Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ku pamięci dawnych żeglarzy morskich

Marcin Barnowski [email protected]
Scena ukazująca katastrofę morską z obrazu kościelnego w Ustce z 1824 roku.
Scena ukazująca katastrofę morską z obrazu kościelnego w Ustce z 1824 roku. Archiwum
Można by pomyśleć, że to dziecko stworzyło ten obraz. Jest prymitywny, bardzo schematyczny. Ale tym bardziej cenny. To pierwsze wyobrażenie plastyczne katastrofy morskiej, w której stracili życie mieszkańcy regionu.

Takich katastrof nikt dziś już nie jest w stanie policzyć. Łebianie, rowianie i ustczanie, a także mieszkańcy wsi naszego regionu, położonych bardziej w głębi lądu, często szukali zarobku na morzu. Wielu zginęło w morskiej otchłani. Bliscy, w miarę możliwości, zwłaszcza finansowych, starali się się o to, aby ich upamiętnić. Przez przypadek bardzo skutecznie udało się to rodzinie niejakiego Boldewana. Zginął na morzu w 1824 roku. Obraz, który go upamiętniał, jest teraz w konserwacji nadzorowanej przez słupską Delegaturę Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków.

Dramat na desce

Obraz kilkanaście lat temu został znaleziony, prawdopodobnie po raz kolejny, wśród zakurzonych przedmiotów na strychu usteckiego kościoła. Drewniana, zupełnie czarna, zdawałoby się, tablica. Dopiero po uważnym wpatrzeniu się w ten przedmiot można było dostrzec pod grubą warstwą kurzu barwy niebieskie i błękitne. Tak wyglądało wtedy zapomniane malowidło przedstawiające katastrofę morską z 5 stycznia 1824 roku.

Ręka nieznanego artysty częściej niż pędzel trzymała pewnie pług albo okrętowe liny i wiosła. W obrazie rzuca się w oczy brak dbałości o detal. Widać tylko skłębione niebieskie smugi, czyli morze. W tle - tonący statek żaglowy, jakiś inny żaglowiec ze zwiniętymi żaglami i - na pierwszym planie - szalupa z ludzką sylwetką na dziobie. Człowiek ma ramiona rozpostarte na kształt krzyża i twarz zadartą ku górze. Jakby coś krzyczał.

Obok niezwykle wyraźnie wystają z odmętów morskich trzy ludzkie głowy i ręce. Kilka niewprawnych ruchów pędzlem - ale ekspresja obrazu jest tak silna, że patrząc na to, zdaje się, iż słychać huk morza i przeraźliwy ludzki krzyk.

Zagarnęło ich morze

Kto namalował to dzieło? Daremnie szukać sygnatury twórcy. Pewnie był rzemieślnikiem. Nie dbał o sławę. Wiadomo za to, co obraz przedstawia. Z gotyckiego napisu pod malowidłem można wnioskować, że to Daniel Friedrich Boldewan, prawdopodobnie centralna postać na dziobie szalupy - i jego trzej towarzysze, których 5 stycznia 1824 roku "zagarnęło morze".

Niżej kilka linijek wierszem. Nieznany poeta w kilku wersach opisuje sztorm, który "rzuca statkami raz w tę, a raz w tę" i wobec którego każdy śmiertelnik jest bezsilny. Tylko z góry przychodzi wybawienie, od "Ojca Świata, który troszczy się o kruki i ratuje wróble". To on "pocieszył także nas, których ten los pogrążył w rozpaczy". Mowa jest o duchach, zesłanych przez Boga, napełniających miłością i o uspokojonych sercach.

Artyleria w służbie

Być może była to jedna z tych katastrof, które zapoczątkowały początki ratownictwa morskiego na południowym Bałtyku. Początki te sięgają lat 1802 - 1818. Wówczas w rejonie Królewca rozmieszczono trzy łodzie wiosłowe. W ciągu następnych piętnastu lat władze pruskie rozmieściły 17 kolejnych. W ważniejszych portach umieszczano także specjalne moździerze do wystrzeliwania rozbitkom lin, czyli tak zwanych rzutek.

Było to ciekawe urządzenie. Prawdopodobnie na pomysł użycia artylerii do ratowania życia rozbitków pierwszy wpadł kołobrzeski mistrz sukienniczy Ehrgott Friedrich Schäfer. Skonstruowany przez niego sprzęt był jednak zawodny. Udoskonalili go dwaj Anglicy: Bell i Manby. Moździerz Manby'ego wystrzeliwał na kilkaset metrów kulę, do której przytwierdzona była lina. Nie grzeszył celnością, jednak od 1807 do 1835 roku umożliwił uratowanie około 300 istnień ludzkich.

Jeszcze w pierwszej połowie XIX wieku takie moździerze rozmieszczono w Kołobrzegu, w Darłówku, w Ustce i w Łebie. Dopiero po roku 1870 zastąpiły je przenośne wyrzutnie rakietowe, skonstruowane specjalnie do przenoszenia lin.

Plażowe ratownie

Sieć czerwonych szop, czyli dziewiętnastowiecznych baz ratowników morskich, zawdzięczamy organizacji noszącej skrót DGzRS. Deutsche Gesselschaft zur Rettung Schiffbrüchiger, czyli Niemieckie Towarzystwo Ratowania Rozbitków, powstało w 1865 roku w Kilonii, lecz siedzibę miało w Bremen. Zrzeszało ochotników. Tylko szefowie poszczególnych placówek, tak zwani vormani, otrzymywali ryczałtowe wynagrodzenie. Pozostali za udział w ćwiczeniach lub w prawdziwych akcjach ratowniczych otrzymywali początkowo po trzy marki na głowę. Z czasem podwyższono stawkę dwukrotnie.

Szopy nie były miejscem zamieszkania ratowników, stanowiły jednak bazę do działania. To właśnie w nich stacjonowały łodzie wiosłowe na specjalnych wozach ciągnionych przez konie. Tu przechowywano także sprzęt ratowniczy. W osadach były specjalne dzwony alarmowe. W momencie, gdy zauważono statek na mieliźnie, uderzano na alarm. Ratownicy wytaczali łodzie, zaprzęgali konie i galopowali po plaży na pomoc.

Pomieszanie języków

System był skuteczny. Świadczy o tym choćby zdarzenie z 10 stycznia 1921 roku. Gigantyczna sztormowa fala wyniosła wówczas na brzeg pod Czołpinem, na wysokości jeziora Dołgie, parowiec pasażerski "Reval", kursujący między Londynem i Lipawą. Ten wielki statek miał za sobą burzliwą historię. Przechodził od armatora do armatora, sprawiał wrażenie, jakby podlegał działaniom jakiejś nieszczęśliwej gwiazdy - pisał w latach 30. XX wieku słupski regionalista Siegfrid Gliewe.

- Świadkowie katastrofy nie mogli się nadziwić sile żywiołu. Gdy morze się uspokoiło, ludzie urządzali do wraku wycieczki.

Maszty widać było z daleka, wystawały ponad przesłaniające statek wydmy. Rufa była tak wysoko, że fale w ogóle do niej nie sięgały. Wszystkie próby ściągnięcia statku z plaży spełzły na niczym. Holowniki i poglębiarki same wpadały na mieliznę. W końcu pocięto go na kawałki, pisał Gliewe.

Wcześniej jednak trzeba było uratować pasazerów parowca. Rowianie do miejsca katastrofy mieli 10 kilometrów. Jednak zdążyli na czas. Ewakuację przeprowadzono przy użyciu aparatów rakietowych do wystrzeliwania liny i tak zwanej boi spodnie, czyli wyciągu linowego (boja była koszem w kształcie spodni).

Niestety, brak danych, ilu pasażerów było na statku. Prawdopodobnie nikt nie zginął.
- Część z nich znalazła serdeczne przyjęcie w domach mieszkańców Rowów. Widok tych biednych, przemoczonych i zdenerwowanych ludzi był niezapomniany. Przybywali do Rowów w niewielkich grupach, różne języki mieszały się ze sobą. Słychać było różnojęzyczne nawoływania, skargi i okrzyki radości, gdy ktoś bliski spotykał kogoś bliskiego, pisał Gliewe.

Na podstawie jego relacji można domniemywać, że z "Revala" ściągnięto kilkadziesiąt osób. Trafili nie tylko do Rowów. Część umieszczono także w Smołdzinie. Być może dlatego po tej katastrofie nie powstało już żadne nowe malowidło.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gp24.pl Głos Pomorza