Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Filia obozu koncentracyjnego w Słupsku. Wspomnienia ocalałego

Michał Kowalski [email protected]
Chaim Kozienicki (z lewej) z bratem w roku 1932
Chaim Kozienicki (z lewej) z bratem w roku 1932 repr. Łukasz Capar
Znamy historię słupskiej filii obozu koncentracyjnego Stutthof. Wszystko dzięki wspomnieniom Chaima Kozienickiego, któremu jako jednemu z nielicznych udało się przeżyć ewakuację tego obozu.

W latach sześćdziesiątych Okręgowa Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Koszalinie poszukiwała rozwiązania zagadki związanej z dosłownym zniknięciem filii obozu koncentracyjnego Stutthof. Mieściła się ona na terenach kolejowych przy dzisiejszej ulicy Kołłątaja.

Nie zgłosił się żaden świadek. Śledczy uznali wówczas, że najprawdopodobniej wszyscy z tego obozu, a dokładnie 700 osób zostało zgładzonych podczas ewakuacji.

Potwierdzał to Lech D., polski więzień, lekarz obozowy, który w listopadzie 1944 roku został przeniesiony do Gdyni. On sugerował prokuratorom z OKBZH, że wszyscy więźniowie mogli zostać zamordowani.

Stutthof w Słupsku

Podobóz "Aussenkommando Stolp" założono na początku lipca 1944 roku na terenach kolejowych.
W ogrodzonym wysokim parkanem obozie zgromadzono 700 osób głównie Żydów z Łotwy, Niemiec, Węgier, Austrii, Czech i Polski. Wśród nich znajdowało się też dwudziestu chłopców (w wieku od 10 do 14 lat) przetransportowanych z łódzkiego getta.

Łącznie w obozie osadzonych było 400 mężczyzn i 300 kobiet. Warunki życiowe były fatalne.
Oto zeznanie Władysława P., zanotowane przez OKBZH, robotnika przymusowego, pracującego w Słupsku jako kierowca samochodowy: "Byłem raz na dworcu towarowym, gdzie pracowały Żydówki z obozu. Jedna z nich z ogoloną głową podeszła do mnie, prosząc o jedzenie. Miałem w zanadrzu chleb i dałem jej. Na to doleciał do niej gruby wachman w czarnym mundurze i zaczął ją bić długim biczem tak mocno, że widziałem tryskającą z szyi krew tej Żydówki, a potem bił inne pracownice, wreszcie i do mnie się dobrał, chcąc mnie oddać w ręce policji dworcowej."

Do obozu trafił też Chaim Kozienicki, urodzony w 1928 roku, łódzki Żyd, który przez całą wojnę poznawał piekło łódzkiego getta, gdzie przebywał aż do jego likwidacji.

W połowie 1944 roku został wraz z innymi przewieziony do obozu koncentracyjnego, później trafił do Stutthofu. Latem tego samego roku pojawił się w Słupsku.
Bicie dla zabawy

Swoją historię Kozienicki opisał w książce "Dorastanie w piekle", która została wydana niedawno przez Muzeum Stutthof w Sztutowie. Kozieniecki opisuje w nich warunki słupskiego obozu, czym się zajmował, a także późniejszą, dramatyczną ewakuację. Jego praca rozpoczęła się w warsztatach do naprawy wagonów Deutsche Reichsbahn Repararatur Fabrik'. Zaskoczenie wzbudziło w nim to, że każdy mógł spać na swojej pryczy pojedynczo. Obóz był podzielony na część żeńską i męską. Władze w nim sprawował esesman o nazwisku Neuman.

Pracowano po dziesięć godzin z półgodzinną przerwą. Wyżywienie to chleb i zupa - bochenek na kilka osób.

Młodych uczono ślusarstwa. Podczas pracy władzę nad nimi sprawował niemiecki cywil o nazwisku Noftz. Był bardzo wymagający i nie znosił żadnych przerw w pracy.

Więźniowie próbowali organizować sobie życie. Jednym ze sposobów była na przykład opieka starszych Żydów nad młodszymi - w zasadzie dziećmi jak Chaim, który wówczas miał 16 lat.

Warunki życia były jednak fatalne. Kozienicki opisuje na przykład zabawę esesmana Neumana, który od czasu do czasu wybierał sobie ofiarę, która musiała przyjąć od 5 do 25 pałek na nagie pośladki. Bić musiał współwięzień bokser, Żyd niemieckiego pochodzenia. Jak bił słabo, również czekała go kara.
Pakować się do wagonów

Sama ewakuacja nastąpiła nagle. Kozieniecki pisze: "Był to może luty 1945 roku, kiedy w czasie pracy kazano nam przerwać robotę i wzięto nas wszystkich do samego miasta by kopać rowy przeciwczołgowe. Cały nasz obóz. Mężczyźni i kobiety. Naokoło nas stało pełno Niemców - cywilów, którzy przyglądali się nam przy pracy. Patrzyli na nas jak na zwierzęta, jak na zebry, bo przecież byliśmy w pasiakach".
Wprost z kopania rowów ludzi z całego obozu władowano do otwartych wagonów. "Podczas jazdy było jeszcze gorzej, bo zimny wiatr i deszcze czy śnieg dały nam się jeszcze bardziej we znaki. Nie było gdzie się schronić. Po kilku godzinach przenieśli nas z tych wagonów do aut ciężarowych (przykrytych plandeką) i wieźli kilka godzin"

Więźniowie trafili do innego obozu w Burggraben (dzisiejsze Kokoszki, czyli zachodnia dzielnica Gdańska).

Warunki były fatalne. Bez jedzenia i picia spędzili tam kilkanaście dni.
Potem czekała ich kolejna wędrówka, czyli powrót do Stutthofu. Dziennie otrzymywali kawałek chleba i trochę nieosolonej zupy.

Wojenny Marsz Śmierci

Kozienicki nie doczekał wyzwolenia w obozie. Przeżył słynny Marsz Śmierci, podczas którego więźniowie byli pędzeni piechotą. Chaim widział, jak jego współtowarzysze umierają w drodze. Było ich mnóstwo. Chaim ostatecznie trafił na Hel, a stamtąd kolejny koszmar wojny, czyli ewakuacja więźniów na barkach przez Bałtyk.

Ostatecznie udało mu się przeżyć i trafił do Niemiec. W 1947 roku dotarł na statku "Chaim Arlozorov" do wybrzeży Izraela. Żyje do dziś w mieście Givatayim.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gp24.pl Głos Pomorza