- Nie mam nic do ukrycia, wszystko o mnie wiecie – kokietował ze sceny Leszek Żądło, który wychował 150 saksofonistów i wraz z Krzysztofem Komedą, Tomaszem Stańko oraz Andrzejem Trzaskowskim tworzył podwaliny pod scenę jazzową w powojennej Polsce. Po koncercie otrzymał z rąk prezydent Słupska Krystyny Danileckiej-Wojewódzkiej i prof. Leszka Kułakowskiego statuetkę Komedera, przyznawaną wybitnym osobowościom polskiego jazzu. Organizatorzy festiwalu przypomnieli też jego antysystemową przeszłość. W czasach głębokiej komuny Żądło tworzył audycje dla radia Wolna Europa, przez co stracił paszport, a w latach 80. z Niemiec Zachodnich, gdzie uzyskał azyl polityczny, organizował pomoc humanitarną dla Polski. Podczas gdy za granicą koncertował i robił zawrotną karierę, w ojczyźnie przez kilkanaście lat prawie nic o jego sukcesach nie pisano.
Na słupskim festiwalu czarował swoją grą na saksofonie tenorowym i sopranowym po raz trzeci. Z trójką przyjaciół – Leszkiem Kułakowskim (fortepian), Mariuszem Bogdanowiczem (kontrabas) i Jackiem Pelcem (perkusja) – zaprezentował m.in. swoje kompozycje, w tym „Song of a Nice Death”, dedykowane zmarłym na COVID muzykom, oraz kojący „Dear Lord” i niepokojący „Crescent” Johna Coltrane’a, prekursora nurtu free jazz, którego język muzyczny jest Żądle szczególnie bliski. Profesorski kwartet zachwycał kunsztem i temperamentem scenicznym. Pelc nadawał na perkusji wprawiający w trans rytm, Bogdanowicz dodawał na kontrabasie głębi, Żądło wydobywał z blaszanych saksofonów ciepło, nadzieję i charakterystyczne zawodzenie, a w niewypełnione przestrzenie muzyczne wbijał się strzelisty dźwięk klawiszy Kułakowskiego. Ich występ płynął jak nieprzerwany strumień dobrej energii. Widownia chciała więcej muzycznych endorfin. Udało się jej wyklaskać na bis klimatyczną „Kołysankę” Komedy z filmu „Dziecko Rosemary” Romana Polańskiego.
Jak na nowojorskiej estradzie
Zapowiadając gwiazdę drugiej części wieczoru, Tomasz Kułakowski, syn twórców festiwalu, żartował, że bycie śpiewającym pianistą ma swoje plusy i minusy: z jednej strony nie trzeba dodatkowo płacić pianiście, z drugiej – zarobku pozbawia się innego pianistę. Dodał też, że sama Karen Edwards, która za chwilę miała zasiąść do fortepianu, uważa, że trudno jej być jednocześnie charyzmatyczną wokalistką i swoją własną akompaniatorką. Amerykańska artystka podobno nie była też zachwycona wizją grania w filharmonii, bo czuje się w takich miejscach jak „obraz wiszący na ścianie”. Widownia była wyraźnie zaintrygowana.
Na scenę Edwards wkroczyła tanecznym krokiem, uśmiechnięta od ucha do ucha, jakby przyszła na imprezę z dawno niewidzianymi znajomymi. Gdy okazało się, że jej ława do fortepianu była niedostosowana do jej wzrostu, teatralnie wyszeptała „Leszek” (chodzi o wysokiego Leszka Kułakowskiego), czym wywołała salwę śmiechu. Taboret podwyższyła, usiadła przy instrumencie, chwyciła klawisze jak byka za rogi, pewnie wygrała kilka taktów i wtedy zabrzmiał jej głos o mocy gospelowego chóru. Wszystkim opadły szczęki.
Show, jaki dała razem z Eljazz Trio w składzie Józef Eliasz (perkusja), Piotr Lemańczyk (kontrabas) i Marcin Gawidzis (trąbka), wypełniony był jazzowymi standardami i aranżacjami znanych piosenek oraz – nieoczekiwanie – udanym debiutem wokalnym publiczności, która ochoczo wyśpiewała motyw przewodni z serialu „Czterej pancerni i pies”. Edwards nie tylko elektryzowała siłą, skalą i możliwościami swojego głosu, raz wprowadzając budynek filharmonii w drżenie mocnymi dołami, potem ślizgając się na dźwiękach, wreszcie ukazując też liryczne i bardziej subtelne brzmienie swojego głosu. Ujmowała też urokiem osobistym i zabawiała publiczność anegdotkami muzycznymi oraz próbą wyśpiewania po polsku szlagieru „Siekiera, motyka…” Za kobietą-orkiestrą nadążali i świetnie ją uzupełniali muzycy Eljazz Trio. Warto tu szczególnie wyróżnić trębacza oraz perkusistę, którego intensywna w charakterze solówka przywodziła na myśl scenę z kultowego filmu „Whiplash”. Wisienką na torcie były dwa bisy: „I love you, baby” Franka Sinatry oraz „Purple Rain” Prince’a, w których aktywnie towarzyszyła wokalistce podekscytowana widownia. Edwards była wyraźnie zaskoczona tym entuzjazmem. Obiecała, że do Słupska wróci.
Nie jest to pierwsza artystka tego formatu, która złożyła taką deklarację ze sceny i słowa dotrzymała. 27-letni już Komeda Jazz Festival, który w tym roku rozpoczął się radosną paradą przez centrum miasta i na który przybywały tłumy, to gwarancja wysokiego poziomu artystycznego i niezapomnianych emocji.
Stellan Skarsgård o filmie Diuna: Część 2
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?