwagi tylko na Nim. - Bo Jezusa Chrystusa chciałem w tym wszystkim pokazać. Na niego wskazać, w każdym kilometrze, który przeszedłem. Wtedy te wszystkie trudy, których doświadczyłem nie mają żadnego znaczenia. Jest spełnienie.

Po pobycie w Santiago de Compostela pojechał do maryjnego sanktuarium w Fatimie. Potem do Porto, a stamtąd samolotem do Berlina. Śpieszył się, bo bardzo chciał zdążyć i być przy tym, gdy jego syn będzie kończył zmaganie z Bałtykiem i z samym sobą. Do Berlina pojechali po niego przyjaciele Rafała, a potem długa jazda nad polskie morze. - Wzruszyłem się jak dziecko, gdy z brzegu zobaczyłem jak Rafał płynie. Przebrałem się szybko w piankę, wszedłem do łódki i po chwili wskoczyłem do wody obok niego.

Cieszyłem się, że wychodząc z wody, nie przewracam się jak pijany
- Fajnie było zobaczyć tatę po kilku miesiącach, ale w wodzie nie było czasu na długie powitania. Przybiliśmy sobie piątkę i płynęliśmy dalej obok siebie. Koniec był już blisko – mówi młodszy z Grzelaków.

Z wody wyszli razem, co ważne o własnych siłach. Na brzegu czekało kilkanaście osób. Były brawa, ściskanie dłoni, gratulacje. - Co czułem? Przede wszystkim cieszyłem się, że wychodząc z wody, nie przewracam się jak pijany – śmieje się sianowianin. - Kręciło mi się głowie, co jest normalne po takim czasie w wodzie, ale ustałem – dodaje. Przepłynięcie całego dystansu zajęło mu trzynaście godzin. - Co tu kryć: byłem i jestem szczęśliwy, że dałem radę. Zwłaszcza, że było o wiele trudniej niż sądziłem, że będzie. Bałtyk to wyjątkowo trudny przeciwnik.

Rafał, zainspirowałeś mnie. Jutro idę na siłownię
Starszy z Grzelaków dopiero po kilku tygodniach mógł powiedzieć, że wrócił do domu także psychicznie. Tyle czasu potrzebował, aby ponownie wejść w tryby codzienności. - Nie było to łatwe po tym, gdy przez trzy miesiące wędrowało się z Bogiem pod rękę – śmieje się. Wierzy w działanie Ducha Świętego i jest pewien, że jego podróż i przykład zainspiruje innych. - I nie chodzi mi tutaj o to, aby każdy poszedł, jak ja poszedłem. Chciałem zainspirować ludzi, aby w taki czy inny sposób poszli na spotkanie z Bogiem. Dla jednych to będzie taka podróż jak moja, a dla kogoś innego pójście do kościoła lub modlitwa w samotności. Najważniejsze, aby na końcu każdej drogi zawsze był Jezus Chrystus – przypomina. On już drugi raz w taką trasę nie pójdzie. - To była jednorazowa przygoda. Tak naprawdę ponad moje siły. Bóg był ze mną i dałem radę. Ale raz wystarczy - uśmiecha się.

Rafał Grzelak cierpiał pierwszej nocy po przepłynięciu. Ledwo mógł zasnąć tak bolały go ramiona, miał problemy, aby samodzielnie się umyć. - Ale rano było już w miarę ok, czułem się dobrze, psychicznie też było w porządku – opowiada. Cieszą go wyrazy uznania, ale najcenniejsze są dla niego te głosy, gdy ktoś mówi "Rafał, zainspirowałeś mnie. Jutro idę na siłownię" albo "Biorę się za siebie, zaczynam biegać". Cieszy go również i to, że zainspirował ludzi do tego, aby wpłacić ponad 15 tysięcy złotych na rzecz chorego Antosia. - Dobrze być częścią czegoś dobrego, czegoś, co czyni nas lepszymi – mówi. W przeciwieństwie do taty wie, że to nie był jednorazowy występ. - Szykuję coś na przyszły rok. Z pewnością ciąg dalszy nastąpi - śmieje się.

od 12 lat
Wideo

Gazeta Lubuska. Winiarze liczą straty po przymrozkach.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Pielgrzym i długodystansowiec, czyli jak iść z Bogiem pod rękę i pokonać Bałtyk oraz samego siebie. Ojciec poszedł, syn popłynął - Plus Głos Koszaliński

Wróć na gp24.pl Głos Pomorza